[size=x-large]Jak to się robi w Europie – Europejskie rajdy mniejszego kalibru[/size]


[b]03.09.2006[/b]

Sprzęt na wyjazd do Kanady już prawie spakowany, wczoraj ostatni akcent przed 1000km trasą na mistrzostwach, support team w komplecie więc można w końcu przysiąść i coś napisać. Chciałbym podzielić się spostrzeżeniami z pomniejszych startów AR po za granicami naszego kraju, w których w tym sezonie miałem możliwość wziąć udział. Bo tak się złożyło, że ostanio dużą część roku zamieszkuję w Monachium no i ze względów oczywistych często mi się zdarza trenować i startować z lokalnymi napieraczami. Oczywiście nijak to porównać do zgranej paczki jaką z Agą, Arturem i Remikiem tworzymy ale Niki, Jörg i Rolf to również bardzo fajni kumple, z którymi wiele mnie łączy. Wcześniej zespół ich nosił nazwę European Adventure Team, obecnie Team Montrail Leppin (www.europeanadventure.de). Jak przystało na Niemców, planować to oni potrafią ale niestety trudniej u nich z realizacją ów planów. W rezultacie już od dłuższego czasu to raczej Jörg i ja stanowimy trzon tego zespołu. Ale do rzeczy:

[b]02.09.2006
[size=large]Adventure-Race Walensee, Szwajcaria[/size]
Salomon Raid Suisse Serie
Trasa 95km (oficjalnie 70km!), przewyższenie ok. 2300m
Canoe-rower-rolki-bieg-linki
www.walensee-adventure.ch [/b]

W Szwajcarii w tym sezonie rozgrywana jest seria 4 krótkich zawodów pod nazwą Salomon Raid Suisse Serie (www.raidsuisse.ch). Zespoły 2-osobowe. Najlepszy zespół na najdłuższej trasie potrzebuje ok. 6-8 godzin na dotarcie do mety. 3 rajdy miały już miejsce (startowałem również w pierwszej edycji w maju – XTC X-Trail Challenge – poniżej kilka zdań na ten temat). Ostatnie, rodzaj finału, odbędą się 16.09 w Gstraad (to tam gdzie rok temu zlokalizowana była meta Mistrzostw Świata).
Ozdobą tej serii są ubiegłoroczni wicemistrzowie świata – Team Salomon Suisse w składzie Annick Beguin + Luc Beguin (startują w kategorii Mix Strong) i Jan Beguin + Alan Berger (kategoria Men Strong). W każdej z edycji bierze udział 25-35 zespołów. Trasa długa i krótka, do tego rozbicie na kategorię męską, kobiecą i mix. Start imprezy o rozsądnie wczesnej godzinie porannej, rozdanie nagród – wczesnym wieczorem. Szwajcaria do największych krajów naszego globu nie należy więc wiekszość ekip przeznacza na imprezy jeden długi weekendowy dzień. Każde zawody organizowane są przez inną osobę/firmę ale nad zachowaniem pewnych standardów czuwa firma Salomon. Taki układ chyba dobrze funkcjonuje bo imprezom naprawdę trudno cokolwiek zarzucić.
