Podczas gdy cały świat sportowy wstrzymał oddech i pasjonował się walką o podium DyMnO 2012, tam dalej, z tyłu, też się fajnie bawiliśmy. Jeśli więc osiągnięcia Sabiny i Marcina wydają się Wam kosmiczne, a pyknięcie 50-ciu kilometrów na orientację w 5h 19min przyprawia Was o nerwowy śmiech – to niniejsza relacja będzie Wam bliska. Oto jak zwyczajni ludzie zmagają się z trasą ekstremalną DyMnO 2012.
Zespół
Z Robertem poznaliśmy się kilka dni przed imprezą. Będzie zatem pełna, radosna improwizacja. Ja zacząłem przygody z AR dopiero w tym roku, a Robert kiedyś zaliczył Harpagana kilka razy. Rower do startu… pożyczył poprzedniego dnia. Nie napinamy się zatem za bardzo, ale walczyć będziemy.
Amok nad mapą
Mapy dostajemy na godzinę przed startem. Wydawało mi się, że to mnóstwo czasu, ale orgia kółeczek, którą ujrzałem, zblokowała mi umysł. Już tydzień temu wiedziałem, że trzeba (oczywiście!) najpierw pociągnąć biegiem ile się da, zdobyć te droższe punkty (każdy PK zaliczony biegowo był dwukrotnie wyżej wyceniany niż PK zaliczony rowerem lub kajakiem), a dopiero potem przesiąść się na rower. Ale w tych ostatnich 60. minutach przed samym startem cały misterny plan… się sypie. Wpadamy na rozmaite pomysły, kombinujemy, zmieniamy zdanie. Nerwowo pytamy się nawzajem: „no to rower czy biegniemy?”. Jakaś masakra. Jak dzieci we mgle. Muszę jeszcze rozpracować ten fenomen. Pewnie większy spokój przychodzi z doświadczeniem.
Pierwsze punkty, pierwsze sarny
Ostatecznie padło na rowery. Jednak, jak zauważył Kornel w swojej relacji, byliśmy jednymi z tych, którym godzinka nie wystarczyła. Ruszamy 3 minuty po czasie. Ale wreszcie koniec tej nerwowej bieganiny, tego rozbieganego wzroku, tego przekładania rzeczy pomiędzy plecaczkami. Teraz już tylko kręcimy. Można się skoncentrować i pedałować. Odruchowo omijam pierwszą kałużę. Dobre, nie?
PK 1 na rozgrzewkę znajdujemy szybko. Pomaga obecność w pobliżu dwóch innych zespołów. Można się łatwiej zorientować. Tuż przed nami przeskakują przez ścieżkę dwie pokaźne sarny. Piękny widok i dobra wróżba. Deszczowy poranek w lesie, to dobry czas dla obserwatorów zwierzyny. Ale nie rozczulajmy się – przed nami walka z czasem.
Pan Hilary
Przed PK 23 mijamy się z Sabiną i Marcinem. Oni już go zaliczyli i wracają do drogi, a mnie ogarnia jakaś irracjonalna satysfakcja, że jesteśmy na tym samym wariancie, co mistrzowie. No to chyba jednak dobrze kombinujemy? Morale rośnie. Ale zaraz oddalą się jeszcze bardziej, bo właśnie widzę, że zgubiłem okulary. Prowadzimy wolno rowery po własnych śladach, wpatrujemy się w błoto pod nogami i… są! Jedziemy dalej.
Gdy tylko się na chwilę zatrzymujemy, okulary natychmiast parują. Irytująca sprawa. Po jakimś czasie daję sobie spokój i chowam je do kieszeni.
Żeśmy się zderzyli
Nawigacja dobrze mi idzie. Miło tak rozpocząć dzień. Punkt po punkcie – bez żadnej wpadki. Nabieramy pewności siebie. Zbliża się teraz PK 21. Tuż koło ścieżki. Niemal wjechaliśmy na niego rowerami. Na szczycie pagórka staję jak wryty, a mój manewr zaskoczył Roberta. Postronny obserwator miałby niezły ubaw, widząc jak w środku lasu dwóch rowerzystów wpada na siebie i obaj składają się razem jak domek z kart. Dostałem rowerem w udo tak mocno, że z trudem powstrzymuję się przed załączeniem do tej relacji zdjęcia fantastycznego siniaka. Ma kształt Madagaskaru i takąż niemalże wielkość. Za to w domu z dumą się obnoszę z pokancerowanymi nogami jeszcze tydzień po powrocie.
Błoto wlewa się górą
PK 32 miał być na końcu przecinki. Jakaś ona zarośnięta, więc zostawiamy rowery, żeby było łatwiej na nogach podskoczyć do punktu te – zdawało się – kilkadziesiąt metrów. Tym bardziej, że strasznie grząsko. A tu przecinka jakoś nie chce się skończyć. Okazało się, że porzuciliśmy rowery zbyt wcześnie. O jedną ścieżkę za daleko. Gramolę się zatem bez sensu przez błoto, które od góry wlewa mi się do butów, wychodzę na jakąś poprzeczną dróżkę i okazuje się, że to jeszcze dalej. Dopiero po dłuższej chwili następuje oczekiwana końcówka przecinki. Kilkaset metrów na nogach. Mały błąd, ale wkurzający.
Ratujemy łańcuch
Z tyłu zaczynają dobiegać niemiłosierne chrzęsty. To rower Roberta, ale nie sądziłem, że bicykl może wyprodukować tyle decybeli. Co to jest, u licha!? Trzask, jeden, drugi,… dziesiąty. W końcu stajemy w okolicach PK 28. Łańcuch zaczyna się rozszczepiać i stąd te dźwięki przy zmianach przerzutki. Skuwacz, klucz i kamień służą do prowizorycznej naprawy, ale łańcuch wytrzymuje do końca rajdu. Naprawa tyleż prowizoryczna, co rozpaczliwa, bo okazuje się, że zapomnieliśmy zabrać spinki.
Wzruszył nas PK 26. Łazimy po polanie, ślady wydeptane w różnych kierunkach, a tymczasem „dół po zabudowaniach leśniczówki” mieliśmy pod samym nosem. Tylko lampion ukryty w gęstych krzaczorach na wysokości naszych stóp. No, pięknie schowane. Doceniam kunszt budowniczych.
Bez należytej atencji dla miejsca kultu
W Nowej Osuchowej w 1910 roku objawiła się Matka Boża, a na pamiątkę tych wydarzeń ufundowano tu kaplicę. 102 lata później objawili się natomiast pędzący cykliści. Czułem się jak bluźnierca, gdy slalomem wymijaliśmy pielgrzymów, zmierzających drogą krzyżową do tutejszej kapliczki i nabierających wody z cudownego źródełka. Oto w miejscu, gdzie należałoby głębiej się zadumać, my jedynie wpadamy jak po ogień (bynajmniej nie święconą wodę) i myślimy wyłącznie o przedziurkowaniu karty. Jakież to przyziemne.
Bezbożnicy ruszają zatem dalej. Droga przez pole powoli zanika i miedzą się staje. Przebijamy się do Starej Osuchowej. Chaty coraz bliżej. W jednym z okien ukazuje się babuleńka i kiwa na nas. Zaprasza, by przejść przez jej podwórko i wyjść z drugiej strony furtką. Miłe to. Ciekawe jak liczne tabuny brudasów już dziś defilowały przez jej posesję?
Hej, a może coś wreszcie zjemy?
W Jaszczułtach padamy na chwilę pod krzyżem. Czas na kanapkę i kilka chwil poza rowerem. Mamy już wykręcone 97 km i zaliczone aż 19 PK. Powoli jednak opadamy z sił. Chyba za mało jemy i pijemy w ferworze walki. Zatem – mały postój na uzupełnienie braków.
Kusi nas asfalt, więc do PK 9 jedziemy nieco naokoło. Pod kolejowym mostem mały jubileusz – dwudziesty PK. Można by świętować, gdyby nie fakt, że od tej pory zaczyna się okrutnie jałowy przebieg, a punkty zdobywać będziemy już bardzo powoli. Jeszcze przed południem wyobrażaliśmy sobie, że do kajaków dotrzemy na piechotę. Tymczasem od jakiegoś czasu jest dla nas jasne, że mamy szansę zdążyć już tylko rowerem! Pędzimy więc do Starego Bosewa i – ku zdumieniu obsługi – nie wymieniamy kart. Robert chwyta zapomnianą spinkę do łańcucha i gnamy dalej. Zostawiamy z boku PK 35, 17, 18, byle tylko zdążyć zrobić kajak, bo start tego etapu zamyka się o 19:00.
Dwa razy na ostatnią chwilę
No i w takiej chwili – bezapelacyjnie największa wpadka nawigacyjna. Tak żeśmy pędzili, że w Michałowie Nowym wyrzuciło nas ciut za daleko. Odbiliśmy na zachód w stronę PK 33, będącego jednocześnie startem kajaków, a tu… straszliwe bagna. Nic się nie zgadza. Przemy twardo do przodu, choć mokro i chaszcze. W końcu zatrzymuje nas rzeczka Orz. Ale cóż to za zakola? Jak to się stało? Robi mi się gorąco, gdy uświadamiam sobie pomyłkę. Jesteśmy za daleko na północ, a od upragnionych kajaków dzieli nas długie brnięcie przez rozległe mokradła w dół rzeczki. Przedzieramy się przez szuwary, błocka, poprzeczne dopływy, a rowery częściej na plecach niż pod nami. W tak absurdalny sposób zakończyć rajd? Mieliśmy sporo zapasu czasu, ale cały właśnie marnujemy na rozpaczliwej przeprawie przez te mokradła. W końcu wypadamy na drogę i mkniemy w stronę kajaków jak opętani. W głowie już układałem sobie tekst prośby do Leszka, żeby zlitował się i pozwolił zejść na wodę.
Na szczęście nie musieliśmy padać na kolana, ani płaszczyć się w inny sposób. Jakimś cudem docieramy bowiem o 18:57. Rzucamy rowery, wskakujemy w pierwszy z brzegu kajak, zresztą pełen brunatnej wody. Z tyłu słyszymy Leszkowe „Gazu! Gazu!!!”. Mamy godzinę na zaliczenie wymaganego minimum, czyli czterech PK. Psim swędem zdążyliśmy przed zamknięciem startu, a teraz wisi nad nami – jak miecz Damoklesa – kolejny termin. O 20:00 zamyka się kajakowa meta. No więc przypominam sobie, co mówił słynny Wolf w Pulp Fiction i czas na ostre wiosłowanie.
Młócimy wodę jak króliczki duracella. Najpierw 3 punkty na jeziorku, potem jeszcze punkt B naprzeciwko wypływu i grzejemy z powrotem. I znów sytuacja wygląda beznadziejnie. Mamy 14 minut do końca limitu, a przed nami niezły kawałek Narwią pod prąd. Dobrze, że 2 banany udało nam się zabrać do kajaka. Dajemy z siebie wszystko – chyba naprawdę więcej byśmy nie wymłócili. Przez zwoje mózgowe przebiega mi jedynie myśl, że jestem w niezłym amoku, skoro ciągle mam na głowie kask rowerowy. Jak to musi głupio wyglądać!
Udaje nam się wrócić na jakieś 180 sekund przed zamknięciem kajakowej mety. Leszek wita nas pytaniem, czy zdecydowaliśmy się na „dyska”. O co chodzi, do cholery, jakiego dyska!? Czy ja na pewno rozumiem ten slang? Mamy przecież wymagane 4 PK i chyba dobrze mi zegarek chodzi – zdążyliśmy przecież? Obustronna konsternacja. Okazuje się, że nie przypłynęły jeszcze 2 ekipy, które wypłynęły przed nami. Leszek założył więc, że skoro jesteśmy tak szybko, to zapewne wracamy bez minimum. Wszystko się wyjaśnia, a my znowu „śmierci spod kosy” umykamy.
Pędem do biegu
Usiąść mokrą pieluchą rowerową (chlupotało w kajaku i nasiąkła narwiańską wodą) na rowerze, to coś, o czym marzyłem. Woda ścieka po udach i na ramę jak z wyciśniętej gąbki. Mlask, mlask… Ach, cuuuudnie. Dobrze, że blisko do bazy. I znów ignorujemy PK 18, 17, 35, bo ktoś nam powiedział, że dojścia do nich nieoczywiste, a poza tym – wreszcie trzeba przesiąść się na nogi, bo zaraz rajd się skończy i w ogóle sobie tej szansy nie damy.
Już słyszę pełne politowania komentarze stałych bywalców, ale trudno. Przyznam się. W bazie wziąłem prysznic. Tak, wykąpałem się przed wyjściem na etap biegowy. Tak, nie żartuję. Jakoś trzeba sobie zracjonalizować każdą decyzję, więc wymyśliłem wiele dobrych argumentów na wytłumaczenie tego prysznica. Jakoś tylko żadnego już nie pamiętam.
Zapada noc, a my znów walczymy już tylko o niezbędne do klasyfikacji minimum. Robimy małe kółeczko (PK 11 i 35), po czym okazuje się, że już z biegu wiele nie będzie. Prądu brakuje. Nie damy rady sięgnąć po jakikolwiek jeszcze punkt, nie ryzykując jednocześnie przekroczenia limitu. Odpuszczamy więc. Wracamy asfaltówką podziwiając gwiazdy.
W czymś byliśmy najlepsi
Nasza „taktyka” okazała się dość radosna, ale na pewno niezbyt efektywna. Nasz zespół zaliczył aż 21 PK rowerem. Najwięcej ze wszystkich na trasie ekstremalnej (ha, w czymś byliśmy najlepsi!). Co jednak nie jest zbytnim powodem do chwały. Raczej ubolewać można nad naszą beztroską. Kajak i bieg zaliczyliśmy po minimalnym limicie, bo nie starczyło sił ani czasu na więcej. Jednak wziąwszy pod uwagę przygody – trzynaste miejsce możemy uznać za szczęśliwe.
PS. Żaden tam ze mnie Tomasz Karolak, ale akurat w wieku 39 i pół trafiłem po raz pierwszy na DyMnO i mogę powiedzieć tylko jedno: szkoda, że nie wcześniej.
Zostaw odpowiedź