[size=x-large]190 czy 220 – jeden pies[/size]
Relacja z rajdu CZAR (Czech Adventure Race) 2010



[size=x-small][i]Nikt z ekipy nie pamięta kiedy powstało to zdjęcie i kto je zrobił, ale jest na nim Maciek Mierzwa, a na jego nogach rolki[/i][/size]

[b]Czeski film[/b]

Noc, wokół ciemno i głucho, asfalt pod nogami równy, bez dziur ale bardzo chropowaty i nogi drgają jak szalone. Kilka centymetrów przede mną plecak Maćka, zjeżdżamy na hamulcu (tylko na jego, bo mój sposób hamowania mnie na tym rodzaju asfaltu zawodzi). Nagle z dużą prędkością mija nas Justyna, jedzie wyprostowana, z nogami rozstawionymi szeroko – Uwaga! Uwaga! Ja już nad tym nie panuję! Parę chwil później widzimy na asfalcie w dole justynowe odblaski – leży. Nie podnosi się. Im bliżej jesteśmy tym bardziej słychać jak pojękuje. Au! Au! Ała! Boli, jak boli. Pierwsza moja myśl – połamała się – gdyby się nie połamała to by tu nie leżała. Przecież to Tytanowa Justyna! Trzyma się za plecy – pierdyknęła kością ogonową, powoli wstaje i trzęsą jej się nogi. Popłakała się. I jeszcze kurtkę podarłam – mówi.


[size=x-small][i]Prolog – wejście na zamkową wieżę[/i][/size]

[b]Czar[/b]

Mieliśmy jechać do Słowenii. Krzysiek miał parcie na start z Maćkiem Dubajem. Ale jakoś nie udało nam się poskładać na tę Słowenię – raz nie mógł ten, raz tamten. I od słowa do słowa, nie wiem nawet w którym momencie a już byliśmy umówieni na Czechy – z Justyną i z Maćkiem Mierzwą. Krzysiek wielokrotnie opowiadał o rajdzie w Czechach jako czymś kompletnie nieprzewidywalnym – mówił jak płynęli nocą na canoe z przywiązanymi do niego rowerami i wykopyrtnęli się na wystającym drzewie i w rzece łowili koła, ramy i bagaże. No dobrze – więc oprócz tego, że należy drżeć przed supermocami Justyny to jeszcze samego rajdu trzeba się bać. Na trzy tygodnie przed startem w końcu organizatorzy ujawnili co kryje się pod 450 kilometrami trasy. To, że okazało się, że trasa będzie sobie liczyć jednak 485 km – nie było jednak najgorsze. Jak przeczytałam: 55 km i 70 km In-line trek – gdzie zawodnicy sami decydują gdzie jechać na rolkach a gdzie biegać i w sumie 290 km na rowerze pomyślałam od razu – to nie jest rajd dla mnie. Ale słowo się rzekło. Postanowiłam solidnie wziąć się za rolki – robiliśmy z Krzyśkiem treningi jazdy w tramwaju, jazdy po nierównym, purchlastym asfalcie – nie mogę sobie zarzucić żebym się w ogóle nie przygotowywała. Ale to, co zobaczyliśmy na mapie już w bazie zawodów przeszło nasze wszelkie wyobrażenia. Nawet Maciek Mierzwa, który techniki jazdy na rolkach uczył się jeszcze w kołysce, miał duże oczy. A jak później – po ciemku zaliczałam swój pierwszy zjazd i to wcale nie taki wymagający uwieszona u maćkowego ramienia, wiedziałam już na pewno, że czeka mnie najtrudniejsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłam w życiu. I to nie fizycznie – psychicznie. Maćkowe ramię dzielnie stało w pogotowiu, zjeżdżaliśmy powoli… bardzo powoli. A moje usztywnienie i stres przyprawiało nas o kolejne wywrotki zwieńczone dziurą w kolanie Maćka. Nie obyło się bez solidnego obicia tyłka, zdarcia łokcia, płaczu, drżących kolan, powykręcanych kostek i modlitwy o to by zdjąć te rolki chociaż na chwilę, na momencik, żeby założyć buty. Im dalej w las tym było gorzej. Bardziej stromo – i w górę i w dół. Bo płaskich odcinków w okolicach Ledca nad Sazavou po prostu nie ma. Jest tylko w górę lub w dół. Płasko może być tylko w miastach nad rzeką, ale tym płaskim odcinkom towarzyszy zwykle bruk. Czasem asfalt jest gładki, w miarę, ale zwykle jednak chropowaty i serwuje co jakiś czas dziury, nierówności, piach i kamyki. 55 i 70 km – rolko-treku, z czego może z 15% to był trek. Nigdy tyle na raz nie przejechałam na rolkach, nigdy tak długo nie miałam tego sprzętu na nogach, nigdy nic nie kosztowało mnie tak wiele nerwów i poczucia, że zawodzę, daję ciała i nic z tym nie mogę zrobić. Dobrze, że przefarbowałam się ostatnio na jasny blond – nie będzie widać siwizny, którą zdobyłam. Rankiem, gdy kończyliśmy ten pierwszy etap zastanawiałam się czy reszta ekipy w ogóle jeszcze będzie chciała ze mną ruszać w dalszą trasę. W szczególności, że na następną noc w planach było 70 km takiej samej rzezi. Ale chcieli. W zasadzie – mogliśmy już się wyluzować. Czołówka uciekła nam tak daleko poza zasięg, że mając w perspektywie jeszcze jeden taki etap nie było sensu próbować nadgonić czymkolwiek innym.


[size=x-small][i]Kawał ściany[/i][/size]


[size=x-small][i]Justyna asekuruje Magdę[/i][/size]

[b]Sazava[/b]

Dopływamy do zadania specjalnego, to już ostatni punkt przed końcem etapu na canoe. Trzeba się jeszcze tylko szybciutko wspiąć i lecieć żeby jak najwięcej rolek zrobić po jasnemu. Na zadaniu mówią nam – macie zrobić siedem dróg. Nie można powtarzać, trzy osoby robią po dwie, jedna – jedną. Możecie raz wziąć blok. Odpadniecie – to się nie liczy i będziecie płynąć wpław Sazavą na drugą stronę i z powrotem. No to wybieramy drogi. Wszyscy oprócz mnie mają buty biegowe. Po poprzedniej wspinaczce, którą przyszło mi robić w trochę dla mnie za dużych Ice Bug Froggy stwierdziłam – nie ma bata, biorę wspinaczkowe baletki. Drogi nie były łatwe. Oj nie. Jakieś przewieszki, ryski, luźne kamienie. I jeszcze mały wąż, na którego miałam uważać wchodząc swoją drogą. Mały wąż siedział w małej jamce i chociaż był raczej nieśmiałym zwierzątkiem to pewnie by mnie upieprzył gdybym wsadziła łapsko w tę jego jamkę. Ja przynajmniej na jego miejscu bym upieprzyła. Krzysiek po długiej medytacji i dwóch próbach wbicia się w przewieszkę w końcu odpadł zapewniając nam pływanie – raz. Dlatego moje ruchy były spokojne, wymacane i przemyślane. I dobrze, bo gdy nasze ciała zanurzyły się w zimnych wodach Sazavy wiedzieliśmy już dlaczego warto było się jednak wspiąć. Woda nadawała się świetnie do chłodzenia piwa. My woleliśmy zachować nasze 36,6.


[size=x-small][i]Canoe – całkiem przyjemne wbrew pozorom[/i][/size]

Canoe. Coś, co jest niby kajakiem a w naszym domu urosła wokół tego legenda, że to cholerstwo okrutnie wywrotne, siedzi się wysoko na ławeczce i wiosłuje pagajem, którym jak się nie wie jak zamiatać to kręci się w kółko z uporem maniaka. No i jeszcze słynne czeskie progi. Sprawdziłam z ciekawości co to za rzeka ta Sazava. No i znalazłam w Internecie trochę zdjęć progów. Progów, których na Sazavie są setki. Na odcinku od Ledca w dół (60 km) jest ich 15. Przypada jeden na cztery kilometry. Wydrukowałam rozpiskę – które można spływać a które jak obchodzić. W bazie dowiedzieliśmy się, że stan wody jest taki, że wszystko mamy przenosić, bo niebezpiecznie. Szkoda też utopić wszystkie bambetle z canoe i ich potem szukać na rzece. A w worach na dnie spoczywały wszystkie rzeczy na następny etap rolkowy. A same canoe? Nepotopitelne! Komfortne! I w ogóle. I na szczęście rzeczywiście wytrzymało wiele. Nawet „jabadabadu”, które kilka razy sobie zafundowaliśmy na bardziej łagodnych, pochylonych progach. A było to nic innego jak tylko przejechanie przez próg z rozpędu – na urrra! Z chlupotem wody i zalewającą nogi falą. Punkty były rozstawione raczej nieblisko. Trzeba było do nich dobiec, albo dojechać na rolkach. Właściwie to chyba tylko jeden stał przy rzece – ten ze wspinaczką. Żeby podbić resztę trzeba się było rozdzielać – trzy osoby płynęły w dół rzeki – jedna biegła po punkt i spotykała się z pozostałymi poniżej. Ekipa przysypiała przy brzegu, aż zasapany i obczepiony jeżynami biegacz wskoczy do łodzi i powie: Dobra! Mam go! Płyniemy!

[b]Rower[/b]

290 km. Taaaa… Pierwszy etap o dziwo zgodził się co do kilometra – na rozpiskach od organizatorów stało: 100 km i tyleż samo było na liczniku. To był dosyć szybki rower. Master Jedi Justyna Frączek obdarzona supermocami, mistrzyni we wszystkim na rowerze pokazała nam trochę swojej potęgi. Na palcach jednej ręki można by chyba było policzyć kilometry, na których nie jechała na prowadzeniu. Ot proszę – dziewczynka, z gracją, w kobiecych spodenkach, z kucykiem wystającym spod kasku i z łydą ze stali, przy której zarumieniłby się nawet ruski drwal z Zabajkala. To pozwoliło nam się przez cały etap rowerowy trzymać w czubie. Tutaj było też pierwsze wspinanie. W Polsce zadania specjalne są dodatkiem, zwykle bularskim, wymagającym siły ale niezbyt spektakularnym, a porządnego wspinania to chyba już dawno nie było. Stojąc pod ścianą i oglądając drogi zrozumieliśmy dlaczego jako dodatkowe wyposażenie sugerowano buty wspinaczkowe. Trasy były poważne. Bardzo trudne nie, ale miały ponad 20 metrów długości. A buty trekkingowe – jeszcze odrobinkę za duże, jak na dobre buty biegowe przystało, nie ułatwiały wspinania. Skrob, skrob, podeszwą po skale – szukając tarcia, darcie na łapach i żal że baletki wspinaczkowe zostały w domu. Pozostałe zespoły zachowały więcej rozsądku i niemal wszyscy przygotowali się w 100%. Ktoś nawet przyniósł magnezję!

Było też podejście na poignee i crollu, przepinka i zjazd – panowie sędziowie stali pod ścianą obserwując bacznie mnie i Justynę a gdy byłyśmy już na dole oddali nam pokłon  No – nieźle, nieźle! Powiedzieli. Bystro! Był też canyoning – prościutki, ale z fantazją.
190 czy 220 – jeden pies

– Trzysta dwadzieścia – słyszę z tyłu.

– No, a jak to policzyłaś?

– Nie wiem, strzelałam.

– To nie strzelaj tylko policz.

– To już dla mnie za trudne.

To Justyna próbuje z tyłu za wszelką cenę nie zasnąć. Boi się, że się wypieprzy na rowerze, może na zjeździe, a to boli. Ona już nie chce się wypieprzać, kilka razy sprawdzała, że to boli. Nie umie opanować śpiocha, nie wie co ze sobą zrobić, bo wie, że fizycznie z nią wszystko w porządku, tylko ta senność, te klejące się oczy, same się zamykają. Więc Krzysiek, który jest już z dawna rozbawiony i widzi rozmaite rozmaitości jedzie obok, każe jej śpiewać, krzyczeć i ćwiczyć tabliczkę mnożenia. Np. Ile to jest 7 x 7 x 7. Ja jadę z przodu z Maćkiem. On nawiguje i generalnie radzi sobie z tym świetnie. Jak jest zjazd to pilnujemy, żeby się nie ociągać, w górę tłoczymy na ile nam starcza teraz siły. I widzę tego Maćka z głową pochyloną nad mapą, niby nic się nie zmienia a jednak jego rower powolutku i skutecznie dryfuje w kierunku pobocza.

-Maciek? – pytam nieśmiało.

– Co… Co?! – budzi się.

Wkrótce kładziemy się na 10 minut pod kapliczką, układamy na asfalcie we czwórkę „na łyżeczkę” i staramy przykryć jedną folią NRC. Jestem tu chwilowo najtrzeźwiejsza, więc to ja nastawiam budzik, nikt inny nie pamięta o takim szczególe. Te 10 minut to mój cały sen na tych zawodach.

Drugi rower – 190 km zaczął się rankiem – o godzinie 10. dnia trzeciego. Początek trudny. Krzysiek coś do siebie gada. Jedzie na końcu, nie może dogonić nawet mnie. Ja cierpię. Dupa, która przyjęła kilka bolesnych uderzeń na etapach rolkowych spuchła i uciska na nerw kulszowy – bolą od tego bardzo plecy, tyłek i całe prawe udo. Wściekam się z bólu, biorę dwa ibupromy i czekam. Maciek z Justyną – żywi, cali, zdrowi, daleko z przodu.

Zaczyna się zabawa w MTBO. Dziwny etap… Polega na dotarciu rowerami do dawnych kamieniołomów zalanych zimną, czasem upiornie zimną wodą i skąpaniu się w niej, żeby dostać się na punkt, który jest zlokalizowany pod ścianą, do której nie ma innej drogi. A każdy ma na ręku swoją kartę do podbicia punktów. Więc kąpiemy się. Dobrze, że jest ciepło, bardzo ciepło. Maciek trochę się ze mnie naigrywa i mówi: dziękujemy ci Magda za ten etap rolkowy – gdybyśmy byli tu kilka godzin wcześniej to byłaby lodówka! Jak pływamy robi się totalny chillout. Woda jest orzeźwiająca, dzień słoneczny, nam niespieszno – jakbyśmy byli na wakacjach. Do czasu. Bo woda w jednym z jeziorek okazuje się być upiorna. Niech ją kurważ szlak! Rwie się do samych kości takim lodowatym pieczeniem, że na usta cisną się niezbyt ładne słowa. A jeziorek jest jeszcze kilka. Do kolejnych już nie wchodzimy tak ochoczo. Jedno jest dosyć płytkie i zamiast płynąć brodzimy. Ale bardzo powoli, bo zanurzone w nim kamienie są bardzo ostre i bolesne. Krzysiek wypowiada bardzo zabawnie brzmiącą (wówczas) frazę – uważajcie na te ostre kamienie, idźcie bardzo powoli, bo strasznie boleśnie można w nie przyrżnąć – gdybym tego nie doświadczył – nigdy bym w to nie uwierzył. Jego słowa brzmiały tak górnolotnie, że gdybym tego nie usłyszała nigdy bym w to nie uwierzyła… 🙂 Ostatnie jeziorko to obrzydzenie. Każde z nas jest już tymi kąpielami umęczone, pochodzimy jak do jeża. Ale i cieszymy się że słońce jest nad głową. Kolejne dziesiątki tego najdłuższego etapu mijają – jedne szybciej, inne wolniej. Powoli robi się ciemno i tempo nam spada. Staram się pilnować nas na liczniku, widzę, że się rozprężamy, martwię się tym. Nachodzi mnie wręcz niepokój. Nie chcę tego etapu robić do rana! I niewiele mogę zrobić. Nie rzucę się na urraaa! żeby wszyscy siedli mi na koło, bo fizycznie są w stanie mnie objechać jak małe dziecko (na podjazdach – a wszak tu inszych rzeczy jak podjazdy i zjazdy po prostu nie ma). Wokół ciemno i nie wiem już czy tempo nam tak spada czy jedziemy w dół czy w górę. Staram się nieśmiało motywować drużynę, która już całkiem odpływa. Z resztą odpływam i ja.


[size=x-small][i]Magda w czasie kanioningu[/i][/size]


[size=x-small][i]Justyna w czasie kanioningu[/i][/size]

Zadziwiająco dobrze się trzymam – nie łapie mnie taki śpioch jak pozostałych, ale ten niepokój też jest przejawem ostrego zarypania. Z resztą śpioch nie łapie mnie tylko do czasu. W końcu przychodzi zebrać swoje żniwo. Wchodzimy z rowerami pod górę czerwonym szlakiem. Mamy już za sobą jedną taką z zameczkiem. Teraz ma być jej bliźniacza siostra i jakaś kapliczka czy wieża obserwacyjna na szczycie. Idziemy w górę. W końcu chłopaki zostają z rowerami a my z Justyną idziemy, bo podobno punkt już blisko tylko trzeba tym czerwonym szlakiem jeszcze kawałek pod górkę i cyk! No to cyk, no to zarypane bez mapy, bez kompasu, na miękkich nogach, ja jak po przynajmniej sześciu browarach albo pół litra czystej – idziemy na górę. No ale szlak nie chce iść na górę od tak – on woli spokojnie trawersować zbocze i idzie kurza-dupa-niewiadomo- gdzie. No to Justyna idzie dalej szlakiem a ja lecę po ratunek – krzyczę po Krzyśka – nie chcę na tej górze spędzić godzin na czesaniu „po pijaku”. Krzysiek się do mnie kula a ja w tym czasie pnę się na rympał pod górę sprawdzić czy to oby nie tu kawałek nad moją głową. Ale nie. W końcu idziemy we trójkę na rympał do szczytu, w butach z blokami po omszałych, śliskich kamieniach, ja nawalona jak szpadel, zataczam się i co chwila podpieram ręką. Wyglądam jak żul spod sklepu, jak wujaszek, który wychodzi o trzeciej nad ranem z wesela i żegna się przez pół godziny z gośćmi każdą panią całując w rękę i mówiąc jej, że jest piękną kobietą. W końcu znaleźliśmy. Był na końcu czerwonego szlaku, tak jak miał być. Co się działo potem? Wiele. Między innymi uświadomiliśmy sobie, że to nie będzie 190 km. Nie będzie nawet 200. Ani 210. Będzie najmniej 220. Nawet pancerna Justyna klepana z grubej blachy, każe się informować o każdych pokonanych dziesięciu kilometrach. Na ostatnim punkcie – tam, gdzie wcześniej oddawaliśmy canoe spotykamy Adventure Team Latvia. Nie wiedzą jak bardzo dodają nam skrzydeł. Nie wiedzą ile im zawdzięczamy. To tutaj Justyna łapie śpiocha giganta, tutaj Maciek prosi kilka razy o dwie minuty przerwy dla oczu i to tutaj Krzysiek z Maćkiem błądzą przez 15 minut po prostym jak drut miasteczku w poszukiwaniu z niego wyjazdu. Ale pamięć o tym, że tuż za nami jest jakiś team, o którym nie mamy pojęcia czy właśnie go wyprzedziliśmy czy on nas właśnie wyprzedził, nie daje nam spokoju. Jest zimno na zjazdach, podjazdy są bardzo strome, widzimy różne rzeczy, śpiewamy, liczymy i bijemy się po twarzy. Dojeżdżamy rano. Koło szóstej po pięknym zjeździe do Ledca nad Sazavou asfaltem jak marzenie. Jesteśmy siódmym teamem na mecie. Ostatnim, który ukończył całą trasę i w komplecie. Na zegarku mam 68 i prawie pół godziny.

To mój pierwszy tak długi rajd – dystansowo i czasowo. Pierwszy długi bez spania. Pierwszy, który przyniósł mi tak dużo stresu i przykrości, że nie dałam sobie rady na tych cholernych etapach rolkowych. Pierwszy, w którym w ogóle nie liczyło się bieganie (zauważyliście, że nie było o nim słowa w relacji?). Ale jednocześnie niesamowicie urokliwy, który dał mi mnóstwo dobrej zabawy, satysfakcji. W fantastycznym towarzystwie – Justyny, która jest po prostu bezkonkurencyjna, i Maćka, który na etapach rolkowych był dla mnie wszystkim i który świetnie nawigował na ostatnim rowerze, mimo pełnego zarypania 🙂


[size=x-small][i]Ekipa na mecie. Od lewej: Maciek Mierzwa, Magda Ostrowska-Dołęgowska, Krzysiek Dołęgowski, Justyna Frączek[/i][/size]

Bilans? Złamany kij pożyczony od Łukasza Warmuza, złamany kij Maćka Mierzwy, podarta kurtka Justyny, podarte spodnie Maćka Mierzwy, stłuczona dupa – moja i Justyny, stłuczono kolano Maćka, stłuczony bok i odbite na nim klucze do pokoju (Justyny), trochę krwi, trochę łez. Jeden rozwalony licznik rowerowy, wytarte prawie do zera kółka w prawej rolce Maćka, znacznie uszczuplone hamulce – moje i Krzyśka, szramy od jeżyn, kleszcze  Jedno zaniepokojone, nieśmiałe zwierzątko w skalnej jamce.

Tak – Czesi są absolutnie nieprzewidywalni, mają duże poczucie humoru, zupełnie inne podejście do kwestii bezpieczeństwa, pewnie dzięki temu potrafią zorganizować fajny, bardzo trudny, wymagający rajd z ogromną dozą fantazji.
Siódme miejsce – trudno. Nie tak to miało wyglądać. Ale trochę lepiej teraz znam swoje braki w rajdowej edukacji. Bardzo się cieszę, że mogliśmy się razem tak fajnie zarypać.

P.S. Krzysiek przed rajdem obstawiał wyniki – organizatorzy zorganizowali takie zakłady. Postawił po 5 koron, że będziemy na trzecim miejscu i że jako ostatni skończymy całą trasę. Pierwsze się nie udało, ale za ten drugi zakład wygraliśmy 170 koron! Wiecie ile za to można mieć Staropramenów?!

[b]Trochę faktów:[/b]


Długości etapów:
Prolog – 13.4km
Rower1 – 95km
Rolki1 – 69km
Kajak – 60.1km
Rolki2 – 69.8km
Rower2 – 222km
Strona organizatora: WWW.adventurerace.cz

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany