Jestem zadaniowcem. Lubię stawiać sobie cele, dążyć do ich realizacji, aby w końcu cieszyć się z wyników moich działań. Tak jest w pracy, ale i w sporcie. Pierwszym biegowym marzeniem był Bieg Rzeźnika – ambitnie, wiem, ale krok po kroku udało mi się go osiągnąć. Potem każdego roku wybierałem sobie różne smaczki – najpierw ukończenie jakiejś nieosiągalnej dla mnie trasy, potem bicie własnych życiówek i wreszcie marzenia o wynikach, które podziwiać będzie szersze grono niż tylko rodzina. Kiedy w 2016 roku stanąłem wraz z Łukaszem Saganem na podium Biegu Siedmiu Szczytów, poczułem pustkę. Osiągnąłem mój od dawna wymarzony cel, ale nic nowego nie było w planach. Szukałem i znalazłem! Wówczas wróciłem na Główny Szlak Beskidzki, aby rozprawić się z wyśrubowanym rekordem Maćka Więcka. Tym razem na mecie w Wołosatem nie poczułem pustki, wiedziałem, że bieganie to coś co sprawia mi wiele radości, nakręca mnie i inspiruje do kolejnych planów. I gdzieś jak przez mgłę zaczął się wyłaniać projekt Głównego Szlaku Sudeckiego. Początkowo jeszcze niezdefiniowany – bez terminu, założeń czasowych, planów itp. Ale im więcej miesięcy mijało od GSB, tym więcej szczegółów się klarowało.

Główny Szlak Sudecki, track, ślad GPS

Na start

Punkt wyjścia stanowiło założenie, że będzie szybciej niż w Beskidach przez co bardziej się zmęczę (choć szlak o jakieś 80 kilometrów krótszy). To wynik analizy samego szlaku, na którym fragmentów typowo górskich jest dużo mniej, a kilka długich etapów biegnie się po płaskim asfalcie. Przygotowania były krótkie i skupiły się na zgraniu ekipy, która miała mnie wspierać, przygotowaniu sprzętu i zakupach (bita śmietana, parówki i takie tam). W czwartek, 4 października o 4 nad ranem stanąłem na starcie szlaku o długości 444 kilometrów. Adam Banaszek, Piotr Perkowski i Łukasz Buszka odprowadzili mnie do kropki znaczącej początek GSS jak jakiegoś pierwszoklasistę, zapakowałem śniadaniówkę i ruszyłem machając im na pożegnanie.

Towarzysze

Pierwsze kilometry to… nuda. Szlak nie zawsze dobrze oznaczony, więc mózg musiał działać równie sprawnie, co nogi. Biegło się dobrze, lepiej niż sądziłem, a zatem i nieco szybciej niż przed biegiem zakładałem. Srebrna Kopa i Biskupia Kopa to pierwsze wzniesienia, które minąłem tuż przed wschodem słońca. Świadomość, że właśnie zaczął się pierwszy dzień mojej przygody tylko dodała mi skrzydeł i z uśmiechem na twarzy, wolny od trosk codzienności, telefonicznych ponaglaczy i komputera, pognałem dalej. Po około 50 kilometrach dołączył do mnie Błażej Łyjak, pierwszy towarzysz z wielu, którzy biegli koło mnie (a czasem za mną lub przede mną) na całej trasie. Tych osób było w sumie tak wiele, że trudno nawet wszystkie wymienić. Niektórzy przebiegli ze mną kilkadziesiąt kilometrów, inni kilka. Czasem biegliśmy w parze, częściej w grupie trzyosobowej, a na ostatnich etapach zdarzały się już całe drużyny, które podążały za mną jak za Forrestem Gumpem; z jedną różnicą – u mnie od początku było wiadomo, gdzie bieg się zakończy i nikogo nie zostawiłem na środku drogi wojewódzkiej. Przez ostatnie kilka kilometrów ekipa rosła jak na drożdżach. Co rusz przyłączały się małe grupki albo pojedynczy biegacze, którzy chcieli potowarzyszyć mi do mety, a niektórzy tylko stali przy drodze i dopingowali.

Otoczenie

Podczas całej wyprawy pogoda dopisywała. Było ciepło, ale nie za gorąco. Wiał czasem lekki wiaterek, a deszcz, który raz pojawił się na mojej drodze chyba tylko po to, aby mnie orzeźwić i przyciągnąć ze sobą piękną tęczę. Po pierwszych stu kilometrach widoki także się poprawiły. Podłoże zaczęło falować i powoli zbliżała się Kotlina Kłodzka. Takim obrazkiem do którego biegłem prawie od Biskupiej Kopy były wiatraki. Ogromne, białe, górujące nad otoczeniem. Ostatnio widziałem je podczas bardzo silnego deszczu, tuż przed nocą. Wiało, mrok i te wielkie maszyny, przejeżdżałem i patrzyłem się w nie jak zahipnotyzowany. Teraz było podobnie, biegłem do nich, wiedziałem bowiem, że są umownymi wrotami do Kotliny, do miejsc gdzie w końcu pojawią się góry. Takich miejsc było sporo. Do tego wszystkiego pogoda była wyśmienita, a feeria barw, która pokolorowała otoczenie, czyniła polską jesień jeszcze barwniejszą. Jest jednak pewne małe „ale”, gdyż niestety szlak omija wiele ciekawych miejsc. W miejscowościach często zamiast prowadzić przez piękny Rynek, wypuszcza turystę na „obwodnicę”. W górach zaś nierzadko prowadzi tuż obok pięknego szczytu – Śnieżnik, Szczeliniec czy Śnieżka pięknie rysują się nad nami, ale aż chciałoby się na nie wejść.

Przerwy

Kiedyś ktoś mnie zapytał, ile snu potrzebowałem podczas GSB. Podałem wówczas 16 godzin, co wyliczyłem z postojów. Ale nie każdy postój był snem, a mało który sen zajmował cały postój. Tak było i teraz. Z całej trzy i pół dniowej wyprawy przespałem około 4 godzin 30 minut. Drzemki realizowałem w różnych miejscach – w schroniskach, w busie, na parkingach czy naprzeciw cmentarza, między skałkami, w dzień i w nocy. Nie zawsze było komfortowo, ale głowa chociaż przez chwilę odpoczywała, a ciało, zwłaszcza w dalszej części wyło. A jeśli okoliczności były sprzyjające to nawet udawało się wejść pod prysznic.

Ale przerw było więcej, bo regeneracja potrzebna była na wiele różnych sposobów. Była niezrównana jajecznica Pawła Jacha, były słodkie przekąski, lody, dobra kawa i… bardzo mało coli. Udało mi się z niej zrezygnować w codziennym życiu na kilka tygodni przed biegiem i teraz stawiała mnie na nogi tylko okazyjnie. Ale były inne napoje, cytrusowe odkrycia Pawła, podczas biegu oczywiście żele i napoje od Mountain Fuel, a od Karpacza kulki mocy przygotowane przez Sylwię Niezgódkę. Gosia na całą trasę przygotowała zupy w różnych smakach, choć najlepiej wspominam rosołek, którym Grzesiek poczęstował mnie na kamieniu w Karkonoszach.

Rafał Bielawa opowiada o swoim rekordowym biegu po Głównym Szlaku Sudeckim. Click To Tweet

Zdarzały się też niezapowiedziane ‘punkty odżywcze’ w trasie zorganizowane przez kibiców. Te spotkania dawały takiego kopa mocy, że trudno to opisać i każdy z nich zadziałał jak ostatni punkt na Odrodzeniu z rosołem z indyka, który dosłownie mnie oszołomił. Podane w nocy ciastka, orzeszki, pyszna herbata z miodem, czy inne pozostaną ze mną przez lata, jako wspaniale wspomnienie z konkretnym posmakiem w ustach.

Na postojach starałem się też zadbać o stopy. Nie tylko przez zmianę obuwia i skarpet, ale też mycie, suszenie, smarowanie i wietrzenie podczas drzemek. Przez kontuzję, której nabawiłem się wstając z głębokiego fotela w Schronisku Zygmuntówka na 140-150 kilometrów przed metą, przerwy musiałem też wykorzystywać na rehabilitację i próbę postawienia się do jako takiej sprawności. Elektrostymulacja, telefonicznie konsultacje z fizjoterapeutą czy amatorskie oklejanie. Wreszcie stan był na tyle poważny, że trzeba było sięgnąć po profesjonalną pomoc i w Szarocinie, czekał na mnie Artur Socha, który zamiast wracać do domu po całym dniu pracy, próbował doprowadzić moją pachwinę do stanu używalności. Ta przerwa regeneracyjna była dużo dłuższa niż zakładałem, ale po masażu, goleniu i oklejeniu byłem w stanie w sensownym tempie polecieć dalej.

Zabieg w trasie

Sprzęt

Sprzęt biegowy jest bardzo ważny, to wie każdy, kto próbował pokonać jakiś dłuższy dystans w zwykłej bawełnianej koszulce. Już od dłuższego czasu jestem przywiązany do marki inov-8 i także w tej wyprawie mi towarzyszyła. Najważniejszy element układanki poza żywieniem to oczywiście buty. Jak opony wspomagają osiągi samochodu, tak buty są podstawą dla biegacza. Tu postawiłem na sprawdzone modele inov-8 mudclaw 275, inov-8 x-talon 212,  inov-8 roclite 305. Etapy asfaltowe jednak tak zmasakrowały moje śródstopie, że musiałem się czasem przesiadać na asfaltówki. Modelem, który najmilej mnie zaskoczył były zdecydowanie nowe inov-8 TERRAULTRA G260, które założyłem w Karpaczu i towarzyszyły mi do samego końca. Mimo zmęczonych stóp, zmasakrowanego śródstopia wieloma kilometrami asfaltu to noga w nich dosłownie odżyła. Bardzo lekkie, doskonale trzymające się nawierzchni nawet na mokrych kamieniach. To był strzał w dziesiątkę! Koszulki zmieniałem rzadziej niż zakładałem, więc niektóre przygotowane modele pozostały nietknięte.

Przydały się także kije. Może nie na pierwszych 300 kilometrach, ale po kontuzji to one, wspomagane siłą moich rąk, niosły mnie do góry. Pierwsze 250-300 kilometrów biegłem sam z plecakiem na garbie, w którym trzymałem to co niezbędne – folię NRC, kilka żeli i picie. Garmin oprzyrządował mnie dostatecznie i do zegarka fenix 5 dołączyła jeszcze sportowa kamerka VIBR 30. W obu przypadkach, tak jak lubię bez problemów, awarii i problemów. Wgrana mapa przydała się bardzo, gdyż w wielu miejscach, zwłaszcza polach szlak był kiepsko oznaczony.

W przeciwieństwie do wędrówki po Głównym Szlaku Beskidzkim nie groziło mi wychłodzenie. Nie tylko w samochodzie ale także gdy spałem przez kilkanaście minut pod Słonecznikami w Karkonoszach to zawsze pod ręką miałem śpiwór PAJAK, który czego się obawiałem był tak ciepły, że nie chciało mi się z niego wychodzić.

Czy to wszystko? Oczywiście nie! Nie sposób nie powiedzieć kilku słów o czołówkach, które doskonale wywiązały się ze swojego zadania. Biegłem cały czas z jedną czołówką LEDLENSER NEO 10R, która jak mówię uczyniła z nocy dzień! Tak było. Kiedyś przeczytałem w wywiadzie u Gediminasa, że podstawowa latarka powinna być najdroższa na jaką nas stać i w pełni się z tą opinią zgadzam. Dobrze oświetlona droga w nocy to nie tylko możliwość utrzymania dobrego tempa po zmroku, gdy biegacz jest wypoczęty. Dobre światło to duże ułatwienie także w przypadku gdy tempo wcale nie jest wysokie, a oczy są już bardzo zmęczone.

Trasa

Pierwsza setka poszła bardzo szybko – było płasko, biegło się szybko. Druga setka dużo ciekawsza i bardziej w moim stylu, ale bardziej pofalowana. Było już nieco wolniej niż na początku, choć wciąż szybko. Zdarzało się też, że traciłem sporo czasu na szukanie szlaku. Ani moje zmęczone oczy ani oczy moich świeżych towarzyszy nie potrafiły odnaleźć oznaczeń i nie raz krążyliśmy w poszukiwaniu czerwonej kreski lub musieliśmy wracać parę kilometrów, kiedy zorientowaliśmy się, że szlak prowadzi zupełnie inaczej. Tempo na dobre zmalało jednak w zasadzie dopiero po kontuzji. Bywały momenty, że w ogóle nie mogłem iść, o biegu nawet nie myśląc. To były bardzo trudne chwile. Mimo wszystko nie zatrzymały mnie na tyle, abym się poddał. Tu o odklepaniu w asfalt nie było mowy. Sama trasa męcząca ze względu na ogromną ilość asfaltu lub bitych kamiennych ścieżek. Na koniec jeszcze twarde Karkonosze i Izery, wprawdzie bardzo łatwe, ale przy ich delikatnym nachyleniu i mojej kontuzji absolutnie nie nadawały się do biegania.

Na mecie

Do kropki znaczącej koniec szlaku dotarłem otoczony wielką grupą kompanów. Mój zegarek wskazuje, że przebyłem około 460 km, choć oficjalnie Główny Szlak Sudecki ma długość 444 km.

82 godziny i 46 minut
 Udało mi się pokonać tego potwora w 82 godziny i 46 minut i choć oczywiście gdzieś po drodze pojawiała się nadzieja na złamanie osiemdziesiątki, myślę, że to i tak niezły wynik. Pogodziłem się z tym, że nie złamię 80h gdzieś w okolicach Hali Szrenickiej i powiem szczerze nie chciałem się zabijać i pogłębiać problemów, które mi mocno dokuczały. Czasem warto odpuścić i cieszyć się z tego co się ma. Te dwie godzinny mniej mogły mnie kosztować tak wiele, że nie warto było ryzykować. Natomiast sam finisz, ostatnie kilometry wśród PRZYJACIÓŁ, to coś co będę pamiętał zawsze. Trudno to opisać, niemożliwe wręcz staje się mówienie o tym, gdyż język zaczyna się plątać, a oczy robią się jakby bardziej wilgotne. To są takie momenty dla których warto biec, walczyć, pokonywać swoje słabości.

Na koniec czekała nas miła niespodzianka. Dzięki uprzejmości dyrekcji Hoteli i Ośrodków Interferie mieliśmy możliwość odświeżenia się oraz skorzystania z oferty Aquaparku w ich hotelu w Świeradowie Zdroju, a do tego przygotowana dla nas pyszny poczęstunek!

Zawsze miałem wiatr we włosach, a teraz mimo że tych jest mniej to powiem czuję, czasem w biegu innym razem stojąc przed zamkniętym oknem, gdy czuję, że porywa nie jakiś plan. Kolejny będzie szalony, dziki, wariacki, ale wiem, że da się to zrobić. Nie za rok, ale dwa, po to aby nie tylko ukończyć, ale tez powalczyć o jakiś fajny sportowy wynik. GR10 patrzę na Ciebie i cieszę się na to spotkanie!

Ekipa na mecie. Fot. Łukasz Buszka

Gosia Łabuz

Czego można się spodziewać przy okazji takiego projektu? Naprawdę trudno mi było sobie wyobrazić.
Do ekipy dołączyliśmy przy Andrzejówce. Poranek wietrzny jak skurczybyk. Pamiętam jak Rafał wyszedł z auta po krótkiej przerwie na odpoczynek. Od razu było widać, że coś jest nie tak… właściwie to ledwo dokuśtykał do nas, żeby się przywitać. Rafał chyba skwitował, że ‘trochę dokucza pachwina’, a ja pomyślałam, że jest naprawdę kiepsko. Później cała sobota minęła w zasadzie na próbie znalezienia jakiegoś fizjoterapeuty. A międzyczasie Rafał cały czas parł do przodu. Pamiętam, jak w pewnej chwili ośmiu chłopa nachylało się nad tą przeklętą pachwiną i próbowało jakoś Rafałowi ulżyć. W każdym razie mam nadzieję, że to jednak było nad pachwiną, bo coś tam w kroku ewidentnie wzbudzało nie lada emocje.

Ból miał już towarzyszyć Rafałowi do samego końca. Trudno się zresztą dziwić, Rafał to taki typ, że chyba wszystko się do niego garnie i jakoś trudno się z nim rozstać. Rozmowny, serdeczny, zabawny (chociaż chyba nie wszystkie żarty udało mi się załapać! Wybacz! 🙂 ). Zastanawiało mnie jak przy takim dystansie, wysiłku, bólu i braku snu może mieć taką pogodę ducha i roztaczać wokół siebie taką fantastyczną atmosferę. Co więcej, w tym całym szaleństwie było widać, że bardzo mu zależy, aby ten wspólnie spędzony czas był po prostu fajną przygodą dla wszystkich. Bardzo mnie to ujęło.

I chyba z tej całej, wielkiej przygody, właśnie to zapamiętam najlepiej: radość z przebywania z niezwykłymi ludzi, serdeczność, ogromne samozaparcie, pokorę i walkę mimo wszystko.
I jeszcze coś, co dało się wyczuć w każdej osobie zaangażowanej w ten niezwykły wyczyn – to swoiste poczucie misji: mieszanina troski i odpowiedzialności, żeby ta kropka szczęśliwie dotarła do celu. Piękne to było.

No i na koniec jeszcze ten moment, kiedy Rafał leciał już samą końcówkę ku czerwonej kropie… naprawdę trudno opisać te wszystkie emocje i wzruszenie. To po prostu trzeba przeżyć! Nie wiem, co na to powie Rafał, ale ja wtedy bardzo żałowałam, że to już koniec… ;P

Adam Banaszek

Po udziale w GSB 2017 wsparcie Rafała przy projekcie GSS 2018 miało być proste jak wyjazd z kumplami na ryby. Przecież nic mnie już nie może zaskoczyć, wszystko już widziałem. Rzeczywistość jednak rozminęła się z oczekiwaniami. GSS był w mojej ocenie cięższy, zarówno dla Rafała jak i suportu, pod względem fizycznym. Dość mocno nam wszystkim dał się we znaki brak porządnego snu. Na GSB miałem wrażenie, że „kierownik zamieszania” mało śpi ale teraz przeszedł już samego siebie. Ogromny plusem była bliskość Wrocławia i możliwość dojazdu na szlak przez całe rzesze znajomych, którzy wspomagali czy to dobrym słowem, swoją obecnością czy towarzystwem na trasie. Mi osobiście najbardziej zapadł w pamięć kolega ortopedy Rafała, który po środku niczego pojawił się z ciepłą herbatą na miodzie, ciasteczkami oraz pokrojonym jabłkiem w momencie kiedy najbardziej tego potrzebowaliśmy. Podobnie jak na GSB nie zabrakło szalonej końcówki . Widząc, że uczestniczymy w klasycznym „etapie przyjaźni”, na około 9km przed końcem szlaku razem z Mateuszem Dzieżokiem stwierdziliśmy, że zatrzymamy się w schronisku na espresso i herbatę. Jednak znowu nie doceniliśmy Rafała, który mimo potwornego zmęczenia i bólu tak przyspieszył, że lecąc na złamanie karku dogoniliśmy go na około 400 metrów przed kropką.

Sylwester Łabuz, Przemysław Nowak

Bielawską GSS przygodę zapamiętamy jako piękną biegową chwilę zapomnienia, zapomnienia o jakichkolwiek wyścigach, startach oraz innych rywalizacjach. Chwilę, która pozwoliła ponownie przypomnieć, dlaczego tak naprawdę zagłębiamy się w magię gór.

Ogromna inicjatywa, rewelacyjni ludzie, organizacja na najwyższym poziomie i …,  i tak naprawdę ciężko opisać wszystkie emocje, które towarzyszyły nam podczas naszego krótkiego górskiego spotkania z Rafałem Bielawą i jego niesamowitą drużyną.

Dla nas była to z pewnością niezapominania przygoda i całkiem nowe, biegowe doświadczenie, które otworzyło przed nami całkowicie nowe perspektywy, i które pokazało jak wielką moc mają ludzie napędzani ogromną pasją. Natomiast jeżeli chodzi o samą postać Rafała, to… ciężko ubrać tego Pana w jakiekolwiek słowa – tytan górski i niezłomna maszyna do trzaskania kilometrów.

Bieg w liczbach (podaję orientacyjne ilości)

  • użyłem 5 par butów
  • 8 par skarpet
  • 5 koszulek
  • 50 żeli Sports Jelly Mountain Fuel
  • 5 op. Xtreme Energy Fuel Mountain Fuel 50g
  • 1 op. Xtreme Energy Fuel Mountain Fuel 1000g
  • 5 op. Morning Fuel Mountain Fuel 50g
  • 5 op. Ultimate Recovery Fuel Mountain Fuel 50g
  • 2 l. Coli, 2 l. Kofoli, 1.5 l. Schweppes Citrus
  • inne płyny ok. 15 l
  • 40-50 szt. SaltStick i SaltStick Plus
  • 15 BCAA
  • 1 op. Xenofit Second Skin
  • 2 op. maść z antybiotykiem
  • 1 op. maść ketonal
  • 1 op. octenisept
  • 1 taśma do kinezjologii
  • 3 op. bitej śmietany (sam zjadłem nie tak dużo jakbym chciał)
  • 3 czekolady
  • 1 puszka kawy
  • 2 x espresso poza samochodem
  • wędliny
  • sery
  • parówki
  • jajecznica – dużo
  • 5 rodzaje zup: pomidorowa, dyniowo-kokosowa, dyniowo-paprykowa, brokułowa, rosół z idnyka
  • kartofle w mundurkach
  • dżem
  • pieczywo, bułki, pączki, pączki hiszpańskie
  • 2 op. żelków
  • 2 opakowania warzyw na patelnię (jako zimne kompresy)
  • owoce: pomarańcze, banany
  • kulki mocy
  • lody

 

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany