Co skłania ultramaratończyków do tego, by startowali w takim biegu? Przecież podczas tego biegu jest odczuwalny cholernie mocny mróz, który dopiero po czasie na trasie wystawia Cię na próbę, Jest lód w miejscach, w których nie powinien być. Są kamieniste trudne zbiegi, które nie mają litości, nawet gdy jesteś zmęczony/zmęczona a w nich na dodatek spływająca woda, czasem gałęzie. O przyjaznych podbiegach tutaj od razu zapomnij. Dochodzi tu do upadków, poślizgów. W roku 2019 dodatkowo, jak prawie co roku, był mroźny wiatr na górze, który „piłował” policzki wraz ze śniegiem i chwilami trzeba było mocno zakrywać całą twarz by nie bolało.

Pamiętam jak niektórzy mieli zakryte prawie całe twarze dla bezpieczeństwa (2019) i nie było w tym nic złego. W nocy bardzo mocne światło czołowe chwilami nieradziło sobie z oświetlaniem zbiegu ze Skrzycznego,ot taki warun był. Może przejdę do bardziej przyjemniejszych rzeczy.

Były też niespodzianki, którymi można nazwać miejsca gdy stawiałem stopę a ona dosłownie „nurkowała” w śniegowych zaspach a rękawice musiały być z takiego materiału by chroniły przed bardzo niską temperaturą, która robiła co chciała z palcami a nie posiadanie ich podczas wywrotki…  Taka właśnie bywa „Zamieć”.

Pomimo wszystko, wziąłem głeboki oddech, jak zawsze, ilekroć upadłem, jak niejeden i biegłem, bo w innym wypadku robiło się , oj, bardzo zimno. Może nie będę wspominał co było gdy mi wody brakowało w połowie podejścia a strasznie chciało się pić i trzeba było myśleć. Dobrze, że był śnieg – ratował. Były takie chwile, że tylko uczestniczenie w roku jeszcze poprzednim (2018 – pierwsz moja edycja) pozwalało mi mieć świadomość, co zaraz będzie, gdy nie było widać szlaku.

A jak było tym razem…

Szczyrk, wjeżdżając do miasta, raczej nie wyglądał na bardzo zaśnieżone miasto jak to było w 2019 – wręcz przeciwnie. Na dole tego śniegu nie było wiele, ale nie wiadomo jak to wyglądało na górze.

Dojechałem z ekipą w Piatek wieczór by każdy na spokojnie odebrał numer i wyspał się przed startem – bo dojazd na zawody w dniu zawodów nie jest dobrym pomysłem. Wiem to z doświadczenia, że to by się odbiło na trasie.  Podczas kolacji rozmawialiśmy dużo a i padały również nazwy zawodów takie jak…może pozostawmy te nazwy w spokoju, bo przyprawiają, co niektóre, o „gęsią skórkę”.

…spokojny wieczór… (zdjęcie Mateusz Hyski)

Nowy dzień , dzień startów…

Powiedzmy umownie, że podczas startu nie było się jeszcze czego bać. Bardzo dużą niespodzianką było dla mnie poznanie osobiste Oskara Berezowskiego, od którego otrzymuje wiele dziennikarskich wskazówek.

…z Oskarem Berezowskim…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Pobiegajmy w końcu coś…

Tuż za linią startu znajdował się odcinek troszeczkę oblodzonego chodnika a potem, jak to w bywa w standardzie „zamieciowym”, lekko do góry i właśnie dopiero tutaj, w lesie, wszystko się zaczynało.

Jakby „inna strefa”. Wchodziłem, jak i wszyscy „białym dywanem”, który ukrywał niespodzianki pod sobą – lód. Nie wszędzie występował, ale było go czuć. Już pierwsze podejście wymagało niestety nałożenia raków, bo wyprzedzałem i odczuwałem potrzebę wzmocnienia trzymania się buta. But, którego mam jeszcze z poprzedniego roku (Kalenji Kiprun Trail MT), po tylu ciężkich biegach, jeszcze się trzymał, ale jego podeszwa, lekko zdarta, domagała się niestety dodatkowej warstwy, która właśnie miała wspomóc na lodzie.

Były jeszcze chwile gdy wyprzedzałem (długie proste tuż przed szczytem), lecz teren wraz z wysokością stawał się bardzo nieprzyjazny. Koledzy i koleżanki z „Zawieruchy” lekko wydeptali już ścieżki, lecz snieg wciąż miał konsystencję mąki i na niektórych odcinkach trasy strasznie ciężko było zrobić krok. Stopa wpadała jeszcze niżej. Dosłownie „nurkowała”. Za każdym razem trzeba było unosić się i spodziewać się, mieć nadzieje, że następny krok będzie może lżejszy.

Odcinki trasy były mi doskonale znane a podczas pierwszego okrążenia tryskałem energią. Tę energię „utemperował” sprzęt, który wstępnie mając na butach, nie nadawał się na taką warstwę śniegu i takie oblodzenie. Odczułem to już podczas samego powrotu (po pierwszym zarejestrowaniu się na Skrzycznem). Na pierwszym, lekkim zakręcie, gdy zbiegałem, straciłem przyczepność. Miałem tylko szczęście, że za mną nikt nie biegł. Potem już było tylko gorzej. Bardzo duże już wyrzeźbione, głębokie, ślady na odcinkach, które pamiętałem gdy były to dosłowne rynny z lodu w 2019 pomagały i przeszkadzały.

Tu nie dało rady biec. Zjeżdżałem, bądź przeskakiwałem po śladach, które miały głębokość około 0,5m niektóre, bo tak było bezpieczniej. Samo zbiegnięcie do w miarę poziomego odcinka trasy, przed jeszcze jednym pamietliwym miejscem zbiegu, wycisnęło wszystkie prawie pokłady energii. Przyczepność, w miarę, była, ale gdy na zbiegu był lód, posiadany sprzęt niestety nie dawał sobie rady. Hamowało mnie to, bo za wiele energii przelewane było na wciąż kontrolowanie kroku.

Gdy dotarliśmy pewną partią uczestników do kolejnego, bardzo pamiętliwego zbiegu ( kto uczestniczył zapewne pamięta tzw „rynnę” – zbieg ostro w dół w prawo,pomiędzy choinkami), znów było ciekawie. Wielu sobie to omijało. Tutaj kolejny raz dosłownie zjeżdżając w ugietych kolanach ( doświadczenie z biegówek), upadłem na lewy bok i szybko reasekurowałem się w chwili upadku kijami, szybko wstając, bo tuż za mną inni.

Wiedziałem, że w przepaku posiadam jeszcze inną parę raków a będąc na trasie, już podczas drugiej petli, niestety odczuwałem bardzo duży dyskomfort w tych, które miałem aktualnie. Nakładki gumowe bardzo mocno ściągały buta od przodu i od tyłu a palce czułem, że są mocno dociskane. Nie było pełnej swobody ruchu. Do tego dochodziła wilgoć czyli śnieg, który w oczywisty sposób (nie posiadałem stuptupów, bo zawsze wolę żywioł) zamieniał się w wodę i moczył wszystko. Zaczynały być również odczuwalne impulsy w postaci bólu, które pojawiały się w stopach.

…ostatnia prosta przed końcem petli… (zdjęcie Mateusz Hyski)

…jak iść, jak biec…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Było to mocno uciążliwe gdy kolejny już raz mialem przed sobą tylko zbiegi. Każdy krok robiłem z chirurgiczną precyzją, by tak ustawiać stopę aby nie czuć tego najgorszego. Gdy przyspieszałem, pomyślałem –  może zapomnę o chwilowych niedogodnościach i skupię się na niebezpieczeńswie przed sobą – lodowe zbiegi oraz mocno kamienista końcówka tuż na końcówce petli – umysł był zajety czymś innym.

Udało się pokonać złą passę, zapomnieć o bólu i wymieniłem sprzęt. Gdy podejmowałem kolejną pętlę, miałem wrażenie, że mam na sobie o rozmiar większego buta a przyczepność do podłoża, pomimo lodu pod wspominanym „dywanem z bieli”, była nie do opisania – jakby lód schował swoją lodową, śliską warstwę i był tylko lodem z nazwy. Nie było barier, one zniknęły.

 

…około pierwszej w nocy…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Momentami biegłem po lewej, zlodowaciałej stronie trasy. Sam nie wiem jak mnie ta warstwa utrzymywała. Biegłem po boku jak kot – by stopy się nie zapadały. Potem pojawił się bardzo spokojny oddech a krok, nawet na odcinkach, bardzo wyboistych, był sprężystszy. Jedyne co mnie irytowało to zawodnik, który miał problem by mnie, w biegu, wyprzedzić. To są niestety zawody o podwyższonym stopniu umiejetności i jeśli się wyprzedza to trzeba to umiejętnie robić – wzbić się jeszcze wyżej energetycznie.

Było już bardzo ciemno. Niektórzy w środku nocy zatrzymywali się i kreślili wspaniałe obrazki na śniegu. Widząc to, zatrzymywałem się a pozwalało to widzieć inną, bardziej radosną twarz „Zamieci”, którą przecież my, uczestnicy tworzymy. „Zamieć” stawała się „ładniejsza” dzięki takim punktom. Pozwalało to zapomnieć o trudzie, mrozie i innych elementach, nieprzyjaznych, z którymi każdy uczestnik się borykał.

…słonik :)…(zdjęcie Mateusz Hyski)

…autorzy szkicu na śniegu…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Uświadomiłem sobie, że w niedalekiej przyszłości są inne też zawody, które będą wymagały wysokiej sprawności fizycznej i doszedłem do wniosku, że mógłbym troszeczkę jednak tutaj „wyluzować”. Podjąłem taką decyzję ponieważ wiedziałem ile czasu zajmuje regeneracja po takich zawodach.

Po tymże okrążeniu, ponieważ wszystkie komplety skarpet miałem przemoczone, trzeba było, niestety, przeznaczyć chwilę na suszenie ich. Swoją tzw. „walkę” podjąłem znów po 4 godzinach, choć bardzo żałowałem, bo w tym czasie można było dopisać sobie kolejną pętlę, którą można było wykonać na pełnym luzie.

…inną część Szczyrku z trasy biegu …(zdjęcie Mateusz Hyski)

Ciężko jest wejść na trasę po takiej przerwie ale udało się. Znów świeciło słońce (zdjęcie powyższe) i widać piękno gór w zimie, które czasem jest nie do opisania. Nie do opisania były również szkice innych uczestników – może nie do końca „’zamieciowych”.

…ładniejsze barwy „Zamieci”…(zdjęcie Mateusz Hyski)

W lesie, „otulała” mnie cisza i szum drzew a u góry ten spokój natury. Ja, trasa i myśli a po chwili również inni uczestnicy, nie do końca z tego biegu.

…narciarze na trasie…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Nie było już takiego mrozu jak w nocy. Okolica była pokryta, patrząc z góry, „białym prześcieradłem” – świat widziany jak z okna samolotu, cudowny. Szczyrkowe atrakcje również odżyły. Obok naszej trasy korzystali z uroków zimy  narciarze i snowboardziści – jednego poprosiłem o wykonanie zdjęcia.

…tuż przy siatce, na trasie…(zdjęcie Mateusz Hyski)

 

…podbieg, obok stoku narciarskiego…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Jakaś dziewczyna w stroju narciarskim nagrywała małe pamiątkowe video,  swoim telefonem komórkowym, uczestnikom, tuż przed szczytem i zagrzewała do walki z sobą. Z jednej strony żałowałem tych czterech godzin, ale z drugiej strony….

Potem już było tylko lżej. Miałem świadomość, że gdybym miał sięgać umysłem o kolejne 24h to spokojnie mógłbym się tego podjąć.  Na ten czas przebiegłem swobodnie przez linię, która „zarejestrowała” ukończoną pętlę i z radości upadłem na śnieg – miałem taki kaprys. Podano mi dłoń by wstać i zapytano czy w 1,5h będę w stanie wykonać jeszcze jedną pętlę. Oczy zabłysnęły ale to niestety był już mały żarcik, ale gdyby dano mi delikatnie troszeczkę więcej czasu niż 1,5h, byłem w stanie ruszyć.  Zawieszono mi, już trzeci raz blaszkę i poszedłem coś zjeść. Nie dałem z siebie tyle ile mogłem. Pięć okrążeń to zdecydowanie za mało, ale ten czas jeszcze chyba nadejdzie by dać z siebie wszystko.

…finalizacja Zamieci…(zdjęcie Mateusz Hyski)

Nie ma czasem słów, wyrazów, które opiszą najgłębsze emocje, jakie żyją w człowieku i nie wiem czy ten stan, który zawsze mi towarzyszy przed startem, na trasie, można jakoś nazwać. Bo jak się obronić przed siłą wewnetrzną, która robi z Tobą co chce.

Co gdy odczuwasz wewnętrzną równowagę, gdy wiesz, że będzie może i ciężko postawić pierwsze znów kroki, ale gdy już przekroczysz „swoją linię startu”, jest tylko lepiej. Nie wiem co tym razem było dla mnie nowe a może wiem i pozostawie to dla siebie. Czy za rok znów powróci jakaś myśl, by tu wrócić. Nigdy nie mów nigdy.

…gdzieś na górze… (zdjęcie Karolina Krawczyk – Fotografia)

O Autorze

Uwielbia biegać ultra. W zasadzie im dłużej, trudniej, tym lepiej. Autor bloga okrokwiecej.pl

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany