„Pięćdziesiątki” już jakiś czas temu przestały być dla mnie przygodą. Żałuję tego, bo pamiętam pierwsze starty: przygotowania, stres, niedomagania organizmu, kryzysy, godziny spędzone na trasie, ból mięśni i mękę odczuwaną podczas chodzenia po schodach przez następne trzy dni. To wszystko zakrawało na sadomasochizm. Ale wspomnienia są żywe do dziś.
Gdy trochę potrenowałem, maratony na orientację, stały się raczej wydarzeniem sportowym, podobnym zapewne do zwykłych biegów maratońskich. Ryzyko niepewności (pomylę trasę, wpadnę do bagna, dopadnie mnie kryzys, odwodnienie…) łatwiej jest skalkulować i zabezpieczyć się przed nim, czy też nauczyć się z nim żyć. Dlatego też nie będę przy tej okazji skupiał się na własnych przeżyciach z trasy pierwszej edycji Liczyrzepy, za to spróbuję ocenić jej atrakcyjność i organizację dla tych, którzy zastanawiają się czy może wystartować w drugiej edycji.
Lecz zanim do tego przejdę, chciałbym rzucić garść porad na temat tego jak przygotować się do tego rodzaju biegu, oraz jak rozplanować sam bieg.
Maratony na orientację, jak zapewne wiecie, liczą sobie ok. 50 km. W praktyce oznacza to 50+. Można by je swobodnie nazwać ultramaratonami. Dla mniej wprawnych w nawigacji nierzadko z 50 robi się 60, tym bardziej, gdy organizatorzy przeliczą długość trasy lotem bociana (nie dotyczyło to Liczyrzepy). Na trasie, w odróżnieniu np. od maratonów miejskich, nie ma miejsc, gdzie można uzupełnić płyny czy wrzucić coś na ruszt. Oczywiście, zdarzają się takie sytuacje, szczególnie w lecie, ale nie jest to regułą. Tak więc warto zadbać o jedzenie i picie.
To pierwsze w zasadzie można zaplanować do każdego biegu podobnie. Niezależnie czy jest zima czy lato, potrzebujemy podobną ilość kalorii. Tak jest w moim przypadku. Zazwyczaj biorę zbyt dużo żarcia. Tym razem zjadłem prawie wszystko, co wziąłem: 2 snickersy (o tyle fajne, że zawierają orzeszki, które się trawią powoli i powoli oddają energię), żel energetyczny (nie polecam – wciągnąłem to tylko dlatego, że dostałem od kogoś z rok wcześniej i żal było wywalać), kabanosy (50 g – bardzo fajne, tym bardziej, że słone, co ciekawie łamało smak), suszone banany (same zalety poza jedną wadą – trudno to pogryźć w czasie biegu, bo zaburza się oddech). Łącznie ok 400-500 g skoncentrowanej energii. Wychodzi jakieś 100 g na 10 km. Oczywiście warto odpowiednio wcześniej zjeść porządne śniadanie. W moim przypadku oznacza to kaszę jaglaną z ziarnami słonecznika (węglowodany, tłuszcz, białko – wszystko jest) na 2 godziny przed startem oraz banan na pół godziny przed startem.
Płyny wydają się prostszą sprawą, jednak łatwiej tu popełnić błąd. Ja wziąłem trochę za mało, bo niecały litr. Nadmienić tu należy, że przez pierwsze dwie i pół godziny nie odczuwałem potrzeby napicia się, więc wydawało mi się, że wystarczy. Im dalej w las, tym organizm bardziej domagał się uzupełniania płynów. Myślę, że jeśli zawody odbywają się w temperaturze poniżej 10 stopni C, to półtora litra dla osoby trenującej na co dzień duże dystanse (np. 50 km w tydzień) powinno wystarczyć. Jednak gdy temperatura rośnie, zapotrzebowanie na płyny rośnie lawinowo. Kiedyś startowałem w biegu rozgrywanym w 36 stopniach C. Wypiłem 8 litrów w osiem godzin, a i tak zszedłem z trasy czując się odwodnionym.
Co do przyjętej strategii obowiązuje jedna zasada – nie zgrzej się na początku. Jeśli zaczniesz biec tak, jakbyś miał przed sobą 10 km, a nie 50+, to nie tylko szybciej stracisz siły, ale narazisz się na wychłodzenie na późniejszych odcinkach. Ja wciąż stosuję zasadę: na początku biegnę tak wolno, jak tylko mogę. Dzięki temu mam w miarę równe tempo, rzadziej popełniam błędy nawigacyjne, a i końcowy czas jest niezły.
Wracając do organizacji biegu, oceniam go bardzo dobrze. Mapy były aktualne (nie pamiętam żadnego miejsca, gdzie znajdowałyby się drogi czy miejsca, których na mapie nie było), punkty rozmieszczone były w takich odległościach, że nie nudziły długie przeloty (może poza jednym miejscem, na południu trasy 50). Co ważne, trasa składała się z punktów o różnorodnej trudności (tak, pkt. 39 stał tam, gdzie miał stać. Sam też nie mogłem go znaleźć), co sprawiało, że nie wystarczyło być silnym biegaczem, żeby wygrać. Szkoda, że przebieg trasy (kolejność punktów) był dość oczywisty. Gdyby organizatorzy umieścili jeden punkt w środku mapy, daliby pole do popisu dla orientalistów z krwi i kości. Na pochwałę zasługuje też jakość mapy – wydrukowana czytelnymi kolorami, które z trudnością się ścierały.
Organizatorzy wycisnęli z terenu zawodów tyle, ile się dało. Stosunkowo niewielki las mogliśmy poznać od strony górek, dolin, wąwozów, bagnisk, strug i polanek. Pogoda niestety nie do końca dopisała, a to w tym sensie, że ziemia na polach nie była zamarznięta, co oznaczało konieczność brnięcia w błocie, mocno spowalniając i wyciągając energię.
Pozytywne wrażenia wiążą się też z bazą biegu. Zazwyczaj jest to miejsce, które najbardziej rozczarowuje. Na większości biegów miejsce startu i mety zupełnie nie ma klimatu, nie sprzyja dyskusjom, zawieraniu znajomości, itp. Na Liczyrzepie było znośnie, choć i tu pozostaje wiele do zrobienia. Najlepsze wrażenie zrobiło piwo domowej roboty wręczane zaraz po finiszu. Wypite na odwodniony organizm – rewelacja!
Podsumowując: naprawdę fajny bieg, dobra organizacja, polecam tym bardziej, że organizatorzy już w maju planują II edycję i to w moich okolicach.
Zostaw odpowiedź