Ostatnie zawody rozpoczęliśmy z Weesen 4-kilometrowym etapem canoe. Łódki dmuchane więc prędkości nieszczególnie zawrotne. Miło było obserwować Jana i Alan jak zgrabnymi ruchami powoli oddalają się od grupy pościgowej, w której, o dziwo, nam udaje się utrzymać. Bo Jörg (Schneider), bardzo mocny rowerzysta, biegacz i pływak (kilka ładnych lat temu otarł się o niemiecką reprezenatcję triathlonową) na siłownie chodził chyba razem z Remikiem (również mocarz ale przecież każdy o tym wie). Więc macham wiosłem jak mogę i w rezultacie tracimy na tym etapie tylko niewiele ponad minute. Szybko na rowery i w pościg za dwoma zespołami. Najpierw kilka kilometrów po plaskatym (na kole mocarzy z wygolomi nogami; później zaobserwowałem, że chyba tylko ja w tym towarzystwie jakiś taki staromodny jestem – niemal wszystkim, nie wykluczając mojego Jörg’a rzeźby mieśni nie przysłania żaden kosmaty włos). Ale coś w tym goleniu czy depilowaniu musi chyba jednak być. Czeka nas… 850m podjazdu, te metry to oczywiście przewyższenie. Początkowo rumaki można tylko pchać, więc nawet prawie doganiamy Salomon Suisse, ale po 200 metrach w pionie można wsiąść na rowery. Teraz widzę co wygolona noga potrafi. Na górze plątanina dróg i ściech więc ekipy to giną to się pojawiają. Mi noga jakoś nie podaje. Przygotowując się do Kanady dużo w ostatnich tygodniach trenowałem i startowałem. W poprzedni weekend wsiadłem pod domem na rower, pojechałem 120km do Garmisch, wbiłem się w Reinthal, gdy jechać się już nie dało rower zaparkowałem w krzakach i po ciemku biegiem na Zugspitze – najwyższy pagór w niemieckich Alpach. Pod prawie 3000 metrowym szczytem byłem tuż przed północą. Śnieg zaczął zacinać a ja rękawiczki miałem ale w domu więc znalazłem jakąś wiatę i postanowiłem uskutecznić coś co snem niestety nazwać nie można. Za śpiwór miał mi posłużyć 320 gramowy ortalionik, którego sporządzenie zalecił mi swego czasu Artur. Ów wór rzeczywiście wystarczył na przechytrzenie organizatorów podczas weryfikacji sprzętu przed Desert Cup w Mali w 2003 ale grzać to on nie grzeje. Więc po dwóch godzinach, zmarznięty zbiegłem po ciemku na dół, wsiadłem na rower i po pięciu godzinach pedałowania mogłem wypić w domu piwo.
Ale, ale… miałem pisać o zawodach w Szwajcarii. Zatem jedziemy na tych rowerach, góry jak smoki, pogoda piękna – czasami wręcz za ciepło, szczyty pięknie przypruszone pierwszym świeżym sniegiem. A noga wciąż nie chce za bardzo podawać. Więc po głębszym filozoficznym przemyśleniu tego zjawiska (bo przecież mocny to ja teraz jestem ) dochodzę do wniosku, że przyczyną wszystkiego jest… start w Kanadzie! Wylatujemy już za 3 dni, start w sobotę więc nie wypada się męczyć. Może coś w tym jest bo ja tu napieram w pięknych okolicznościach alpejskiej przyrodu a myślami jestem na 100km etapie kajaka morskiego, na kanadyjskich przełęczach, na przepakach i darkzonach mistrzostw świata. Tak se marząc kończymy wyczerpujący pierwszy etap rowerowy i zakładamy rolki. Dostajemy nową mapę i co to… 25-30km skateowania?! Przestraszyć nas to nie przestarszyło bo dobrze sobie na rolkach radzimy ale troche zdziwiła ta długość. Pokonując w niemałym tempie kilometry znowu wzięło mnie na filozoficzne przemyślenia – właściwie to tak właśnie powinno być: żeby na rolkach coś zyskać czy stracić etap musi trwać minimum godzinę. Więc, żeby nie stracić, zmieniając się często na prowadzeniu uciekamy Annick i Lucowi z teamu mix Saab Salomon. Na pierwszych zawodach tej serii nie uniknęliśmy przegranej z najlepszym zespołem mix (Annick+Luc), czego oczywiście za ujmę na honorze nie traktuję. Ale każdy cel, który spowoduje mocniejsze napieranie jest wart rozpatrzenia. Rolki kończymy na piątym miejscu, z ok. 20 minutowa stratą do najlepszych.
Wsiadamy na rowery i łatwy przejazd do etapu biegowego, pod koniec którego czekają na nas zadania na linkach. Najpierw mozolnie 400m w pionie w góre, potem już łatwiej i znów możemy podziwiać piękne pagóry – tym razem te po północnej stronie Walensee czyli tam gdzie przed południem naciągaliśmy rowerowe łańcuchy. Dochodzimy do zjazdu na linie i… co to? Rozpoznajemy czerwone wdzianka mocarzy Salomon Suisse. To Jan i Alain. Co się stało? Jana złamały… skurcze. No kurcze, pomyślałem, nawet zawodowcom się zdarza. Walczył jak mógł, ale kogo prawdziwe skurcze dołapały kiedyś na zawodach ten wie, że żartów wtedy nie ma. Biedak nie miał żadnych dragów więc go wsparłem elektrolitami. Podobno pomogły bo na plaskatym znowu mógł biec, ale na szczęście nie na tyle szybko, żeby Salomon Suisse mógł pokonać Montrail SPELEO SALOMON. Bo to naprawdę nas ucieszyło – opędzić wicemistrzów świata. Tylko nie na rękę było nam czwarte miejsce, jak to niektórzy Niemcy mówia – ten drewniany medal. Bardzo krótki rower i ostatni etap na nogach – 3km bno po uroczym miasteczku Weesen. Team Innerschweiz 2 wyszedł na ten etap 4 minuty przed nami więc bardzo marne szanse aby ich jeszcze dogonić. Sprężamy się jak możemy i na ostatniej prostej już ich widzimy – wpadają na metę raptem 17 sekund przed nami!
Okazuje się jednak, że Sputnik Adventure Team, który na metę dotarł na drugiej pozycji (dokładnie 4 minuty przed nami) nie podbił jednego (z 41!) punktu za co został ukarany godzinna karą. Dało nam to trzecie miejsce ze stratą 12 minut do zwycięzców. Więc nasz start uznajemy za bardzo udany. No i Salomon Suisse za nami a pierwszy team mix (Saab Salomon Suisse) na mecie dopiero 13 minut po nas. Wieczorem rozdanie nagród i bardzo kameralna atmosfera w knajpie nad jeziorem.
Zawody naprawdę godne polecenia.

[b]19.08.2006
[size=large]Adidas Natventure Trophy, Niemcy-Austria[/size]
Trasa 111km, przewyzszenie 4000m
Rolki-bieg-pływanie-canyoning-linki-rower
www.natventure-trophy.com [/b]

Jedna z niestety tylko dwóch imprez AR w Niemczech. Organizatorem jest manadżer bardzo mocnego niemieckiego zespołu Adidas Natventure, z którym bedziemy się ścigać w Kanadzie. Start i meta zawodów w Mittenwald – jednego z najbardziej popularnych kurortów niemieckich Alp.
Jak na Niemców przystało, odprawa podobno bardzo rzeczowa. Chociaż nie mogę potwierdzić bo się na nią spóźniłem. Wszystko tip-top, stroje zawodników profi kolorowe, wielu się pręży i wygląda naprawdę na mocnych. Zespoły 2-osobowe, kategoria master (długa trasa) i challenge. Razem ok. 30-tu ekip. Ale chyba wielu ma stracha przed trasą bo zajadają po 2-3 miski makaronu. Więc wraz z Jörgiem, bo z nim startuję, z kolacją musimy trochę poczekać, aż tamci się najedzą.
Start na rolkach o 9ej rano z centrum miasteczka. Etap ma nieco ponad 10km ale duże przewyższenie jak na rolki – 185m. Od początku na prowadzenie wysuwa się ekipa Speed up Dunafit – zawodowcy w skialpiniźmie z teamu Dynafit. Mamy nadzieję, że na rowerach słabiej podają i że może pływać nie potrafią bo… zawsze warto mieć nadzieje.
Kończymy z 2-3 minutową stratą ale po szybkiej zmianie obuwia niemal równocześnie z trzema czołowymi ekipami wychodzimy na 7,5km etap biegowy. Na krótkich rajdach tak nazywam etapy, które jeszcze niedawno nosiły nazwę trekkingów chociaż tu w Alpach niełatwo biegać gdy „na raz” czeka w pionie 500m. Wyłazimy na góre i spadamy do jeziora gdzie trzeba będzie przepłynać grubo ponad kilometr. Woda rześka, jak to w górskim jeziorze. A my bez pianek. Jörg brał ostatnio udział w jakimś trathlonie i widać, że szlifował formę pływacką. Ja pływać potrafię ale rzadko trenuję tę dyscyplinę więc gdy Jörg kończy etap ja mam jeszcze do pokonania jakieś 100 metrów. Wcale się nie dziwię, że na mnie nie zaczekał. Po wejściu do wody, pierszym szoku termiczym i mocnym starcie woda wydała się temperaturowo nawet spoko ale z upływem czasu ciało zaczęło marznąć. Od połowy skupiam się na moim przemrożonym na Bergsonie paluchu, który chyba uznał, że znów chcą mu zrobić krzywdę. Ale tak tragicznie nie jest. Wskakujemy w stroje biegowe i kolejne 300m w pionie „na raz”. Na przełęczy pytamy o naszą pozycję a tu pada odpowiedź, że pierwsi byli tu przed 35 minutami. Nie może byc! Na trasie są też ekipy w kategorii challenge, które mają krótsza trasę i zamiast pływać używali canoe więc coś musiało tu zostać zamieszane. Zbiegając w dół oboje dochodzimy jednak do wniosku, że niektóre ekipy z naszej kategorii odpuściły pływanie (teoretycznie dopuszczalne) i niemal równocześnie stwierdzamy, że tak jest trochę nie fair – bo albo AR albo odpuszczanie.
Ale napierać trzeba a nie filozofować więc w dość szybkim tempie dobiegamy do canyonu, w którym jak łatwo przewidzieć, czeka na nas etap canyoningowy. Z uwagi na bezpieczeństwo zatrzymywano na nim czas. Ale dopiero po dotarciu do miejsca rozpoczęcia na górze więc zabieramy tylko pianki i potrzebny sprzet pod pachę i pchamy się szybko w góre. Canyoning poezja. Inny od tych, które wielu z nas zna z Chorwacji. Krótkie zjazdy na linach, mało skakania ale dużo wody, pięknie czysto i dużo wąskich przejść wydrążonych przez wodę głęboko w skale.
Po tych atrakcjach jeden z najtrudniejszych etapów rajdu – niecałe 12km biegiem z prawie 1100 metrami przewyższenia. Znowu niewiele się nabiegaliśmy, na ostatnim długim podejściu musiałem poholować Jörga, którego dopadł kryzys. Spadamy ostro w dół do zadania na sznurkach. Nie jestem w tym najlepszy ale albo ostatnio się trochę podszkoliłem albo z uwagi na bezpieczeństwo organizatorzy nie serwują zbyt trudnych elementów. Sprawnie pokonujemy najpierw zjazd, potem rodzaj małpiego gaju nad dolinką, na zboczu której musimy na koniec trochę potrawersować.
Teraz pozostał już tylko jeden ale za to jaki etap rowerowy – ok. 80km i 2200m w pionie. Nawigacyjnie raczej bez rewelacji, tym bardziej, że większość Karwendel-Runde dobrze znam z wielu treningów rowerowych w tej części Alp. Ale te pagóry… Na podjeździe pod Karwedel Haus kolejny kryzys ogarnia Jörga. Nie mamy holu więc trudno jest mi mu pomóc. Tempo nieco spada. Potem w dół i jeszcze dwa srogie podjazdy. Robi się ciemno, turyści już zeszli ze szlaków, nie widzimy żadnego innego zespołu. Zdrowe chłopaki z Teamu Dynafit nie tylko potrafią zawodowo ścigać się na nartach ale i dobrze pływać i bardzo dobrze jeździć na rowerach. Dwójka z Adidas Natveture to też lokalne gwiazdy w MTB więc na tym ciężkim etapie tracimy do nich wiele minut. Na ostatnim podjeździe uciekła mi gdzieś para i z niemałym wysiłkiem pokonywałem ostatnie metry. Potem już tylko zjazd i dojazd do mety. Męczące to były zawody.
Po 12 godzinach i 53 minutach ściganie zakończyliśmy na trzecim miejscu, za Speed up Dynafit i Adidas Natventure. Ci ostatni odpuścili pływanie w jeziorze ale bardzo szybko pojechali na rowerach i w rezultacie, mino kary, uplasowali się przed nami.
W niedziele rano po śniadanku w gronie wszystkich zawodników dostaliśmy medale i dyplomy. Miła atmosfera i dobrze zorganizowane zawody.

[b]27.05.2006
[size=large]XTC X-Trail Challenge, Szwajcaria[/size]
Salomon Raid Suisse Serie
Trasa 80km, przewyzszenie ca. 1300m
Rower-canoe-rolki-bieg
http://www.mountainwave.biz/xtc/index.html [/b]

To pierwsze zawody z serii, o której wcześniej pisałem. Miały miejsce w tej mniej górzystej części Szwajcarii więc rzadziej pot zalewał oczy na podjazdach czy podbiegach. Znowu wystartowałem z Jörgiem, znowu pod dźwięczną nazwą Montrail Speleo Salomon.
Mapy rozdano w momecie startu więc bez „zbędnej” ich analizy wskoczyliśmy na rowery i posuwamy… jak zwykle w Szwajcarii – nawet w jej plaskatej części – pod górę. Po kilku minutach widzę, że śmigamy w przysłowiowe maliny więc nawrót i przez pole orne wracamy na ściechę prowadzącą na CP. Powodujemy tym pewną konsternację u Jana i Alaina z Teamu Saab-Salomon Suisse, bo chociaż można kontynuować wariant asfaltem to droga wyjeżdża po za mapę i można tylko domniemywać, w którym momencie na nią wraca. My robimy co wymyśliłem, może nieco w myśl dewizy, że „dobrze czy źle, ważne, żeby o tobie gadali”.
Szybko dochodzi nas czub stawki i razem pomykamy w 5-7 zespołów. Prawie cały czas pod góre. Tempo nie jest małe – zatrzymuję się raz, żeby przełożyć mapę i potem przez kilka minut muszę się prężyć, żeby dogonić peleton. Później zaczynają się techniczne zjazdy. Tutaj ci, którzy potrafia pokazują to co potrafią. Na jednym trudnym nawigacyjnie punkcie 3 ekipy uciekają pozostałym. I tak pozostanie niemal do końca.
Dojeżdżamy do przystani na Renie. Rzeka w tym miejscu jest już dość szeroka, nurt nieszczególnie silny. Mamy do pokonania 5 km wiosłowania, ale połowa dystansu w górę rzeki. Jörg stara się jak może ale nie idzie nam najlepiej. Po nieco ponad kilometrze widzimy na środku rzeki, gdzie nurt najmocniejszy, powracających już Saab-Salomonowców. Oj, potrafia oni wiosłować. Nas szczęście nie opuszcza – kilka ekip przed nami dłużej niż powinno poszukuje CP na brzegu i zyskujemy do nich kilka cennych minut.
Następne 26km na rowerze raczej bez większych rozstrzygnięć. Potem wskakujemy w rolki i znowu… pod górę. Ciężko ale skoro się jedzie pod górę to trzeba potem z niej zjechać. Całe szczęście, ze nawierzchnia sucha. Jednak pagóry takie, że sprawność hamulca okazuje się niewystarczająca. Jörg stosuje technikę nadgarstkowo-pośladkową, ja raczej hamulcowo-rowową. Szczęśliwi, że bez większych strat kończymy etap. Przed nami ostatnie 12km biegu po pagórach. 6 minut przed nami wyszli na trzecim miejscu Skinfit AT. Postanawiamy, że ich gonimy mimo faktu, że to triathloniści. Na metę wpadamy półtorej minuty po nich – miejsca nie poprawiliśmy ale mimo wszystko zadowoleni, że potrafiliśmy na koniec tak się sprężyć.
Okazuje się jednak, że nasi dobrzy znajomi – team Sputnik AT znowu zapomnieli podbić jednego punktu i ostatecznie kończymy zawody na trzeciej pozycji. Zwyciężają, a jakże, Saab-Salomon.

[b]12-14.05.2006
[size=large]German Quest, Niemcy[/size]
Trasa 134km, przewyższenie ca. 3000m
Canoe-bieg-linki-rower
www.adventurerace.de [/b]

German Quest uchodzi za największą imprezę AR w Niemczech. Organizator startował przed laty w dużych imprezach ale najwyraźniej już długo nie miał kontaktu z dyscypliną. Ale o ile ubiegłoroczna edycja (którą wraz z lokalnym zespołem udało mi się wygrać) do udanych imprez raczej nie należała, to można powiedzieć, że w tym roku Eilert stanął na wysokości zadania.
Zepoły – jakie kto chce (2-, 4-osobowe, mix, men, women), trasy:dłuższa i krótsza. Na starcie razem 12 ekip. Trasa poprowadzona po dość pagórowatym jak na okolice – środkowe Niemcy – terenie. Wystartowaliśmy ekipą 4-osobową w składzie: Niki Wörle, Jörg Schneider, Rolf Johannes, Piotr Kosmala.
Rozpoczęliśmy od canoe na rzece Fulda. Ciekawostką dla mnie (bynajmniej nie dla Rolfa, który jest naszym guru w dziedzinie kajarstwa i canoe) było to, że canoe z czterema (wiosłującymi) osobami jest wolniejsze i mniej stabilne niż takie, w którym zasiądą 2 osoby. Ale nigdy za późno na nauki…
Ruszyliśmy ile pary w łapach i szybko oddaliliśmy się od reszty ekip. Podążała za nami jedynie osada Voshaar Salomon – dwóch niezwykle miłych wyrośniętych Holendrów, których możemy pamiętać z tegorocznego Bergsona.
Po kajakach pierwszy raz założyliśmy buty biegowe i ruszyliśmy na etap, w połowie którego należało pokonać bardzo nieskomplikowane zadanie linowe. Odrobina koniecznej na tym etapie nawigacji pozwoliła nam ugruntować pozycję lidera.
Kolejne 70 km nie wspominam zbyt miło. A to za sprawą pogodny. Etap rowerowy pokonaliśmy w deszczu, błocie i zimnie. Naprawdę z wielką przyjemnością założyliśmy już późnym wieczorem buty biegowe i wyruszyliśmy na ostatni etap – nocny bieg. Nie wiedząc dokładnie jaką mamy przewagę nad drugim zespołem, staraliśmy się sprężać. Po 15 godzinach i 23 minutach dotarliśmy na metę. Ścigający nas dwuosobowy zespół męski zameldował się 43 minuty po nas. W ten sposób obroniliśmy tytuł zwycięzcy German Quest, zawodów które ich organizator nazywa mistrzostwami Niemiec w AR.
Ów organizator miał pomysł, żeby pod koniec września zorganizować German Quest Adventure Challenge – jeszcze dłuższą i większą imprezę od tej majowej ale obserwując mizerne zainteresowanie zespołów tą imprezą, obawiam się, że nie dojdzie ona do skutku.

[b]22-23.04.2006
[size=large]KI-Challenge, Chorwacja[/size]
Trasa 160km, przewyższenie ca. 3500m
Bieg-linki-rower-canyoning-kajak
http://www.adnatura.hr/english/kichallenge.asp [/b]

Uff, historia zrobiła się przydługa a ja tak całkiem do tej Kanady to nie jestem spakowany… Więc krótko, żeby nie przynudzać.
Do Chorwacji zawsze bardzo chętnie wyjeżdżam więc gdy tylko Jörg znalazł w internecie informację o KI-Challenge, od razu potwierdziłem, że jadę. Organizatorami imprezy jest Ad Natura – bardzo miły chorwacki zespół, z którym my Speleo już nie raz się ścigaliśmy. Nie chwaląc się, póki co, Chorwatom nie udało się z nami wygrać (Terra Incognita 2002, Bull of Africa 2005).
Zespoły 2-osobowe, głównie męskie i głównie z Chorwacji i Słowenii. Start w centrum Rijeki. Przebiegliśmy przez to pięknie położone miasto i w szybkim tempie dotarliśmy do pierwszego zadania na linkach – most linowy nad głęboka doliną. Dalej doliną tylko jak, gdy ściechy brak? Znajdujemy tunel, pakujemy się z 300 metrów w głąb skały, ale tunel zawalony więc nic z naszego chytrego planu – trzeba zawrócić. Nie eksperymentując więcej wspinamy się wysoko na krawędź doliny i drogą dookoła truchtamy do następnego zadania na sznurkach – długo zjazd na linie. Gdy już tam dotarliśmy okazuje się, że jesteśmy dokładnie na ostatnim miejscu – należało przebić się na drugą stronę doliny gdzie była ściecha, której nie odnotowywała mapa. Było to pono powiedziane na odprawie ale tej po chorwacku, na której i tak nie byliśmy. Ale wciąż w dobrych humorach bo Darija to bardzo miła dziewczyna a Elvir to swój chłop, zjeżdżamy na dół i nadrabiamy stratę. Jörga rwie nadwyrężona łyda więc nie biegniemy zbyt szybko, ale mimo to systematycznie wyprzedzamy ekipy.
Etap okazuje się bardzo wyczerpujący. Późnym popołudniem już tylko 3 teamy przed nami, ale kończy się nam woda. A w chorwackich pagórach sami wiecie jak z nią trudno. Jörg w desperacji decyduje się wypić parę łyków ze starej rozciętej opony samochodowej. Różne w niej stwory pływały – ja wymiękam i o suchym pysku zapodaje dalej. Zbiegamy do dolinki i tam wybawienie – kilka osób buduje domek letniskowy. Prosimy o wodę a oni na to, że dwie ekipy przed nami wychlały im wszysko co mieli. My trochę nie dowierzamy a oni nam pokazują, że zostało im tylko własnej roboty wino. Jörg abstynent, pół wegetarianin i ogóle ubiegł mnie w zapytaniu czy aby tego winka nie możemy spróbować. Mocne ale mokre było. Potem wbiegając na pagór, z racji braku Artura i Remika sam musialem uskuteczniać fałszowanie „Damy rade”, „Roweru” i pozostałych wszystkich trzech hitów, które znam.
Na szczycie jesteśmy świadkami kombinatorstwa tak głęboko zakorzenionego w naszych słowiańskich duszach. Jeden Chorwat czesze skalny szczyt w poszukiwaniach punktu a drugi na dole ów dużej góry śpi bo się zmęczył. Machamy na to ręką bo humory wciąż nam dopisują. Ze szczytu widzimy ośnieżone zbocza Śnieżnika w paśmie Risnjak. Tam jest kolejny punkt. W dolinie wpraszamy sie na sobotnią imprezkę – pojedliśmy dobrego mięsa, znowu trochę popiliśmy, pogadaliśmy o piłce i mistrzostwach świata, które wówczas wciąż były przyszłością. Tak to można startować. W jeszcze lepszych humorach, z pełnymi brzuchami i camelbakami ruszyliśmy w stronę śniegu. Po drodze mijamy dwa zespoły i w ten sposób stajemy się liderami.
Dużo śniegu (pamiętamy, że poprzednia zima do obfitych w opady należała) i piękne charakterne góry. Zmęczone chorwackie ekipy trochę się na podejściu pogubiły więc przewaga rośnie. Wspinając się na ostatni szczyt widzę na śniegu świeże ślady misia. Łapa tak z 15 cm więc się zastanawiam do jak dużego misia należy. Schodzimy w dół, robi się ciemno, mapa taka sobie, ale mówiono nam, że trzeba trzymać się szlaku. O misiu już zapomniałem, a tu znowu naszą ściechę przecinają ślady przedstawiciela tego gatunku. Zastanawiam się czy te misie to tak dużo łażą czy może ich tu tak dużo. Przyznać muszę, że mieszane uczucia zaczęły mnie ogarniać ale cóż można było zrobić – poszliśmy dalej. Dopiero na mecie ekipa podążająca wówczas za nami opowiedziała nam, że też mieli mieszane uczucia widząc, że ślad, który nam tylko przeciął drogę potem powrócił na naszą ściechę i przez długi kawałek podążał za nami. Wypada mi zatem bardzo być wdzięcznym roztropności misia, która mu podpowiedziała, że miodu to mu nie niesiemy. Bo taki miś zawsze miał prawo to sprawdzić.
Ale co ja tu o misiach… przecież na zawodach byliśmy. Schodzimy w dół i ja zaczynam wczuwać się w mapę. Tak skutecznie to czynię, że co prawda znalazłem schronisko, w którym rzekomo miał być CP ale ani śladu po szlaku czy organizatorach. A rzeźba i mapa (chociaż to noc ciemna) wciąż jakby gra. Dzwonimy do Elvira – ja chciałem się tylko upewnić czy wszystko w tym miejscu jest tak jak być powinno. Zaczynam już wracać do miejsca gdzie ostatni raz widzieliśmy szlak podczas gdy Jörg kontynuje niepotrzebne rozmowy z organizatorem. Choć mu się inaczej wydaje, brak mu trochę doświadczenia, które się nabywa na długich rajdach i widzę, że teraz psycha mu jakby lekko siada. Odnajdujemy szlak i ruszamy dalej. Okazuje się, że mapa jest tu ostro kaprawa i że zeszliśmy do innej doliny. 3 ekipy nas minęły, ale teraz długi odcinek w dół i po plaskatym – więc nadrobimy. Niestety Jörg na kryzys. Nie może biec, nawet w dół. Do rowerów docieramy dopiero na trzecim miejscu.
Etap też do najłatwiejszych nie należy. Mimo małego błędu nawigacyjnego znowu wysuwamy się na prowadzenie. Jednak nad ranem urywam hak od przerzutki i skręcam łańcuch… tyle powalczyliśmy. Do końca etapu jeszcze kawał drogi, dużo podjazdów i technicznych zjazdów. A my frajerzy nawet rozkuwacza nie wzięliśmy. Marne szanse, żeby dotrzeć do canyoningu na czas. Jörg miał też trochę stracha przed długim kajakiem (seat-on-top) z Medveja, przed Opatije do Rijeki. A nam – misiom pierwsza klasa – nie wypada przecież kończyć gdzieś na końcu stawki. Więc uważam się za przekonanego i w wolnym tempie udajemy się do następnego CP skad organizator przewozi nas na etap canyoningowy, który koniecznie chcieliśmy zaliczyć. Bardzo fajny ten canyon tylko nie rozumiem po co oni wrzucają do niego tyle śmieci?
Zawody naprawdę godne polecenia. Mimo miernego wyniku cieszę się, że w nich wzięliśmy udział. Nauczyły nas rzeczy oczywistych w naszej dyscyplinie – walczy się do końca i nigdy nie poddaje. I o pokorze warto nie zapominać. Za rok na pewno tam znowu wystartuję, jeśli tylko Elvir&spółka zorganizują imprezę.

[size=x-small][i]Zdjęcia pochodzą z rajdu German Quest 2006 fot. Thomas Rathay[/i][/size]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany