[b][size=x-large]FATUM[/size][/b]

[b]Relacja z rajdu przygodowego „Nawigator 2oo6”[/b]


Termin rajdu i dystans trasy amator pasowały mi idealnie na ostatni mocniejszy akcent treningowy przed ‘bielikiem’. Chciałem wystartować samotnie, poćwiczyć nawigację, potrenować sprawne przepaki, ale jedno zdarzenie zmieniło drastycznie moje podejście do tego startu. Gdy wyszło na jaw, że na ‘nawigatorze’ wystartuje w zespole z Kshyśkiem Artur Kurek [jako ‘speleo salomon/napieraj.pl’] od razu podpaliłem się na ściganie 😀 Postanowiliśmy wystartować wspólnie z Jaśkiem [Pawel Janiak-entre.pl team] i powalczyć z jednym z najlepszych w Polsce napieraczy 😛 Czekały nas 44km roweru, 54km trekkingu, 18km rolek i 8km BnO. Czyli łącznie 124km rajdowania.
Mińsk Mazowiecki mile mnie zaskoczył. Zamiast szarych blokowisk powitało nas całkiem ładne miasteczko. Zainstalowaliśmy się z Jaśkiem w ostatnim pokoju wspólnie ze wspomnianymi rywalami i zaczęliśmy przygotowywaś się do startu. Tzn. oni zaczęli, ja spokojnie siedziałem na łóżku i spokojnie wsuwałem chałkę. Startując z najspokojniejszym napieraczem w Kaczogrodzie-Grześkiem Łuczko sam nabrałem temperamentu misia koala 😉 Na odprawie technicznej dowiedzieliśmy się, że niektóre punkty etapu rowerowego są trudne nawigacyjnie. Nam w to graj-Jasiek dobrym nawigatorem ponoć jest. Haraszo! Przed startem dodatkowo podnoszą mi ciśnienie opowiadania Artura z tak nierealnych dla zwykłego napieracza ośmiusetkilometrowych rajdów w najbardziej niedostępnych rejonach świata… 🙂
21:00-ruszamy na rowerach razem z trasą masters. Podkręcam tempo-mamy się przecież urwać ogonowi. Po chwili formujemy z ‘kurkami’ czołówkę i kręcimy do pierwszego PK asfaltowym przelotem, na zmianach z Arturem i Kshyśkiem. Z ‘jedynki’ to oni nam uciekają, ale na 2.PK docieramy wspólnie z Piotrkiem Wittychem jako pierwsi. On wybiera jednak piaszczysty wariant dojazdu na kolejny PK, a my robimy objazd asfaltem i po krótkim błądzeniu znajdujemy ‘trójkę’ już samodzielnie przewodząc stawce. Jest ok. Dalsze punkty idą gładko, nudzę się trochę obserwuję księżyc i okoliczne zasypiające wioski. Jasiek pilnuje mapy. Przy 10.PK chwilę znowu błądzimy. Na mecie etapu meldujemy się o 23:43 z prawie 70 kilometrami na liczniku i ponad półgodzinną przewagą nad ‘kurkami’. Chcieliśmy wykręcić trochę lepszy od nich czas, bo na kolejnym odcinku trekkingowym liczyć się będzie niemalże tylko mocna łydka-a w tej dziedzinie ciężko jest walczyć z Arturem 😀
Kładziemy się spać, mamy 3h stopczasu do kolejnego etapu. Artur i Kshysiek zasypiają szybko. Jaśka cos boli trochę brzuch, ale bagatelizujemy to. Ja nie mogę zasnąć mimo ciepłego śpiworka i pochrapywań rywali wokół. Wiercę się i gapię przez 2h w sufit. Wstaję przed dzwonkami budzików. Zdajemy torby na przepak po treku i idziemy na start.
Spóźniamy się chwilę i ruszamy za wszystkimi. Parę minut później prowadzimy już zdecydowanie stawkę dosyć mocno biegnąc za samotnym wspinaczem, późniejszym zwycięzcą-Krzyskiem. Zaliczamy pierwszy PK etapu trekkingowego i ruszamy na kilkukilometrowy Odcinek Specjalny wzdłuż strumienia, na którym mamy odnaleźć 3 punkty kontrolne. We trójkę z Krzyśkiem przedzieramy się przez sięgające ramion pokrzywy, przez zwalone drzewa, przez zardzewiałe płoty czasami brodząc w wodzie… Taka namiastka Nowej Zelandii, tyle ze tam było tak 700km 😉 Odnajdujemy jeden lampion, perforuję karty i ruszamy dalej. Dościgają nas ‘kurki’. Długo nie ma żadnego PK. Jasiek pyta się Kshyśka ile maja punktów zaliczonych, w odpowiedzi słyszymy ‘trzy’. Wpadam w lekką konsternację, ale po chwili już łapię, że ‘napieraj’ robi sobie z nas jaja. Ok, lecimy dalej. W końcu odnajdujemy w pięciu drugi i trzeci punkt, po czym ruszamy przez pole już prosto na PK kończący OS. Odwracamy się, zerkając czemu nie biegną za nami ‘kurki’ i widzimy teraz ich w ciężkiej konsternacji. Już wiemy, co jest. Chłopaki-cwaniaki nie mają ‘jedynki’ na OS-ie! 😀 Gdyby na początku powiedzieli prawdę to wracając podbić punkt straciliby najwyżej 10minut. A tak mają co najmniej godzinę w plecy 😀 Biegniemy więc radosnym kłusem dalej. Jest PK nr 12. Dalej nudny przelot do kolejnego. Jasiek coś zaczyna marudzić, że go boli żołądek. Myślę sobie, że go kryzysik pewnie łapie, bo napieramy mocno. Każdemu się może zdarzyć. Trzymam więc tempo i przy zbiorniku wodnym jesteśmy pierwsi. Szukamy punktu z 10min, dobiega Krzysiek Sadlej. Dzwonimy do Tomka-orga rajdu. Nie zdążyli rozstawić, nie był przygotowany na takie szybkie napieranie czołówki 😉 Mamy mieć te 10min odliczone od czasu na mecie. Czekamy na samochód z perforatorem, podbijamy karty i dalej trzymamy mocne tempo na kilkunastokilometrowym przelocie do ‘siedemnastki’ [numery PK dotyczyły trasy masters]. Jasiek zostaje co chwilę kilka metrów z tyłu. Kurcze-martwi mnie to, bo zamierzaliśmy cały trek przebiec, a on ciągle narzeka na ból brzucha. Dalej tłumaczę to sobie kryzysem. Na właściwym rozwidleniu strumieni starszą nas dziki gromkim ‘chrum, chrum’. Punktu nie ma, telefon upewnia nas, ze nie zdążyli rozstawić. Nie czekamy na obsługę i biegniemy dalej. Z Jaśkiem jest nieciekawie. Postanawiamy wstąpić do sklepu po colę. Łapiemy puszki w łapę i napieramy dalej. Czeka nas kilkunastokilometrowy przelot asfaltem… W Kośminach nie mogą nas urwać lokalni bikerzy wracający pewnie z podsklepowej alpagi 😀 Na punkcie meldujemy się minutę po Krzyśku. Musimy iść, Jasiek marnieje w oczach. ‘Dawaj stary, chłopaki-cwaniaki nas gonią!’. Paweł staje na drodze i za moją namową puszcza pięknego pawika. Liczę na to, że mu się polepszy jak pozbędzie się upierdliwej zawartości żołądka. Jakoś namawiam Jaśka na dalszy bieg, mamy już za sobą ponad maraton przebiegnięty, ale nie ma co się rozczulać-‘mamy napierać i koniec’ 😉 Szukam po wzgórzach lampionu, Jasiek zatacza się od drzewa do drzewa, znaczy teren plując po krzaczkach. Jest lampion. Biorę Pawła plecak, widzę, że to już nie zwykły kryzys, tylko poważna sprawa. Pocieszam się, że do przepaku już niedaleko-jeszcze tylko kilka kilometrów do ostatniego PK tego etapu. O biegu nie ma mowy, Jasiek nie może już utrzymać nawet szybkiego tempa mojego marszu. Widzę jak się męczy z bólami, ale mogę mu pomoc jedynie podając wodę ze swojego bukłaka. Są piaszczyste hałdy, wbiegam sprawdzić gdzie jest punkt. Wołam Jaśka. Zadanie specjalne-strzelanie z łuku. Kshysiek z Arturem już tu byli kilka minut temu. Mamy wprawdzie około 1h bonusu czasowego w zapasie, ale spodziewaliśmy się, że mamy więcej przewagi bezpośredniej przewagi [potem okaże się, że cały czas biegliśmy jedynie 15-20 min przed nimi, gdyż oni nie wrócili na pierwszy punkt OS-u]. Uprzejmy, choć nieśmiały starszy jegomość z obsługi daje nam sportowe łuki nazywając nas ‘panami 🙂 Udaje mi się trafić raz w tarczę. Jasiek ledwo co utrzymuje łuk. Posyła strzały w kosmos, po czym pada na ziemię i solidnie wymiotuje. Pomiędzy napadami zerka leżąc na owego jegomościa, szukającego na ziemi strzał i pyta się go, szczerząc kły: „grzyby są jakieś..?” 😀 Humor mu wraca, może będzie lepiej…
Podnosi się z ziemi i lekko podtruchtując napiera dalej. Jednak, gdy po kilometrze kładzie się na łące bez życia wiem już, ze to koniec… Nie mam broń boże żadnych pretensji do Pawła, super nawigował, super napierał ponad siły! Wściekam się tylko na siebie-prześladuje mnie jakieś fatum… 😕 Na jesiennym LUC’u przegapiam drogę, będąc liderem kilka kilometrów przed metą, na BWC bębenek piasty wyklucza nas ze ścigania, na H-31 obręcz… Co ja nabroiłem, ze tak na mnie się na górze mszczą…? 🙁

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany