[size=x-large]BERGSON WINTER CHALLENGE 2005 – Trasa Speed [/size]
Relacja drużyny Emmet Cross.
Pismo proste relacja: Tomek Pryjma
Pismo pochyłe: Wiesław Rusak


Od dłuższego czasu chodziły po Polsce słuchy, że tegoroczny Winter Challenge będzie imprezą o niespotykanej sile i jakości. Specjalnie dla tego powodu – tak rozumiem, główny organizator Paweł Fąferek odszedł z firmy KOMPAS i zaczął tworzyć imprezę pod swoją marką SPORTEVENT.

[i]Zima to nie czas na jakiekolwiek zmagania sportowe dla mnie a już na pewno nie poza halą sportową lub krytym basenem. Po starcie w LWC 2003 obiecałem sobie, że nigdy nie wystartuję w zimowym AR. W tym roku postanowiłem pojechać, na BWC jako wolontariusz i pomóc gdzieś tam gdzie Paweł mnie postawi. Niestety mimo kilku maili i kilku telefonów Paweł nie widział dla mnie miejsca jako wolontariusza. Trochę zasmucony i zdziwiony (może nie chciał pokazać mi od kuchni jak robi się taki rajd) postanowiłem pojechać na BWC jako obserwator.
[/i]
Nie ulega wątpliwości, że założenia zostały przekute w czyny, choć jako uczestnik nie mogę nie wytknąć kilku sytuacji, które mogą bardzo razić. Ale tak to już bywa, gdy jest się organizatorem, to się niektórych rzeczy nie widzi i odwrotnie, z pozycji zawodnika też wzrok bywa zamglony. Ale o tym potem.

[i]Co do błędów organizacyjnych wypowiem się w dalszej części.[/i]

Zapisałem się na listę startową trasy Speed wkrótce po jej zalogowaniu na www. Zapisałem się wraz ze swym znajomym, aby po prostu być. Wkrótce okazało się, że jak należało przypuszczać nie mógłbym być pewnym, aby pokonał on całą trasę. A jak domniemywałem, ja mogłem to zrobić. Zacząłem, więc poszukiwać partnera godnego mojego mistrzostwa – tzn. takiego, który wziąłby mnie za chabety i przeciągnął w trudnych momentach i wzmocnił psychicznie i dokopał fizycznie. Prośbę swą skierowałem do kilku najbardziej znanych zawodników, lecz z różnych przyczyn nie doszło do współpracy. Może i dobrze, bo np. jeden z nich zajął miejsce w czołowej piątce i zapewne chcąc ze mną ten sukces osiągnąć zniszczyłby mnie potwornie … Ostatecznie moja propozycja została przyjęta przez Wieśka Rusaka. I bardzo się z tego ucieszyłem, jego doświadczenie, jego siłą i potencjał były zdecydowanie mocniejsze ode mnie a więc miałem to, czego oczekiwałem. A że nasz zespół liczył sobie wspólnie 88 lat – to już zupełnie inna historia …

[i]Dosłownie tydzień przed startem dostałem propozycję wspólnego startu od Tomka. Po kilku minutach zastanowienia postanowiłem wystartować. Szybko zaprowadziłem swojego Authora Versusa do przeglądu i zapowiedziałem, że wrócę za godzinę po jego odbiór. Niestety wstępna diagnoza nie była zbyt optymistyczna. Wymiana suportu, gruntowne oliwienie, czyszczenie łańcucha, wymiana linek, centrowanie kół, regulowanie przerzutek i hamulców, wymiana opon to wszystko zajęło dwa dni i kosztowało mnie ponad 300 zł. Wreszcie we wtorek rano ruszyłem samochodem do Kłodzka. W Polanicy trafiłem do bazy gdzie zakotwiczyłem do czwartku dopingując i jak tylko umiałem wspierając przychodzące na przepaki drużyny z trasy Masters. Jednocześnie coś niecoś pisałem na napieraj.pl o rywalizacji tych najmocniejszych. Tak naprawdę to bacznie obserwowałem jak są ubrani, co jedzą, jak maja zorganizowane przepaki. Efektem tego było to, że stwierdziłem, że nie jestem przygotowany sprzętowo do startu tak jak bym chciał. Korzystając niestety z niepowodzenia Majonezów po ich rezygnacji pożyczyłem od Pawła Dybka spodnie garetexsowe i osłony neoprenowe na buty rowerowe. Spodnie pożyczone od Pawła są wręcz rewelacyjne. Natomiast od Doroty z drużyny onet.pl pożyczyłem specjalne długie rękawice. Ponadto w Kłodzku kupiłem neoprenowe skarpetki. [/i]

Impreza odbyła się w terminie 03-06 marca 2005. Bazą była szkoła w Kłodzku. Start nastąpił w czwartek o 22 z rynku tego uroczego miasteczka.

Do startu przystąpiłem dość dobrze przygotowany fizycznie. Niestety moja prywatna organizacja jak i logistyka mocno szwankowała, na domiar złego przez ostatnie dwa tygodnie intensywnie jeździłem po Polsce i byłem permanentnie niewyspany. Na dodatek wysypało mi się wiele ważnych spraw tak, więc ostatecznie psychika nie była taka jak powinna być. Szczególnie WiechoR był dość zaskoczony – naturalnie negatywnie, moją bezradnością: a to brakowało mi kasku, a to gwizdka a to czegoś tam. Rower niesprawdzony, opony letnie itd. Nie ma słów wdzięczności, aby wyrazić mu podziękowania za wyrozumiałość.

[i]Niestety moje wytrenowanie budziło moje obawy, ale znając moc Tomka (szliśmy razem przez kilka kilometrów na Nocnej Masakrze) miałem nadzieję, że jakoś dam radę. Jeżeli chodzi o logistyczne przygotowanie to po pożyczeniu sprzętu uważałem, że mam wszystko, co jest m niezbędne do tego abym dotarł do mety, co było moim zadaniem na BWC. Zgadzam się tu z Tomkiem, co do mojego zdziwienia jak zobaczyłem jego kompletny brak przygotowania logistycznego do rajdu. W głowie już widziałem siebie idącego samotnie na trasie rajdu np. z powody nie zabrania ze sobą przez Tomka butów do etapu pieszego. Starałem się mu pomóc jak tylko umiałem, dwa ostatnie gwizdki w kiosku Ruchu w Kłodzku kupił Drewniacki i jeden odsprzedał Tomkowi. Tomek pojechał do sklepu rowerowego i doprowadził rower do stanu pozwalającego na start. Ogromnym plusem okazał się zresztą na mój wniosek zakup przez Tomka rakiet śnieżnych.
W bazie zawodów rozłożyłem się ze sprzętem obok Klarskiej. Razem z Klarą „wyprodukowaliśmy” osłony z cienkiej karimaty na camelback które miały zabezpieczyć przed zamarznięciem picia. Rurkę zabezpieczyłem piankową osłoną do rur, CO. Klara udzieliła mi teoretycznej lekcji używania rakiet uświadamiając mi między innymi, do czego służy stopka pod piętami.[/i]

Trasa składa się z: biegowego prologu rozgrywanego na ulicach Kłodzka – do odnalezienia było bodajże 8 punktów – z czego jeden niezbyt dobrze ułożony w terenie; 17 punktów kontrolnych rozmieszczonych w Kotlinie Kłodzkiej do pokonania w kolejności numeracji oraz zadania specjalne: w sztolniach w Złotym Stoku – ponownie punkty do znalezienia, mosty linowe – nad wodospadem w Międzygórzu, w podziemiach Twierdzy Kłodzkiej – ponownie punkty do znalezienia oraz zjazdy linowe.

Tak na marginesie trasa speed zapowiadana była na 100 km, a tu nagle z tydzień przed startem okazało się, że liczy ona ca 142 km!!! Zrozumiem naturalnie, że przyczyny różne powodują zwiększenie lub zmniejszenie trasy o 5 – 10 nawet, 15% ale o blisko 30%!!! Tego nie rozumiem i uważam za prawdziwy skandal! Jeśli dla startujących tutaj mocnych zawodników nie sprawiło to może zbyt wielkiej różnicy to w przypadku ludzi, którzy chcieli zaznać smaku przygody, zapłacili pieniądze i przygotowywali się właśnie do „setki” mogło to być prawdziwą tragedią. Ale nade wszystko jest to działanie mocno, ale to bardzo mocno nie fair w stosunku do uczestników.
[i]Tu mam nieco inne zdanie od Tomka, ponieważ jak dobrze pamiętam trasa speed została wydłużona nie na tydzień przed a dużo wcześniej. Inna sprawa, że jeszcze do tej pory a mamy już 21.03.2005 nadal na stronie oficjalnej rajdu jest zapis, że trasa speed liczyła 100 km[/i]

Na liście startowej oczywiście znalazła się prawie cała czołówka polskich napieraczy. Założyłem sobie, że nasz zespół po prostu pokona tę trasę. Wszak te nieszczęsne 142 km ma swój wymiar!

[i]Moje założenia, co do trasy i naszego miejsca pokrywały się zupełnie z Tomkowymi przemyśleniami więc tu nie było konfliktu interesów
Z listy startowej zorientowałem się, że jestem jedynym przedstawicielem województwa zachodniopomorskiego. Podczas rejestracji w sekretariacie zawodów nagle usłyszałem słowa „dzień dobry Panie majorze” odwracam się i widzę mieszkańca naszego miasta Adama Matusza byłego siatkarza Maratonu Świnoujście, syna znanego w naszym mieście organizatora i propagatora sportu, jakim jest Mirek Matusz. Okazało się, ze Adam kończy w tym roku Akademie Wychowania Fizycznego we Wrocławiu i postanowił z kolega spróbować swych sił w tej dziwnej aczkolwiek zdobywającej coraz więcej miłośników dyscyplinie sportowej.[/i]

No i start! Dostaliśmy szkicowe plany Kłodzka do łapy, szybkie uwagi no i cóż do biegu. Jak większość wybraliśmy trasę do pokonania zaczynając od pewnego mostku. Tym samym znalazła się tam liczna grupa prawie wszystkich uczestników i jedna biedna, mała, zahukana dziewczynka ( z zapałkami …) no nie z perforatorem w dłoni. Naskoczyło na nią mnóstwo rosłych facetów i naturalnie kilka bab i … było po wszystkim. Niestety, jako że nie jestem wielkiej postury, rejestrację zakończyłem jako ostatni. Niewiele już zmieniło także dalsze biegi i ataki. Pamiętaj tylko na całe życie, że nie należy oglądać się za innymi … Tak często łatwiej pokonuje się trasę! Po kolei wszystkie punkty, krótka przebierka i na rowery.

[i]Start na rynku w Kłodzku zorganizowany z ogromnym rozmachem i za duże pieniądze. Prolog wokół twierdzy to bajka aczkolwiek PK na moście z jednym perforatorem to rzeczywiście błąd organizacyjny. Przez połowę trasy biegliśmy razem z Klarą. Potem spokojnie pod koniec stawki ruszyliśmy na etap rowerowy. [/i]

Już po bodajże 500 m okazało się, że mój rower coś nie tak … Zdaje się, że smar zasechł, że przerzutki nie kręcą itd…. Nie to nie moje wymówki, niestety to prawda. Ze smutkiem obserwowałem kolejne plecy zawodników oddalających się w szybkim tempie. Czyżbym był tak naprawdę do kitu??? Oczywiście Wiesiu był cały czas przede mną i za nim też nie mogłem nadążyć. Oj, obiecywałem sobie, że już nigdy nie zapomnę przygotować roweru…

[i]Jeszcze nic nie było mnie wstanie zdenerwować. Spokojnie oglądałem się za Tomkiem starając się jechać tak, aby nie zgubić Tomka, co chwilkę krzyczałem do niego uspakajając się, że nadal jest tuż za mną. [/i]

Trasa wiodła z Kłodzka zaznaczoną drogą w kierunku, do pkt. 2 znajdującego się na niejakiej Kukułce. Na drodze wszyscy nas wyprzedzali, a na ścieżce, gdy trzeba było zejść z rowerów nagle coś się zmieniło… Wyprzedziliśmy kilka zespołów! Wejście w kopnym śniegu to już nie przelewki. Zjazd także jak się okazało. Nie zawsze da się jechać, czasem trzeba się za przeproszeniem wypierdolić, a czasem po prostu pchać ów nieszczęsny rower. I tyle. Kiedy zjawiliśmy się w Wojciechowicach, ponownie jacyś szaleńcy zaczęli nas wyprzedzać, my w miarę wolno poruszaliśmy się w górę w stronę przełęczy Łaszczowa. Po drodze minęła nas zwycięska ekipa Mastersów. Brawo!!!

[i]Po zaliczeniu PK 2 wolno podążaliśmy w kierunku Złotego Stoku. Kiedy w oddali zobaczyłem prowadzący zespół Speleo pomyślałem, że jak już mam na obowiązkowym wyposażeniu gwizdek należy go użyć i przez kilka chwil dawałem w gwizdek ile miałem pary w płucach witając w ten sposób zespół speleo i oddając im szacunek.[/i]

Na przełęczy osiągnął nas straszliwy mróz, ja cierpiałem z paluchami, Wiesiu z zamarzniętym camel bagiem. Pozostał nam zjazd, na którym też cierpieliśmy srodze. Na dole czekał punkt 3 gdzie minęliśmy drugą ekipę Mastersów – Czechów – Brawo! Wkrótce stanął przed nami dylemat, w lewo czy w prawo? Wybraliśmy jednak zachowawczo wariant przez Dzbanów korzystając z bardziej przejezdnych dróg – w końcu coś się należy rowerowi – nie tylko pchanie. Wkrótce bodajże w Ożarach stanęliśmy oko w oko z prawdziwie nieprzejezdną drogą. Co 5-10 m stawał przed nami metrowy wał śniegu, a za nim lodowe wypłaszczenie. Kiedy już się wykaraskało z rowerem na wał i z radością schodziło na płaskie, człek wywalał się w jednej chwili. Super. I tak 3 km. Nie zazdroszczę miejscowym. Bo my tutaj tylko przejazdem…

[i]Podjazdy to nie jest moja najsilniejsza strona, więc do przełęczy Łaszczowa męczyłem się okrutnie. Tam okazało się, że osłona na camelback i rurkę zdaje egzamin znakomicie natomiast ustnik zamarza po kilku minutach. Odcinek od Wojciechowic przez Laskówkę, Dzbanów, Ożary, Mąkolno do Złotego Stoku pokonałem w sierpniu 2004 podczas maratonu rowerowego, ale w odwrotną stronę, tym razem był to całkiem inny przejazd. Natomiast drogę z Ożarowa obok cmentarza do Mąkolna z kilku metrowymi zaspami będę wspominał bardzo długo.[/i]

Złoty Stok. Pierwsza różnica zdań z Wiesiem. Do góry, do góry – mówi. A ja na to, że lepiej dołem, bo znam, bo byłem. Nie ma, do góry i koniec. Jak koniec to koniec – jadę. Kiedy okazało się, że nie ma gdzie to skierowaliśmy się w dół i wkrótce stawiamy się w świetnie usytuowanym barze z ciepłym isostarem ( niektórzy chyba jednak pili piwo ….). Po otrzymaniu szkicowych informacji na skrawku papieru wraz z adnotacją, że rzeczywistość wygląda inaczej, ruszyliśmy w bój. Nawigator Rusak prowadził bezbłędnie. Do momentu, gdy plan mocno rozminął się z rzeczywistością. Tutaj nieco narozrabialiśmy i w efekcie straciliśmy… Takie życie. Ale jakżeby inaczej, dało się naprawić! Wszystkie punkty w sztolniach zostały znalezione i nie zajęło nam to więcej niż pół godziny. Teraz tylko 19 km do Lądka. I przełęcz Jaworowa. Znam ją, Wiesiu też. Ja z samochodu, Wiesiu z roweru. Jedziemy, znaczy idziemy, znaczy pchamy rowery. Nagle okazuje się, że jakaś dwójka skręca w ulicę Górniczą. Zmamieni oszczędnością kilometrów ruszamy za nimi. Ale za oszczędność trzeba płacić. Zmęczeniem, osłabieniem, zniechęceniem. Zapłaciłem – przynajmniej ja. Wiesu akurat tak się składa był w doskonałej formie. Dobił mnie jeszcze widok rowerzysty pedałującego rączo nad nami, 10 m wyżej na owej drodze patrzącego z politowaniem na nas brnących w śniegu…. Ale zaoszczędziliśmy 3 km. Brawo, brawo. Żarty żartami, ale dziś też bym to zrobił.

[i]Po wjeździe do Złotego Stoku analizując mapę chciałem przeciąć miasteczko i jak najszybciej dojechać w pobliże kopalni, niestety, ale tam nie było przejazdu i do kopalni doprowadził nas Tomek, który tui już kiedyś był. Ciepły isostar był znakomity, ale niestety ściśle reglamentowany, obsługa zdecydowanie oświadczyła, że „należy się tylko jeden kubek a drugi po odszukaniu PK w kopalni”. Nie chcę być upierdliwy, ale nie spodobała mi się ta forma i to ograniczenie, ale może się mylę. Szkic był rzeczywiście dość dziwny a zwłaszcza zaznaczona sztolnia z PK C i PK D. Po zaliczeniu kopalni ruszyliśmy ostro mając świadomość czekającego nas podjazdu na Przełęcz Jaworowa. Z ta przełęczą mam pewne wspomnienie. W 2000 podczas AT jechałem samochodem z kolegą jarka Kluczyńskiego i nagle zauważyłem kilka osób siedzących lub dokładniej pisząc „leżących zwłok” pod wiatą. Okazało się, że jest to zespół Speleo, który zrezygnował z kontynuacji rajdu. Zabraliśmy ich do samochodu, jak pamiętam był to jakiś osobowo towarowy pojazd i odwieźliśmy do Lądka Zdrój i zostawiliśmy ich w pizzeri. Wracając do BWC to dotarcie na przełęcz kosztowało mnie sporo sił. Ważne, że Tomek nie pękał i jechał cały czas. Co prawda musiałem kilkakrotnie czekać na niego, aby było między nam zbyt dużej przerwy, ale nie było źle. [/i]

Długie minuty i kilometry, ciemność przeradzająca się w światło, sen, który atakuje znienacka, zjawy i omany lub onany, jak kto woli? Przełęcz Jaworowa. Jest, dopiero teraz jest. Bo tylko tak mogło być. Zaraz jak wyszliśmy z naszego skrótu prowadzący chłopcy stwierdzili, że teraz to już tylko w dół. Oponowałem, oponowaliśmy. Nie oni wiedzieli lepiej. Cóż, minęło ponad godzina z okładem. Można jechać w dół, czytać wsiąść na siodełko! Ale z jazdą nie hula! Zimno, mróz atakuje, ręce tracą czucie, nie ma możliwości ogrzania, nie da się zjeżdżać! Skaczę po 200 – 300 m, staje i rozgrzewam ręce. Mija mnie kilka osób, ich twarze nic nie wyrażają. Twardziele! A może nie? Jak w końcu dojeżdżam do Wiesława mówi, że to koniec, nie ma dłoni, nie ma nic. Tylko dzięki uporowi swemu dojeżdża do strefy zmian. Za nami prawie 9 godzin walki. Tam doprowadzamy się do jako takiego porządku. Nie ma czasu na deliberacje, dalej do akcji. Ale muszę przyznać, że było to miejsce gdzie po raz pierwszy pomyślałem o wycofaniu…

[i]Przepak a na nim miła obsługa i gorąca herbata bez ograniczeń. Szybko otwieram swoją skrzynkę i wyjmuję, co trzeba. Dzielę się z Tomkiem gorącym makaronem z kiełbasą, który wcześniej przygotowałem w termosie. Pilnie obserwuję Tomka, który spokojnie, ale bardzo powoli wykonuje wszystkie czynności. Jako zdecydowany choleryk zaczyna mnie to trochę irytować. Nakładanie przez Tomka skarpetek, spodni, bluzeczki, koszuleczki i tym podobnych spraw denerwuje mnie na, tyle, że wolę wyjść na dwór i tam czekać na niego.[/i]

Kolejny punkt realizowany już za dnia to Góra Trojak – czyli inaczej 6-ka. Po dość sprawnym marszu osiągamy ją walcząc tylko, z non stop dzwoniącym u mnie telefonem. Okazuje się, że moja Szanowna Babcia tonem nie znoszącym sprzeciwu żąda natychmiastowego kontaktu. A przecież jej wiek – ca 93 lata, a więc mocno większy od naszego zespołu wymaga właściwego podejścia.

[i]Tak, telefon Tomka to rzecz zdecydowanie zbędna i wręcz nie wskazana na tego typu imprezach. Nic więcej nie będę dodawał, aby nie urazić szanownej Babci Tomka.[/i]

Z Trojaka kierujemy się generalnie na przełęcz Dział. Jako że znam te tereny z lata, rozglądam się ciekawie na lewo i prawo. Po osiągnięciu ruin zamku Karpień nagle prowadzące wszystkich jak po sznurku do celu ślady nieco zanikają i nieco się rozdzielają … Co tu zrobić? Kierujemy się za najbardziej widocznymi śladami – ale wkrótce okazuje się, że idea przewodników jest nieco rozbieżna od naszych oczekiwań. Konfrontuję sytuacje z moimi wspomnieniami z lata i zgodnie stwierdzamy, że powinniśmy udać się po prostu w dół. Cóż zrobić? Piłeczka skacze po głowie jak w animowanym filmie o Pomysłowym, Dobromirze i wiemy! Wszak ciągniemy na swoich plecach od kilku już km. rakiety! Na nogi, na nogi miły bracie. Po kilku krokach jesteśmy mile zaskoczeni, po kilkuset uskrzydleni, po 2 – 3 km nie wyobrażamy już sobie naszej wycieczki bez tego wspaniałego sprzętu. Schodzimy do doliny Białej Lądeckiej, ( kto wie, co to znaczy niech wspomni najlepsze chwile tego potoku !!! ), przekraczamy i wchodzimy powoli na zbocza Gór Bialskich. Z każdym krokiem uświadom sobie, że moje pachwiny zaczynają żyć własnym życiem. Jak wychodziliśmy ze strefy zmian, już anonsowałem, że jest coś nie tak, ale teraz to zupełnie inna zabawa. Z każdym krokiem czuje jak slipy przerzynają uda do czystej, zwykłej krwi. Każdy ruch staje się wolniejszy, a Wiesław oddala się szybciej niż słońce na nieboskłonie. Podejmuję decyzje o zakończeniu imprezy. Jak tylko powiedzieć to memu Partnerowi? Jak wyłgać się z sytuacji, którą sam przecież zaaranżowałem? Do przełęczy Dział zostaje kilka km. i niewiele, naprawdę niewiele czasu. Ale tyle że zdążymy. Czy na pewno? Wiesiu przekroczył kolejny grzbiet, ja przystaję, słyszę pohukiwania, idę, i tak dalej i tak na zmianę. Moja taktyka przegrywa systematycznie z przenikającym bólem. Wkrótce po prostu nie mogę dalej iść! Jak się ratować? Jak stąd zniknąć? Kolejne metry dają zaskakujące rozwiązanie. Przenikający ból każe wyciągnąć ostry nóż i … Ze względu na pancerny mróz nie rozbieram się, odchylam jeno poły kurtki, rozchylam spodnie i bieliznę i … Nóż kieruję w stronę podbrzusza … Dwa cięcia, dwa zduszone okrzyki, jeden spłacheć tkaniny … Krew. Nie, nie ma jej. Udało się wyciąć majty nie zdejmując niczego. Zdziwiony pokonuję kolejne metry, wolno, szybciej, jeszcze szybciej. Smaruję się tu i ówdzie pomadką do ust. Krok staje się sprężysty i prawie świeży ( O Pani Ireno !!!! ), nawoływania Wiesia przecinają pustkę Gór Bielskich, kolejny zakręt i słyszę:
– Dawaj, dawaj, bo zaraz punkt zamkną !!!. Coś mu odpowiadam, ale On naturalnie nie słyszy pędząc do przodu. Daje i ja. Na punkt nr. 7 docieramy 5 min. przed zamknięciem.

[i]Etap pieszy, na którym myślałem, że nadrobimy trochę czasu tym bardziej, że po założeniu rakiet nasz marsz to po prostu bajka. Przyznam się, że zakochałem się w marszach w rakietach po kilku metrowych zaspach. Idzie mi się znakomicie, Tomek zaczyna zostawać w, tyle ale idę pierwszy torując mu drogę i nauczając tępo. Kilka razy czekam na niego, aby nie zgubić kontaktu wzrokowego. Wreszcie czekam na niego i lekko zdenerwowanym głosem ponaglam, bo limit zamknięcia Pk jest coraz bliżej. Dopiero wtedy Tomek mówi mi o problemach z pachwinami daje mu maść i ruszamy już ciut szybciej na kolejny PK. Na Przełęczy dział jesteśmy tuż przed czasem. [/i]

Pierwsze, o co proszę Wiesia to o kilka gram wazeliny. Rozumie mnie w jednej chwili i nie ma już najmniejszych pretensji. Na punkcie obsługa zrobiła sobie świetny namiot – kusi do odpoczynku. Jest także ekipa Paris Bank – niestety jeden z uczestników nie jest w stanie kontynuować marszu, drugi z ekipy boleje nad tym, ale cóż. Pozostaje nam tylko pomachać. Kolejne metry w kierunku przełęczy Płoszczyna to tylko marsz na rakietach szlakiem niebieskim. O dziwo, mijamy kilka odpadających zespołów. Nie wierzą, że zmieszczą się w limicie, przekroczyli własne limity, mają po prostu dość. W nas rośnie powoli nadzieja, że stać na coś więcej. Powoli oddalam od siebie defetystyczne myśli o zakończeniu trasy, walczę z atakującymi zmorami snu i podążam za Wiesiem. Zdajemy sobie oczywiście sprawę, że Płoszczynę to może i osiągniemy w czasie, ale już pkt 9 na Śnieżniku to raczej nie … Trzeba walczyć takie jest jednak nasze credo … Pojawiły się też jakieś pogłoski o skróceniu trasy, to byłoby coś dla nas … Fuck, trzeba powiedzieć, że limity na tę porę roku, na te warunki były ustawione tak ze żaden zespół w najgorszych opałach mógł nie dotrzeć na trasę. A niestety wszystko toczyło się na granicy, może nie państwowej ale … Organizatorzy przegięli. Jedyna szansa na naprawę ich skuchy to skrócenie trasy. Zobaczymy.

[i]Oczywiście nie była to wazelina a maść dla narciarzy, ale ważne, że poskutkowało.[/i]

Końcówka Drogi Marianny. Przybiega jakiś chłopak, pyta czy nie widzieliśmy jego Partnera, chce biec w jakąś boczną drogę, Wiesiu go powstrzymuje, daje mu telefon, ale i tak nie ma zasięgu. Idziemy dalej, On odbiega. Łączymy się już z drogą asfaltową idącą do przejścia granicznego, tam nasz kierunek. Kierujemy się w górę i … Widzimy schodzącą parę, informuje nas, że trasa jest skrócona i nie trzeba na Śnieżnik. Super! Ale i tak trzeba zdążyć na przełęcz. Rakiety do śniegu i jazda w górę. Szybki, bardzo szybki krok. ZDĄŻYLIŚMY … ZNOWU …

[i]Tomek dochodzi na tyle do siebie, że na podejściu na PK 8 na Przełęczy Płoszczyna wyprzedza mnie i prowadzi nas na PK[/i]
Po krótkim odpoczynku, okazało się, że chata na przełęczy wiązała się ze wspaniałymi doznaniami Wiesia. Trzeba było, więc chwilę odetchnąć jej klimatem. Informacja o dalszym przebiegu trasy była uboga – trzeba do Kletna. Ruszyliśmy. Mieliśmy dotrzeć do strefy zmian Mastersów. Ruszyliśmy, więc w kierunku naszych schowanych rakiet a dalej w kierunku Stronia – wszak do Kletna stamtąd niedaleka droga. Powiem szczerze, tak się zagadaliśmy, że prawie już do Stronia doszliśmy, w jednym momencie coś mnie zatrzymało. Spojrzeliśmy na mapę i … Ruszyliśmy z powrotem do Bolesławowa. Stamtąd po założeniu rakiet polami i wzgórzami do Kletna. Żadnych problemów. Idealnie. Znowu doskonała strefa zmian, ale, ale! Pierwsza gdzie dało dostać się kawę!!! Brawo dla obsługi! Czekaliśmy z niecierpliwością na ten punkt. Co się stanie, gdzie nam każą iść, jak to dalej będzie wszystko wyglądało. Mieliśmy oczywiście swój koncept, ale o Boże jak bardzo odrębny od Organizatorów. Po wyroku poraziło nas. Niechęć, niechęć i jeszcze raz niechęć. Jednak moc zwyciężyła. Ruszyliśmy w ciemnej nocy, „by” Kletno do Siennej i dalej w kierunku na pkt. 11 – rozdział Konradowskiego Potoku.

[i]Chatka, w której był PK jest mi znana, ponieważ spędziłem tam jedną noc w 1999 roku, kiedy szedłem wzdłuż południowej granicy Polski od Ustrzyk Górnych do Zgorzelca. Dotarliśmy tam znowu na kilka minut przed limitem. Obsługa wykazała się zupełnym brakiem znajomości regulaminu, ponieważ po kilku minutach odpoczynku jedna z dziewczyn chciała nas zdyskwalifikować za to, że minął limit a my jesteśmy nadal na PK. Po krótkiej wymianie zdań i wyjaśnieniu jej, że limit dotyczy dotarcia do Pk a nie jego opuszczenia ruszamy dalej. . Droga do Kletna gdzie usytuowano nowy PK po skróceniu trasy zajęła mi na ciągłym gadaniu a Tomkowi na ciągłym słuchaniu moich opowieści o moich przygodach w poprzedniej mojej pracy. [/i]

W Kletnie pojawiły się tarcia w zespole – no cóż zbliżamy się wszak do doby działania! Okazuje się, że mamy inny pogląd na jakość trasy do pokonania, Wiesiu wierzy w to, co ma na mapie, ja w to, co znam z wycieczek w terenie. Jako że widać nie jestem przekonujący szuka potwierdzenia u tubylców, innych uczestników i wreszcie przejeżdżających, Mastersów ! Brawo! Naturalnie dla nich! W końcu orientujemy się wspólnie i zgadzamy, co do kierunku. Pokój, pokój to podstawa!

[i]Po wyjściu z PK w Kletnie idziemy na południowy zachód chcąc dojść do zaznaczonej na żółto jako droga asfaltowa drogi Kletno-Sienna. W rzeczywistości nie ma żadnej drogi asfaltowej a jedynie odśnieżona drużka szerokości 2 metrów. Tomek twierdzi, ze zna tą drogę i jest to droga położona nad tą żółtą oznaczona kolorem białym, którą też dojdziemy do Siennej. Cały czas sprawdzam kierunek marszu na kompasie tak, aby nie popełnić błędu z AT w Żywcu. Kierunek się zgadza a nic poza tym. Nagle widzimy żółte koszulki na nartach a więc mastersi, ale kto, nikogo nie rozpoznaję, ale jak krzyczę, że z tej strony WiechoR pierwszy się zatrzymuje i okazuje się, że to WIELKIE miasta Gdynia z Andrzejem Chorabem na czele. Pytam się Andrzeja gdzie jesteśmy a on pokazuje, że na tej żółtej drodze do Siennej. Zbaraniałem przez chwilę i przypomniałem sobie tą żółtą” asfaltową ”drogę na Bieliku z Warnowa do Międzyzdrojów, na której nigdy nie było asfaltu. Teraz rozumiem, ze kartografowie też maja od czasu do czasu słabsze dni.[/i]

Pokonujemy kolejne kilometry, chwalę się miejscami, które kocham i uwielbiam. Dochodzimy do Czarnej Góry i podziwiamy, ratraki gdzieś w niebosiężnej górze gładzące stoki. Ich malutkie światełka i głośne silniczki zwracają uwagę całego żyjącego tu i teraz świata. Na przełęczy Puchaczówka nie ma specjalnego wyjścia – szeroki na 20 m ślad prowadzi zdecydowanie w dół. Po cholerę tylko w trakcie zastanawiamy się gdzie jest punkt? Wszak może być tylko tam gdzie wszystkie ślady, a nie 3 czy 6? Nieprawdaż? Problem decyzji kosztował nas nawet telefon do Sędziego Głównego – nie ukrywajmy, że nieco zdziwionego???? Punkt znaleziony. Ruszamy dalej. Jako że teren jest mi znany daję pewne dyspozycje. Jednak zima płata figle i mam wątpliwości, naturalnie uczciwie dzielę się nimi, choć po kilku minutach mijają. Gdy zaś dochodzimy do Kątów Bystrzyckich czuje się jak w domu. Skręcamy pewnie w prawo w czerwony szlak, szybko chcę zaznaczyć punkt 12. Za szybko, za szybko, powstaje pętla myślowa, którą wykorzystuje zespół, który nas wyprzedza a mnie doprowadza do depresji. Okazuje się ze 2 km liczy sobie jednak 2 km a nie 500 m … Trzeba o tym pamiętać. Do k…y nędzy, pamiętać!!! Zdobyliśmy i Kierznię – pkt 12, i zeszliśmy do 13 – ki na rynku w Lądku i zdobyliśmy 14 – kę w szkole. Zapowiedziałem odpoczynek i za nic nie chciałem go oddać….

[i]Do PK 11 szliśmy „autostradą” wydeptana droga szerokości kilku metrów przez zespoły idące przed nami. Po wejściu w las uczulam Tomka na wszystkie odejścia, ponieważ ma tu być jak to określił Herci trudno umiejscowiony PK. Penetrujemy wszystkie odejścia i nic. Zaczynam wątpić. Dzwonię do Herciego i po usłyszeniu, ze PK jest, na 100% bo są już zespoły, które są na przepaku i mają podbity ten Pk nie zgłaszając problemów z jego odnalezieniem. Ruszam ostro do przodu i po kilku minutach jest PK. Teraz do akcji przystępuje Tomek, twierdzi, że zna te tereny znakomicie i bez problemów doprowadzi na s do Lądaka. Wyłączam się z kontroli mapy i ruszam za Tomkiem. Za Kątami Bystrzyckimi zaczynają się problemy, Tomek upiera się, ze PK jest tuż obok i on wie gdzie jest. Ja mam inne zdanie twierdzę, ze do PK 12 jest jeszcze z kilometr, że to jest górka zalesiona a tu gdzie jesteśmy nie ma lasu. Tomek jest nieugięty jak stal. Wreszcie idzie szukać tego PK. Po kilkunastu minutach wraca z niczym a może raczej z dobrą lekcją nawigacji. Przejmuję prowadzenie i doprowadzam na s do PK 12. dalej prosto do Lądka i do przepaku. Cały czas kontroluję czas i ponaglam Tomka. Szybko jemy, przebieramy się. Ja zamykam skrzynię a Tomek siedzi w kalesonach i szuka skarpety. Pyta się mnie czy nie pomyliłem się i nie zabrałem jego skarpety. Zdecydowanie odpowiadam, ze nie brałem jego skarpety nich ubiera inne i ruszamy. Tomek siedząc odpowiada, ze bez tych skarpet nie jedzie dalej. Mała konsternacja z mojej strony i zanim coś wydusiłem z siebie Tomek sięga po inne skarpety i zaczyna się ubierać gdzie ja już byłem gotowy do jazdy. Wychodzę na dwór, aby nie patrzeć na powolne i gustowne ruch Tomka. Po kilku długich minutach Tomek wreszcie wychodzi i ruszamy na ostatni etap rowerowy. [/i]

Nie ukrywam, że od kilku już godzin byłem przekonany, że jednak można powalczyć o zakończenie, to teraz byłem już prawie pewien sukcesu. Co prawda przerażał mnie Wiesiu, któremu było cały czas mało czasu, ale cóż. Ja tym razem byłem za słaby. Musiałem nieco więcej patrzeć na siebie. Przebiórka na prawie pustej sali, żarełko, picie, chwila odsapki. Do roboty. O, Wiesław ma wątpliwości. Nieprawdopodobne. A więc do roboty, pewnie podpuszcza! Ustaliliśmy, że na podjeździe Wiesiu będzie za mną, jak będę pchał rower to i on, coby się nie zdeteriorował termicznie. Ok. W poczuciu obowiązku i winy, napieram na pedały. Do Orłowca dojeżdżam na pedałach i to dość szybko, jestem zadowolony. Dalej nie jest już tak różowo – kilometry się dłużą. Kiedy wreszcie osiągamy przegięcie okazuje się, że nasze poczucie trasy rozmija się z rzeczywistością. Tam gdzie powinna toczyć się trasa nie ma jej. Natomiast w innym miejscu jest. Ruszamy tam. Ja szukam w dość przypadkowych punktach naszej 15 – ki. Nie ma jej. Słyszę lekko wkurwione nawoływania Wiesia – dawaj, dawaj. Schodzę i widzę go przy punkcie. Mamy, a już byłem zaniepokojony. Tutaj naprawdę Organizatorzy przegieli…

[i]Podjazd na Przełęcz Jaworowa idzie nam szybciej niż myślałem a to dzięki temu, ze Tomek wykrzesał z siebie nową dawkę energii. Jesteśmy na przełęczy, ale gdzie tu jest zjazd na zielony szlak rowerowy. Widzę na drzewie szlak rowerowy zielony, ale zupełnie brak tam jakichkolwiek śladów. Co jest? Wreszcie widzę wyraźnie ślady zejścia po bardzo stromym zboczu w dół. Chwilę zastanowienia i wreszcie znajduję to, co mi umknęło, strumyk. Punkt jest obok strumyka, który przepływa pod droga a my właśnie stoimy 50 metrów za strumykiem. Śmiało ruszamy w pół, aby po chwili zaliczyć kolejny PK. Jesteśmy 2 minuty przed zamknięciem tego PK. Tomek podbija karty startowe tak jakby od umiejscowienia dziurek na karcie zależało całe nasze życie. Robi to znowu bardzo powoli, dystyngowanie, z namaszczeniem godnym jakiemuś bóstwu. Wreszcie podbija karty i ruszamy dalej na „ najgłupszy” odcinek tego rajdu. Oj gdyby Herci mógł posłuchać tego, co ja mówiłem na jego temat. Sadysta, tyran to najdelikatniejsze słowa. Ciągle poganiam Tomka i brnę w śniegu ciągnąc rower. [/i]

Stąd zaledwie godzina do następnego punktu. Tak tylko jak i kiedy i którędy i w jakich warunkach. Męczymy się, ciągniemy rowerki, pijemy herbatki i inne napoje, krzyczymy i jest ok. Punkt 16 w czasie, a nawet przed. Dalej nawet już jedziemy, jedziemy, jedziemy. No może na chwile zatrzymuje nas śliska przełęcz Droszkowska. Potem już tylko w dół, w dół do Kłodzka. Tak, tak. Miało być ok. ale … Zwidy i sny się znów pojawiły, mało nie wpierdoliłem się pod samochód podczas zaśnięcia i poślizgu. Ponadto mróz upomniał się o swoje rankiem. Jechaliśmy po kilkaset metrów poklepując rękawicami o ciało i odbijając mróz od siebie … Nie było ciepło …

[i]Wreszcie jest PK 16 i wioska Droszków skąd kilkanaście kilometrów z górki po odśnieżonej drodze. Niestety Tomek zostaje, co chwila z tyłu i muszę na niego, co kilkaset metrów czekać. Ręce nam tak marzną, że nie czuję ich zupełnie. Na nic nie pomogły rękawice firmowe salewy i rękawice od Doroty. W pewnym chwili z zabudowań wyskoczył pies, który ostro zaatakował moją prawą nogę. Chwila nieuwagi i leżałem jak długi na drodze. Na szczęście był to pierwszy i jedyny upadek, ale bardzo to odczułem. Biodro bolało mnie przez kilka dni. [/i]

Wjeżdżamy do miasta, błądzimy, bo jak. Twierdza wreszcie, stemplujemy karty. Witamy się z obsługą, informujemy, że olewamy zadanie specjalne i prosimy o karę. Niestety nie jarzą. Są tak zajęci sobą i na tyle zmęczeni, że chyba nie zauważyli, że nie wniknęliśmy do podziemi… Oddalamy się na metę. Łakniemy fanfar i wielkich tub. Spotykamy spokój ciszę i reklamy SportEvent. Punkt 17 nie istnieje. Chwilę krążymy w lewo i w prawo – wszak jesteśmy godzinę przed zamknięciem trasy ??? Ruszamy nieco zniechęceni do bazy, Wiesiu kieruje się do swego samochodu chowając rower, ja naiwnie do punktu schowu rowerów – nieczynny … Cóż przymocowuję do balustrady i wnikam do środka. Prawie udałoby nam się wejść niezauważonym do śpiwora gdyby nie pewien czujny młody chłopiec – wyrwał mi nasze karty startowe i oddalił się w jakąś kosmiczną przestrzeń… Skończyliśmy, jesteśmy rejestrowani !!!

[i]Wreszcie jesteśmy pod twierdzą w Kłodzku. Wchodzimy do środka z postanowieniem, że rezygnujemy ze zjazdu na linach, bo nie mamy kompletnie czucia w palcach i szkoda ryzykować. Nawet gdybym chciał zjechać to i tak bym nie był wstanie zakręcić karabinka a co dopiero kontrolować zjazd na linie. Budzimy sędziów w twierdzy podbijamy sami karty i także rezygnujemy z twierdzy, bo jest 8:50 a limit mija o 10:00 i nie zdążymy zaliczyć labiryntów. Wolimy być sklasyfikowani i aby nam dopisali karne godziny. Dopiero potem okazało się, ze podobno mogliśmy zaliczać twierdzę, bo limit 10:00 dotyczył zamknięcia nie mety a tego punktu w twierdzy. Udajemy się na metę i niestety nic. Nikogo zupełnie ani widu ani słychu po organizatorach. Gratulujemy sobie dotarcia do mety i udajemy się do bazy zawodów. Tomek oddaje karty startowe i idziemy spać. Po godzinie słyszę umiłowany głos Kiełbasy wstaję i kilka minut rozmawiamy. Widzę Herciego i idę z nim pogadać. Niestety nikt nie zarejestrował naszego przybycia na metę. Nie ma nas na liście. Wyjaśniam Piotrowi jak było, że sędziowie w twierdzy spali, jeden się obudził, powiedzieliśmy, kto my, że rezygnujemy z lin i labiryntu i jedziemy na metę. Podałem też czas, jaki na mecie złapał nam Tomek to jest 09:00. Po wywieszeniu listy z wynikami zobaczyłem, że mamy wpisaną 09:15, nawet nie chciało mi się interweniować u sędziów. Spakowałem się sprawnie i ruszyłem do samochodu, aby przygotować samochód do drogi, ponieważ po uroczystości wręczenia nagród chciałem pojechać na kolację do Polanicy a ponadto tam miałem zarezerwowany nocleg. Niestety, ale tak jak ja tak i moja Fabia nie jesteśmy przyzwyczajeni do temperatur minus 18 stopni. Akumulator siadł zupełnie i musiałem przez godzinę kombinować jak ruszyć. Wreszcie się udało i dojechałem tuż przed kolacją do Polanicy. Kolacja jak kolacja, piwo wspaniałe, towarzystwo również, rozmowy takie jak po rajdzie. Niestety Tomek nie dojechał, ponieważ, żona go zabrała do Austrii na narty.[/i]

Dzięki wielkie dla Wiesia za współpracę, dzięki dla uczestników za zaangażowanie, dzięki dla organizatorów za ich bycie, dzięki dla zwycięzców za wspaniałość. Do spotkania na Emmet Cross – Tomasz Pryjma

[i]Kilka słów podsumowania. Trasa (z wyjątkiem tego odcinka pchania roweru do PK 16), mapa, pogoda, obsługa, uczestnicy, rywalizacja na trasie, oprawa, kolacja to wszystko było wspaniałe. Drobne niedociągnięcia (do tej pory na stronie jest, że trasa speed ma 100 km, ja na stronie mam nie 47 a 17 lat, nie znajomość regulaminu przez jedną sędzinę, brak termometr przez lekarza, badanie uczestnika rajdu kobiety w hotelu na fotelu przed recepcją, odcinek rowerów śnieżnych, bezwzględna reglamentacja ciepłego isostaru, dziwny szkic kopalni) według mnie nie mają znaczenia dla ogólnej bardzo wysokiej oceny tego rajdu. Serdecznie dzięki dla wszystkich tych, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do organizacji tego rajdu.
Na koniec wniosek, który ja wyciągnąłem z tego rajdu. Nie zrobię nigdy dwóch tras dla 4 i 2 osobowych drużyn. Słyszałem wiele uwag krytycznych na ten temat wypowiadanych przez uczestników trasy speed. Nie będę ich cytował, bo to nie ma sensu. Jeżeli już ma być przy okazji takiego rajdu trasa dla początkujących to niech to będzie trasa zupełnie dla amatorów.
Dzięki dla Tomka za wytrwałość na trasie oraz za to, że mnie namówił na start.
KS „UZNAM” Świnoujście – Wiesław Rusak „WiechoR”[/i]

Zobacz również:


[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=329]Drużyny trasy Masters[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=331]Relacja dzień 1[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=332]Relacja dzień 2[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=333]Relacja dzień 3[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=334]Relacja dzień 4[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=337]Relacja dzień 5[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=338]Relacja dzień 6[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=336]Trasa Speed[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=341]Statystyki trasy Masters[/url]
[url=/xoops/modules/mydownloads/download/wykresBWCmasters.jpg]Graficzna interpretacja przebiegu trasy Masters[/url]
[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=24]Zdjęcia z trasy Masters[/url]
[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=25]Zdjęcia z trasy Speed[/url]
[url=http://www.adventurerace.pl/glowna/wch05_masters/wyniki.htm]Wyniki na stronie organizatorów[/url]
[url=http://www.adventurerace.pl/nazywo.htm]Relacja na stronie organizatorów[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=84]Wywiad z Kasią Zając z zespołu AdVentura[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=83]Relacja Drewniackiego z trasy Speed [/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=91]Wywiad z drużyną Speleo Salomon Isostar[/url]
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=82]Zombie – mity i fakty, czyli horror a’la raid[/url] Michała Kiełbasińskiego
[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=92]Relacja z trasy Masters – zespół napieraj.pl[/url]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany