Przez ponad dekadę krajowi biegacze mieli jednego boga metodologii treningu – książki Jerzego Skarżyńskiego schodziły na imprezach biegowych na pniu. Do czasu, aż w Polsce pojawił się Daniels. Jack Daniels.
Skomplikowaną piramidę stref tętna u Skarżyńskiego Daniels zastąpił prostym przeliczeniem czasu z zawodów na tempo poszczególnych jednostek treningowych. Książka z 2010 roku podbiła środowisko biegowe logicznym, prostym wywodem, który zyskał w Stanach tysiące zwolenników. Teraz w Polsce wychodzi drugie wydanie tej kanonicznej książki.
Gdy pierwszy raz miałem w rękach książkę Jacka Danielsa pomyślałem – no nie, to kolejna pseudo treningowa błyskotka, pozbawiona naukowych fundamentów, oparta na zasadzie, że prosty trening, wyprowadzony z tych samych reguł, da najlepsze rezultaty. Wydawało mi się, że trening, nawet ten dedykowany amatorom, to skomplikowana maszyneria obliczeniowa, w które pierwiastkuje się wskazaniami pulsometru, stref tętna, progu zakwaszenia i innymi, trudnymi zwrotami z obszaru fizjologii wysiłku sportowego. Że dopiero możliwie wielorakie wskazania dadzą w efekcie zadaną intensywność, w której należy wykonywać jednostki treningowe.
Z drukarń wydawnictwa Inne Spacery wychodzi właśnie drugie wydanie książki „Bieganie metodą Danielsa”, choć „wydanie” to niezbyt precyzyjne sformułowanie. Daniels – liczący sobie już 81 lat – napisał bowiem swą wykładnie biegową od nowa, aktualizując informacje o nową wiedzę z dziedziny fizjologii. Nie, nie rewolucjonizuje głównej tezy – ta stoi murem, której potwierdzeniem są nie tylko tysiące amatorów bijących życiówki, ale również biegacze elity. W Polsce gorącym zwolennikiem Danielsa jest choćby Bartek Olszewski, warszawski biegacz, z życiówką w maratonie 2:26.
Zostaw odpowiedź