Godzina zero nareszcie nadeszła. Reaktywacja teamu po kilkunastu latach to spore wyzwanie. Miało się zacząć delikatnie, słoneczną Chorwacją i z czasem przechodzić w trudniejsze starty. Plan był w sumie dobry, ale dzięki pandemicznie odwoływanym startom, reaktywację trzeba było zacząć na Mistrzostwach Świata. Pomysł nieco zwariowany, ale w końcu nikt z nas tak zupełnie z ulicy do tego nie wszedł. Siedem wyjątkowo długich etapów budziło respekt, to na pewno. Oprócz nas, Snowdog Trailteam.pl (przyp. red. Kuba Zwoliński, Małgorzata Czeczott, Artur Kurek, Mateusz Niedbała), na trasie były trzy inne polskie ekipy – Adventure Trophy by Trucht, Beskidy Adventure Team oraz Gymcity AR. Choć kibicowaliśmy rodakom, przed sobą mieliśmy tylko jeden cel – dotrzeć na metę jak najszybciej, bez strat na zdrowiu, zmotywowani, a jeszcze lepiej z energią pozwalającą podziwiać widoki.

 

Etap pierwszy: przedbiegi – trekking 122 km, 5800 metrów w górę

Początek trasy nieco nas zmylił – było jakoś zbyt rześko, zbyt wygodnie, zbyt radośnie i… zbyt ładnie! Napawaliśmy się widokami, które w równomiernym tempie rozmazywały się wokoło. Trucht dawał lekki wiatr we włosach i pozwalał witać się ze spotkanymi na szlaku Camino de Santiago pielgrzymami. Czy dla nas to też była pielgrzymka? Bez wątpienia każdy z nas miał swoją osobistą misję, każdy chciał udowodnić coś sobie i innym. Sielskie myśli rozmyły protesty przeciwko budowie farm wiatrowych, na nieszczęście głośne krzyki przyniosły także wieczorne załamanie pogody. Nagle zrobiło się wietrznie, zaczęło intensywnie padać, temperatura drastycznie spadła, a my momentalnie zapomnieliśmy jak spokojnie zaczął się ten dzień. Weszliśmy w tryb przetrwania. Oprócz jakże śmiesznych żartów, że przecież z cukru nie jesteśmy, w grupie pojawiały się słowa „krok za krokiem, krok za krokiem”. Najgorsze dla nas to poddać się właśnie w tym momencie, każdy ruch był na wagę zwycięstwa, przynajmniej naszego osobistego. Miejscami przedzieraliśmy się przez zarośla, brodziliśmy w strumieniu, a przy zmysłach trzymała nas myśl o doznaniu choćby odrobiny ciepła. Godziny intensywnej drogi osłodziły nam nad ranem kawa i ciasto w pierwszym otwartym barze. Standardowo na czas zawodów słowo “dieta” nabiera nowego znaczenia – w Hiszpanii batoniki uzupełniały bagietki z żółtym serem.

Pierwszy etap zajął więcej niż planowaliśmy, ale za to obyło się bez większych kontuzji, a co najważniejsze przetarte stopy po 122-kilometrowym, deszczowym spacerze były nadal w całkiem niezłym stanie.

Wczesny poranek na trasie / galeria prywatna zespołu Snowdog Trailteam.pl

Przekraczanie Styksu / fot. Snowdog Trailteam.pl

Wspinaczka drużynowa / fot. Snowdog Trailteam.pl

 

 

Etap drugi: próba sił – 80 km MTB, 2500 metrów w górę

Jechaliście kiedyś rowerem z zamkniętymi oczami? Da się, ale miewa to czasem bolesne konsekwencje. Ale od początku – etap drugi zaczął się na 1700 metrze, gdzie zawiozła nas kolejka linowa. W otoczeniu dało się wyczuć nutę grozy, bo będąc na takiej wysokości otaczała nas gęsta mgła. Padało, a my musieliśmy przynajmniej starać się utrzymać przyzwoite tempo. Po zjeździe z grani, utrudniona widoczność nie sprzyjała poruszaniu się wąskimi uliczkami górskich wiosek, a do wszystkiego dochodziło wyczerpanie i brak snu. Myśl o zrobieniu sobie drzemki podczas jazdy była kusząca, jednak poczucie odpowiedzialności za siebie i za grupę przeważało. Opłaciło się jechać mozolnie, lecz cierpliwie, bo znaleźliśmy dużą szopę, w której udało się przespać (i to w cieple!) około 60 minut. Odrobina dobrego jedzenia i trochę snu – na ten moment tylko tyle wystarczało Snowdog Trail Team do pełni szczęścia.

Do drugiej strefy zmian dotarliśmy nieco zregenerowani, a etap MTB zakończyliśmy pobieżnym serwisem naszych rowerów – przed spakowaniem do transportowych pudeł wymagały nieco zabiegów dla pozbycia się błota z najważniejszych części.

Hike a Bike / fot. Snowdog Trailteam.pl

 

Etap trzeci: z nurtem – kajaki 90 km, 300 metrów w górę

Każdy w ekipie cieszył się na ten moment, dlatego z entuzjazmem zajęliśmy miejsca w kajakach. Rzeka Rio Sil zachwycała urodą, a tuż przed ogromną tamą znaleźliśmy się w urokliwym kanionie. Na tym przyjemności się skończyły – tamę obeszliśmy asfaltem, przez 12 kilometrów (450 metrów w górę) ciągnąc za sobą wózki z kajakami. Etap dłużył się niemiłosiernie, noc i zmęczenie robiły swoje, więc nie obyło się bez spontanicznej 15-minutowej drzemki. Zasiadając ponownie do kajaków byliśmy już na wodach rzeki Rio Mino, którą dopłynęliśmy do miasta Ourense. Tam po raz kolejny czekał nas kajakowy spacer. Wydawałoby się, że na tym etapie nic nie może nas zdziwić, jednak woda często bardzo dobrze ukrywa swoje niebezpieczeństwa. Stale pozostawaliśmy czujni, by nie zaskoczył nas żaden, nawet niegroźny, rapid rzeczny (a w nocy każdy wilk ma większe kły, a każda górska rzeczka szumi groźniej).

Wykończeni, ale szczęśliwi, zamknęliśmy etap trzeci w pokoju hotelowym, gdzie na nowo mogliśmy poznać znaczenie słów „ciepły, domowy obiad”.

Kajakowy Checkpoint / fot. Snowdog Trailteam.pl

Spontaniczna drzemka pod kajakiem / fot. Snowdog Trailteam.pl

Etap czwarty: regeneracja – MTB 210 km, 5200 metrów w górę

Wyspani, pachnący, najedzeni – tacy weszliśmy w czwarty etap mistrzostw świata AR. Właśnie teraz dotarło do nas, dlaczego okoliczni mieszkańcy tak niechętnie podchodzą do kwestii budowy elektrowni wiatrowych. Do kontrowersyjnych kwestii estetycznych wiatrakowej panoramy, dochodził również stały szum, dość mocno męczący po którejś kolejnej godzinie wędrówki wśród wiatraków, co prawdopodobnie przekładało się także na liczne drgania. Mimo tego udało nam się docenić wygodne, usytuowane wzdłuż rzeki, ścieżki rowerowe. Nie obyło się jednak bez ciemnych stron wyścigu – jak to określił jeden z nas: „dla moich pośladków wolałbym jednak coś wygodniejszego, niż rower hardtail”. Dla urozmaicenia rajdu zaserwowano nam w połowie dystansu 10-kilometrowy bieg na orientację w pięknej miejscowości Lugo.

Zwiedzanie Lugo było kolejną okazją do degustacji lokalnych smakołyków – tym razem padło na gorące espresso i croissanty.

Sekcja Downhillowa podczas etapu MTB / fot. Snowdog Trailteam.pl

 

Etap piąty: walka z czasem – trekking 65 km, 2600 metrów w górę

Nasz start w etapie piątym poprzedził krótki, 90-minutowy sen w holu okolicznego budynku. Nieco wypoczęci rozpoczęliśmy od pływania na deskach SUP – biorąc pod uwagę nocne okoliczności przyrody był to jeden z najbardziej emocjonujących momentów całych mistrzostw. Zadanie w sumie banalne, ale przez jedną dziwną decyzję zakończone zerwanym paznokciem i skąpaniem się w rzeczach. No cóż, trzeba było więcej spać. 

Po kilku pierwszych kilometrach trekkingu trafiliśmy na rwący potok. Niby nic wielkiego, ale w nocy okazał się niezłym wyzwaniem. Prąd może nie powalał od razu, ale był na tyle mocny, że przeprawę trzeba było robić dwójkami. W każdym razie, z odrobiną planowania, w dalszą trasę udało się ruszyć w suchych ubraniach. Po drodze nie udało się uniknąć błędu nawigacyjnego, jednak szybko opanowaliśmy sytuację. Pod koniec sekcji zrobiło się nieco nerwowo – do piątej strefy zmian musieliśmy dotrzeć przed końcem odpływu, inaczej czekał na kilkugodzinny przestój w oczekiwaniu na odpowiedni poziom wody. Zdążyliśmy w ostatniej chwili – szybko przygotowaliśmy kajaki i ruszyliśmy z silnym odpływem do morza.

Foot Care Programme / fot. Snowdog Trailteam.pl

Etap trekkingowy / fot. Adventure Sports Media

Czasem deszcz, czasem udar / fot. Snowdog Trailteam.pl

Etap szósty: do celu – kajak morski 11 km

Choć organizatorzy przewidzieli na ten etap 2 godziny, nam zajął on nieco ponad godzinę. Do przodu wyraźnie pchała nas obawa przed utknięciem w błocie, a z nurtem było dodatkowo łatwo, szybko i przyjemnie (no dobra, niekoniecznie przyjemnie bo było zimno i mokro). Do zatoki wpłynęliśmy po zmroku – przybój był łaskawy, huczące gdzieś w ciemności fale udało się ominąć i dopłynąć na względnie spokojnej wodzie. Jak się później okazało, do szóstej strefy zmian dotarliśmy na końcówce “pływalnej” wody, ekipa płynąca 15 minut za nami ostatnie 200 metrów pokonywała brodząc w szlamie.

Strefa zmian / fot. Snowdog Trailteam.pl

Etap siódmy: ostatnia prosta – trekking 32 km, 900 metrów w górę

W naszych myślach byliśmy już we własnych, ciepłych domach. Rzeczywistość okazywała się jednak brutalna – ostatni etap mistrzostw, który przypadł na porę nocną, był wyjątkowo mokry i zimny. Zdawaliśmy sobie sprawę, że w innych okolicznościach na pewno znaleźlibyśmy czas na podziwianie widoków (błąkaliśmy się przez sporą część trasy na klifach), jednak ani ciemność, ani nasze wyczerpanie na to nie pozwoliły. Rozłożone na ścieżce bivy bagi pozwoliły na 60 minut snu, ale wyjście ze stosunkowo ciepłego kokonu po raz kolejny okazało się bardzo trudne. Za to pozwoliło wyjsć z trybu “zombi” i dotrwać do rana.

Tuż po świcie zawitaliśmy do A Coruña, zajmując w mistrzostwach świata AR zaszczytną, 30. pozycję.

Jeden z wielu kryzysów na trasie / fot. Snowdog Trailteam.pl

Meta w A Coruña / fot. Enrique Blanco

Etap ósmy: dom – ciepłe łóżko 10 metrów, 0,5 metra  w górę

Ile było snów o tym momencie, ile oczekiwań i obaw – o tym wiedzą tylko ci, którzy podjęli się pokonania 630 kilometrów Mistrzostw Świata AR. Dla każdego z nas był to czas obciążający nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Był jednak też czasem świetnej pracy zespołu, wspólnego pokonywania trudności i potwierdzenia, że w Adventure Racing jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa. Teraz nadszedł moment na powrót do domów, regenerację, przemyślenia no i planowanie kolejnych startów.

 

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany