[size=x-large]Krynickie ultrabieganie[/size]

(Ultramaraton – Bieg Siedmiu Dolin)

O tej imprezie głośno było w biegowym światku już od początku roku. Przy okazji Forum Ekonomicznego w Krynicy organizowano Festiwal Biegowy. Pierwsze zapowiedzi wskazywały, że nie będą to byle zawody na prowincji zwane szumnie festiwalem. Forum Ekonomiczne to polityka + biznes a tam jak wiadomo pieniądze są duże. Organizatorzy działali z rozmachem i przygotowali aż kilkanaście różnego rodzaju biegów, do wyboru do koloru. Sztandarowym z nich miał być Koral Maraton reklamowany jako najtrudniejszy maraton w Polsce. Do tego Ultramaraton – bieg na 100 kilometrów (Bieg Siedmiu Dolin), bieg na 10 kilometrów (Bieg Muszynianki), sztafeta maratońska dla drużyn 6-osobowych (Sztafeta BZ WBK), bieg górski w stylu alpejskim (Bieg na Jaworzynę Krynicką) i krótkie biegi w formule rekreacyjno – zabawowej dedykowane głównie młodszym uczestnikom (Biegi Deptaka Krynickiego). Łączna długość wszystkich tras wynosiła 206 kilometrów. Pula nagród: 200 tysięcy złotych też robiła wrażenie. Lubię duże rzeczy stąd najbardziej kusił mnie ten liniowy ultramaraton. Sto kilometrów po górskich szlakach Beskidu Sądeckiego mogło być ciekawą przygodą. Byłem już jednak umówiony z Andrzejem [Andrzej Buchajewicz] na rozgrywany w tym samym czasie Bieg Rzeźnika, dlatego tym razem Krynicę odpuściłem. Decyzja okazała się fartowna. Rzeźnika pobiegliśmy z Andrzejem w dobrym czasie, zaś festiwal w Krynicy odwołano z powodu klęski żywiołowej i przełożono na wrzesień.

Drugi termin dla mnie także początkowo niewiele zmieniał, gdyż nieco wcześniej miałem wystartować w Ultra-Trail du Mont-Blanc – górskim ultramaratonie o długości 166 kilometrów wokół masywu Mont-Blanc. Niestety tegoroczne UTMB doświadczyło pecha podobnego jak festiwal w Krynicy. Z powodu klęski żywiołowej bieg przerwano niedługo po starcie. Impreza zakończyła się totalną klapą. Przebiegłem tylko 21 kilometrów i zawiedziony z poczuciem niedosytu wróciłem do Polski. Gdy spojrzałem w kalendarz okazało się, że za dwa tygodnie będzie drugi termin Krynicy. Nie zwlekając napisałem do organizatorów maila i zostałem wpisany na startową listę.

W drodze na miejsce w przeddzień startu uczucia miałem mieszane. Dominowała ciekawość połączona z niepewnością. To pierwsza taka impreza, do tego bardzo duża. Czy organizatorzy na pewno sobie poradzą? Kilka miesięcy przed startem śledziłem forum i nabrałem wątpliwości. Regulamin bardzo lakoniczny, niewiele mówił o tym, co najważniejsze. Jaka dokładnie trasa, jak oznaczona, co będzie na poszczególnych punktach odżywiania, co z przepakami? W międzyczasie organizatorzy coś zmieniali w regulaminie, modyfikowali przebieg trasy, wydłużyli limit z 17 do 19 godzin. Miałem wątpliwości czy organizacja rzeczywiście da radę. Z drugiej strony ciekawa była zarówno trasa jak i grono zgłoszonych uczestników. Na stu kilometrach wyścigu miało być 4400 metrów przewyższenia. Pagóry dochodziły do prawie 1300 metrów. Trasa głównie po górskich szlakach turystycznych. Taki Rzeźnik w wersji hardcore. Liczbę uczestników organizatorzy ograniczyli do 100 osób. Zgłoszeni, którzy znaleźli się na liście to ciekawa mieszanka złożona z maratończyków, biegaczy górskich, ulicznych ultradystansowców, ludzi od rajdów przygodowych i pieszych maratonów na orientację. Wśród nich typowany na zwycięzcę utytułowany polski ultramaratończyk Jarosław Janicki, zwycięzca ostatniego supermaratonu w Kaliszu Paweł Szymandera, dwóch spartatlonistów, kilku ludzi z życiówkami w maratonie grubo poniżej 3 godzin, kilkukrotny zwycięzca Kieratu Krzysiek Dołęgowski, zwycięzca ostatniego Rzeźnika Krzysiek Lisak oraz zdobywca Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację Maciek Więcek. Że wymienię tylko tych bardziej mi znanych. Z pewnością przynajmniej część zgłoszonych skusiła wyjątkowa jak na polskie warunki biegów ultra pula nagród. Zwycięzca miał otrzymać 10 000 zł, każda kolejna osoba do ósmego miejsca włącznie proporcjonalnie mniej. Do tego nietypowy brak wpisowego i darmowe noclegi dla tych, którzy się odpowiednio wcześnie zgłosili. Nic tylko przyjechać, pobiegać, wygrać. Tak też pomyślałem wraz z grupką znajomych. Zabrałem się z Warszawy samochodem wraz z Krzyśkiem Dołęgowskim, jego żoną Magdą i Marcinem [Marcin Klisz], który miał ją supportować. Po drodze dodatkowo zgarnęliśmy z Krakowa Maćka Więcka i w piątek wieczorem dojechaliśmy do Krynicy. Start przewidziano na 3 w nocy następnego dnia. Po odebraniu bogatych pakietów startowych (m.in. torba na ramię, bidon, skarpetki biegowe, porządna zafoliowana mapa, koszulka techniczna, regulamin w wersji polskiej i angielskiej) poszliśmy na posiłek do pobliskiej karczmy, potem spać. Pozostało tylko kilka godzin do startu.

[b]Bieg[/b]

Budzę się przed drugą w nocy bez pomocy budzika. Czujny organizm chyba wie, co go czeka. Za oknem pogoda nieciekawa. W ostatnich dniach padało, teraz lekko mży. Górskie ścieżki z pewnością spływają błotem. No czy ja muszę mieć takiego pecha? Rzeźnik był właśnie w takich warunkach, UTMB też, teraz Krynica. Trudno, trzeba jakoś powalczyć. Z resztą inni będą mieli tak samo. Na wszelki wypadek zabieram lekkie poncho. Jest zupełnie niewygodne, ale w ostateczności da się w nim biegać. Idę w nim na start i asekuracyjnie wrzucam do paczki na pierwszy przepak. Jeśli zacznie mocniej padać ubiorę je na dalszą część trasy.

Jest trzecia w nocy. Na lśniącym od deszczu krynickim deptaku w świetle latarni oczekujemy na sygnał do startu. Jest nas mniej niż planowano. Część uczestników na zawody nie dojechała lub z powodu warunków dojechać nie chciała. Z planowanych stu ultramaratończyków stawiło się sześćdziesięciu pięciu. Szkoda. Sędzia jeszcze przypomina najważniejsze punkty regulaminu. W końcu START! Koledzy wyskoczyli do przodu, ja jak zwykle zaczynam bardzo ostrożnie wlokąc się na końcu stawki. Niedługo kończy się asfalt i wkraczamy w leśne górskie ścieżki. Jest ciemno i bardzo wilgotno. Podchodzimy pod niewielką górkę, potem zbieg do Czarnego Potoku i już dłuższe wejście na Jaworzynę Krynicką (1114 m.). Lekki deszczyk tak bardzo nie przeszkadza, dużo gorsza jest mgła, która gęstnieje wraz z wysokością. Moja czołówka MYO XP włączona na maksymalną moc oświetla najwyżej na dziesięć, kilkanaście metrów. Przy podejściach tak bardzo nie przeszkadza, gorzej jest na szybciej pokonywanych zbiegach. Trzeba maksymalnie wytężyć uwagę by w porę zauważyć wszelkie kamienie, korzenie i gałęzie mogące zaplątać się pod nogami. Z resztą przeszkody to jeden problem, drugi to oznaczenie szlaku. Okazuje się, że organizatorzy oprócz wręczenia mapy z naniesionym turystycznym szlakiem oznaczyli trasę wieszając na gałęziach metrowej długości białą taśmę z logo patronów medialnych i sponsorów. Owe farfocle wiszą raz gęściej, (gdy np. zbliżamy się do rozwidlenia dróg) raz rzadziej. W najbardziej newralgicznych punktach przypięto dodatkowo tabliczki z napisem „ultramaraton” i strzałką w odpowiednią stronę. Oznaczenia wydają się wystarczające i powinny spełnić swoją funkcję gdyby nie bardzo gęsta mgła. Jak się później dowiedziałem na pierwszym, trzygodzinnym etapie nocnym kilka osób zgubiło szlak i musiało wracać nadkładając drogi. Mnie udaję się na razie nie zgubić wytyczonej ścieżki. Samotnie lub w grupce kilku osób spokojnie podchodzę pod Jaworzynę. Po kilku kilometrach usiłuję przyśpieszyć, podchodzić dosyć żwawym tempem, gdzie bardziej płasko staram się podbiegać. Przez moment towarzyszy mi jakiś starszy pan, chwilę rozmawiamy. Później tempo okazuje się dla niego za szybkie, zostaje z tyłu, ja dalej napieram do przodu. Dalej mijam samotnie idącego Huberta [Hubert Puka], który postanowił oszczędzić siły na początku by ostrzej powalczyć w końcówce. Gdzieś na Jaworzynie doganiam kilkuosobową grupkę mocniej napierających biegaczy. Trzymamy się razem, bo w tym miejscu wyjątkowo łatwo zgubić szlak. Obok mnie odnajduje się Krzysiek [Krzysiek Dołęgowski], który podobnie jak ja zaczął spokojnym tempem. Na czele grupy biegnie Tomek [Tomek Baranow] z jakimś kolegą. Chłopcy wypatrują szlaku i nadają grupie dosyć mocne tempo. Po jakimś czasie Krzysiek wspomina, że dla niego za trochę szybko. Dla mnie też, ale na razie dajemy radę. W międzyczasie podjadam z plecaka pierogi, które zostały po ostatnim posiłku w karczmie, zagryzam batonem. Buty mam mokre i obłocone. Zdążyłem już wywinąć orła potykając się niegroźnie o kamień. Generalnie nie jest źle. Dobiegamy w końcu do Łabowskiej Hali (1064 m.), za nami 22 kilometry trasy. Na punkcie popijam gorącą herbatę, która w tym deszczowym wygwizdowie smakuje wybornie. Szkoda, że nie ma fotela. Koniec – nie ma, co się rozczulać. Chwytam paczkę rodzynek i żwawo biegnę dalej. Muszę gonić kolegów, którzy sprawniej uwinęli się na punkcie i są sporo przede mną. Po kilkuset metrach doganiam chłopaków. Okazuje się, że zgubiliśmy część grupy. Teraz napieramy już w trójkę: Krzysiek, Tomek i Ja. Zaczyna się długi zbieg do Rytra. Miejscami jest bardzo stromo i niebezpiecznie. Szlak zwykle usłany kamieniami i korzeniami, na których stopa wykręca się na wszystkie strony. Przyjemne trawiaste odcinki są w zdecydowanej mniejszości. Zaczęło świtać, można już wyłączyć czołówkę. Zbiegamy coraz szybciej, w którymś momencie to ja zaczynam nadawać tempo. Tomek zostaje gdzieś z tyłu, razem z Krzyśkiem wbiegamy do Rytra. Jeszcze tylko trochę truchtania pod niewielki, ale długi podbieg i jesteśmy na miejscu. Za nami ponad jedna trzecia trasy.

[b]Przed drugim podejściem[/b]

W Rytrze znowu guzdrzę się na punkcie. Słucham wrażeń dwóch kolegów, którzy przybiegli wcześniej, uzupełniam wodę w kamelu, znowu raczę się herbatką. Krzysiek tradycyjnie nie tracił czasu, uwinął się szybko i już jest dobrych kilkaset metrów przede mną. Wybiegam z punktu będąc w tym momencie na 8 lub 9 pozycji. Usiłuję gonić Krzyśka, ale jakoś nie daję rady. Dopadł mnie pierwszy kryzys. Nie wiem czy popełniłem błąd trenując błędnie w ostatnich tygodniach przed startem i nie odnawiając wystarczająco zasobów glikogenu, czy też za ostro zbiegałem do Rytra i się zwyczajnie zajechałem. W każdym razie efekt jest taki, że prawie nie mam siły na bieg. Usiłuję lekko truchtać pod ledwie widoczny podbieg. Wychodzi słabo, więc co chwila robię przerwę na marsz. Dalej zaczyna się ostre podejście na Halę Przehyba oraz Radziejową (1262 m.). Tu jest jeszcze gorzej. Na stromo wspinającej się ścieżce dyszę jak stary dziad robiąc po drodze kilka przerw dla złapania oddechu. Zdecydowanie nie jest dobrze. W międzyczasie dodania mnie i wyprzedza jakiś człowiek z wąsem i w koszulce „Montrail”. Jak się później okazało był to Jan Michałowski z Krakowa, który dalej wyprzedził jeszcze kilka osób i ostatecznie zajął bardzo wysokie, trzecie miejsce. Zasapany nie mam siły walczyć, skupiam się już tylko na sobie, na wyrównaniu oddechu, na odzyskaniu sił. Postanawiam znacznie zwolnić tempo i dużo jeść, by dostarczyć organizmowi energii na dalszą część trasy. Na najmniejszym nawet podejściu przechodzę w marsz. Oprócz wyczerpania coraz większym problemem stają się buty. Trailówki „Ravenous Trail” zamówiłem sobie minimalnie za duże. Na płaskim biegało się świetnie, i wcale nie czułem, że są nieco za duże. Teraz w górach, gdzie stopa siedząca głębiej wykręca się na wszystkie strony zaczęły mi obcierać lewą kostkę. Z kolei do prawego buta pomiędzy piętę a zapiętek dostało się błoto i piłuje mi Achillesa. Uczucie coraz bardziej nieprzyjemne. Że też nie ubrałem stuptutów. Na razie ostrożnie truchtam w stronę kolejnego punktu. Na Halę Przehyba, która jest półmetkiem trzeba dobiec i częściowo wrócić po tej samej trasie. Stąd mam okazję minąć się z Krzyśkiem oraz depczącym mu po piętach Janem Michałowskim. Chłopcy wyprzedzają mnie o jakieś kilkanaście minut. Taki widok mobilizuje do walki. Wpadam na punkt tylko dla zeskanowania chipa. Dwie sekundy, w tył zwrot i już truchtam za rywalami. Żadnej herbatki, żadnych ciasteczek. Zapasy jeszcze mam, chcę jak najszybciej dotrzeć do Piwnicznej – Zdroju.

Tam czeka mnie zbawienie – czyściutkie i suche skarpetki wraz z zapasową parą butów. Już nie mogę się doczekać. Niestety mam przed sobą jeszcze kilkanaście kilometrów, dobrze, że w większości z górki. Z nawigacją, od kiedy wstał świt problemów raczej nie ma. Oznaczenia szlaku plus wiszące odcinki taśmy i tabliczki z napisem „ultramaraton” w zupełności wystarczają. Jeszcze w Rytrze zdjąłem z palca kciukowy kompas i schowałem mapę do plecaka. Teraz tylko wybiegając z punktu rzucam okiem na kolejny odcinek chcąc zorientować się, po jakich szlakach będę biegł i co mniej więcej mnie czeka. Potem chowam mapę i zdaję się na oznaczenia umieszczone przez organizatorów. To wystarczy. Truchtam do Piwnicznej czerwonym, niebieskim i zielonym szlakiem. W międzyczasie zaliczam kolejnego orła na mokrej trawie. Tym razem centralnie do kałuży. Umorusany jak dziecko wstaję i biegnę dalej, nie wiadomo jak daleko są koledzy za mną. Zacznę się tu rozczulać to zaraz mnie dogonią. Biegnę dalej, coraz bliżej celu. Ze cztery kilometry przed punktem stoi człowiek z obsługi i skanuje chipy. Ponoć jestem ósmy, podium jest akurat do ósmego miejsca. Nie jest źle, mam szansę się załapać. A może ktoś się jeszcze wykruszy po drodze? Nigdy nie wiadomo. Na razie czeka mnie nieprzyjemny zbieg do miejscowości po twardych betonowych płytach z dziurami. Nie wiem już, co gorsze, czy kamieniste szlaki, czy te betonowe płyty. Jakoś dobiegam, do przepaku w Piwnicznej i z ulgą wymieniam skarpety i buty. Oooo.., jakie przyjemne uczucie. Gdy uzupełniam zapasy podsłuchuję jeszcze informację, że punkt skanowania chipów cztery kilometry przed Piwniczną minęły właśnie trzy osoby. Czyli mam przed nimi jakieś dwadzieścia minut – do pół godziny przewagi. Ruszam, czym prędzej gotów bronić zajmowanego miejsca.

[b]Ostatnia wielka góra[/b]

Po wyjściu z Piwnicznej truchtam jeszcze przez jakiś czas przez miejscowość. Po drodze podziwiam troskę organizatorów o właściwe oznaczenie trasy. Nawet biegnąc przez wioski nie da się zgubić. Na każdym skrzyżowaniu stoją strażacy wskazując biegnącym kierunek. Gdy trzeba przebiec ulicę Straż Graniczna wstrzymuje ruch samochodów. Coś niesamowitego, widać, że zaangażowano w tę imprezę naprawdę pokaźne środki. Truchtając dalej w stronę mety rozmyślam o tych, co za mną i przede mną. A może uda mi się jeszcze kogoś dogonić? Pytam jednego z mijanych strażaków, jak dawno biegła tędy poprzednia osoba. „O, Panie, już kawę zdążyłem wypić” – odpowiada. Ponoć biegacz przede mną był tu dobre dwadzieścia minut temu. Trochę dużo, ale jak bym się sprężył to, kto wie. Na razie znowu wspinam się pod górę. Morale po wymianie butów trochę się zwiększyło. Mógłbym trochę pocisnąć, ale na razie warunki są trudne. Niedawno znowu mocniej popadało, szlak prowadzi przez łąki, gdzie droga jest wyjątkowo błotnista i rozkopana przez krowy. Jeden fałszywy ruch i można zapaść się za kostkę. Usiłuję biec obok drogi, po trawie. Tam jednak czeka mnie jazda figurowa. Zaliczam kolejny upadek, lecz na trawie to nie problem. Zbiegam do Łomnicy, znowu kawałek asfaltem i znowu podejście pod górkę. Ta podobnie jak poprzednia nie jest zbyt wysoka. Gdzieś po drodze mam drobny problem nawigacyjny. Na rozwidleniu nie widać oznaczenia szlaku, farfocle organizatorów też znikły. Pewnie zwiał wiatr lub zerwał ktoś nieżyczliwy. Idę złą drogą kilkadziesiąt metrów, nie ma oznaczeń, więc wracam już na właściwą ścieżkę. Dalej zbiegam do Wierchomli potem jest długi i nieznaczny podbieg do piątego punktu kontrolnego (79 kilometr). Pewnie można by wziąć ten odcinek lekkim truchcikiem, ale jakoś już nie mam ochoty biegać pod górę. Zamiast tego wybiegam szybki marsz oglądając się z obawą, czy mnie chłopcy nie dochodzą. Na punkcie prawie się nie zatrzymuję, szanując czas ruszam dalej. Ten przede mną ma ciągle dwadzieścia minut przewagi, już tracę nadzieję, że go dogonię. Z resztą mam inne problemy. Za chwilę czeka mnie ostra przeprawa – podejście pod wyciąg narciarski. Może niezbyt długie, ale jednolicie strome, bez łagodniejszego miejsca na odpoczynek. To drugi moment po Rytrze, kiedy mam dosyć. Znowu dyszę na podejściu robiąc kilka przerw dla złapania oddechu. Jest ciężko.

[b]Zmora wyciągów[/b]

W zmęczeniowym amoku patrzę na mapę, źle odczytuję poziomice i mam wrażenie, że za chwilę czeka mnie jeszcze drugie podobne podejście pod wyciąg. Jeszcze wyżej. No tego drugiego to już nie przeżyję. W końcu wchodzę na grzbiet i uświadamiam sobie, że ten drugi wyciąg będzie, ale z górki. Uff.., na szczęście. Jeszcze mijam goprowca, który przed deszczem schronił się w jeepie i zaczyna się zbieg do Szczawnika. Jest trochę ciężko bo bardzo kamieniście i jakieś rowy w poprzek trasy. Ostatecznie wychodzi całkiem sprawnie. Teraz już tylko do Bacówki nad Wierchomlą i ostatnia duża góra – Runek (1080 m.). Trochę boję się tego podejścia, ale okazuje się bardzo łagodne. Znowu jest wygodna droga będąca pnącym się lekko pod górę rowerowym szlakiem. Znowu można biec a ja znowu nie mam sił i ochoty. Po raz kolejny oglądam się za siebie. Jeśli ktoś za mną roztropnie zachował siły na końcówkę to teraz ma dobry moment, by mnie łyknąć. Szczęśliwie nikt się nie pojawia. Bez większych przygód docieram do Bacówki nad Wierchomlą, tam łyk gorącej herbaty i ruszam dalej. Mam za sobą 88 kilometrów, zostało ostatnie dwanaście. Co ważne nadal jestem ósmy. Jeszcze tylko niezbyt uciążliwe podejście pod Runek i zaczyna się długi, i raczej łagodny zbieg do Krynicy. To już końcówka, więc mogę przycisnąć. Mam, z czego bo dosyć asekuracyjnie pokonałem środkowy etap trasy i zachowałem sporo sił. Zbiega mi się wyjątkowo lekko i sprawnie, zupełnie nietypowo jak na końcówkę setki. Trochę mi się dłuży ten zbieg, więc zniecierpliwiony kilka razy wyciągam mapę i patrzę, ile jeszcze. Jakieś trzy kilometry przed metą spotykam rowerzystę, znajomego znajomych. Rutynowo pytam, jak dawno biegł poprzedni zawodnik. „A masz go z 1,5 minuty przed sobą” – odpowiada. Co? Tylko półtorej minuty? Nadrobiłem prawie 20 minut? Może jeszcze się uda? Przyciskam tą końcówkę, bez przesady jednak. Nie chcę się wykołować na tych kamieniach i na finiszu nabawić jakiejś kontuzji. Już prawie widać Krynicę, już słychać gwar miasta, jakby jakiś aplauz kibiców. Na ostatnich kilkudziesięciu metrach przed asfaltem na ostrej, błotnej ślizgawce lecę w pokrzywy, potem prawie drugi raz. W końcu jestem na asfalcie, strażacy lub policjanci kierują mnie w stronę deptaka. Kibice biją brawo, już widzę metę. Na końcówce pozwalam sobie nawet na mały sprint, radośnie wymachując czapką wpadam na metę. Wieszają mi medal na szyi, kibice otaczają wianuszkiem, wypytują o wrażenia i czy nie widziałem ich bliskich, których niecierpliwie oczekują. Przybiegłem ósmy zajmując ostatnie miejsce na podium. Z czasu 12:49:52 jestem w miarę zadowolony. Poprzedzający mnie biegacz, którego ostatecznie nie udało mi się dogonić a który zajął siódme miejsce to Paweł Kuryło. Przybiegł na metę z czasem 12:48:31 był, więc szybszy o… minutę i 21 sekund. Na stukilometrowej trasie, której czas pokonania liczy się w kilkanaście godzin to tyle, co mrugnięcie okiem. Aj, szkoda, już drugi raz w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przegrałem z Pawłem. Może następnym razem uda się go pokonać.

Ostatecznie do mety dotarło 47 osób, z 65 które wystartowały. Kilku ostatnich przybiegło już po upływie dziewiętnastu godzin, ale zostali sklasyfikowani. Pierwszą edycję Biegu Siedmiu Dolin wygrał lokales, biegacz górski – Adam Długosz z Piwnicznej. Wykręcił znakomity czas: jedenaście godzin i siedemnaście minut. Dołożył mi półtorej godziny. Następni w kolejności nie mieli zbyt dużej straty. Drugi był Krzysztof Lisak (11:24:13), trzeci wspominany już Jan Michałowski (11:24:32). Wśród kobiet pierwsza przybiegła Izabela Cieluch (15:56:25), druga Magdalena Ostrowska (16:11:19), trzecia Żaneta Bogdał (16:59:02). Generalnie patrząc na wyniki widać, że wysokie miejsca (powiedzmy pierwsza dziesiątka) zajęli zawodnicy specjalizujący się w biegach terenowych i górskich. Utytułowani biegacze uliczni z powodu bardzo trudnych warunków nie mogli wykorzystać swojego głównego atutu – szybkości. Typowany na zwycięzcę Jarosław Janicki zszedł z trasy – podobno około siedemdziesiątego kilometra. Zwycięzca ostatniej setki w Kaliszu także zrezygnował. Wśród pierwszych osób na mecie chyba dopiero czwarty w kolejności Marek Swoboda z Wałbrzycha startuje więcej na asfalcie. Opowiadał mi zaraz po biegu, że wykręcił ostatnio w maratonie życiówkę: 2 godziny 38 minut i to startując w kategorii wiekowej M 45. Z mojej strony wielki podziw, bo to rewelacyjny wynik jak na amatora.

Krynicki ultramaraton mimo początkowych obaw okazał się dobrą, dobrze zorganizowaną i solidnie dofinansowaną imprezą. Wracając byłem naprawdę pod wrażeniem. Czytałem niedawno w „Rzeczpospolitej” wywiad z głównym organizatorem Zygmuntem Berdychowskim. Podobno za rok festiwal również będzie, także we wrześniu. Bardzo dobrze, że nie w czerwcu, bo stawianie górskich ultrabiegaczy przed koniecznością wyboru pomiędzy dwoma dobrymi imprezami o podobnym profilu (Rzeźnik i Krynica) rozgrywanymi w tym samym terminie nie powinno mieć miejsca. Jeśli w następnej edycji będzie wszystko podobnie, a regulamin i informacje o trasie dokładniejsze to będzie naprawdę super. Kto nie był – polecam spróbować za rok. Warto.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany