Od startu dzisiejszego, siódmego etapu do mety całego Gore-Tex Transalpine Run zostało trochę ponad 70 km. Wreszcie można pooglądać góry, bo pogoda zrobiła się piękna. A było dziś co oglądać – majestatyczne wapienne szczyty wysoko ponad głowami i białe kamienie ścieżek tuż pod nogami. Dzisiejsze podejścia i zbiegi były wymagające i bardzo techniczne. Pojawiły się również łańcuchy.

 

 

Zdjęcia pochodzą z 8 dnia. Autorem jest PIotrek Dymus. Postaramy się wgrać też porcję z 7 dnia jak się rozpakujemy

Na tej focie prężą się liderzy wyścigu i 3 Cimy

 

O ósmej, gdy staliśmy w oczekiwaniu na start, było jak w supermarkecie między regałami z nabiałem – po prostu zimno. Pierwsze kilometry, jak na żadnym innym etapie, pokonaliśmy w cienkich kurteczkach. Już sam początek był bardzo spektakularny. Gdy tylko wybiegliśmy z miasteczka San Vigilio trafiliśmy w szeroką dolinę, którą płynie po śnieżnobiałym dnie czysta rzeka. Równie biała ścieżka wiła się pośród drzew, a słońce oświetlało poranną mgłę. Nie spodziewałam się, że bieg po niemal płaskiej dolinie może być tak przyjemny. Mimo że tradycyjnie na tym fragmencie wyprzedziła nas masa zespołów, by później odpadać na podejściach i zbiegach. Na 41,8 km uzbierało się 1950 m podejść, z widokami na piękne, ustawione na sztorc ławice skał wapiennych, i 2000 metrów zbiegów z widokami na krętą, bardzo stromą ścieżynę w dół żlebów i piargów. Na pierwszej przełęczy ustawiono tabliczkę „the most scenic point”, a tuż za nią, daleko w dole pojawiło się urocze turkusowe jezioro. Jeszcze tylko jedno, bardzo strome i ciągnące się w nieskończoność podejście, częściowo u podnóża niebotycznych skał, i zaczęła się zabawa w wyprzedzanie teamów na zbiegu. O ile czołówka na stromych ścieżkach w dół radzi sobie jakby miała wśród niedalekich przodków kozice, to reszta stawki ma znaczne braki. Teamy, którym nie jesteśmy w stanie dotrzymać tempa na płaskim i w górę, dają się robić jak dzieci gdy tylko pojawiają się kamienie, korzenie i błoto. Największym wyzwaniem dzisiejszego dnia było jednak nie dać się im dogonić na płaskich 5 kilometrach do mety. Wprawdzie ten, kto narysował je na wykresie jako płaskie, jest chyba specem od generalizacji. Na końcówce nie zabrakło również krótkich podbiegów, które dawały jednak w kość, gdy miało się w planach cisnąć i nie dać się wyprzedzić. Na odcinku do mety udało nam się wyprzedzić jeszcze jeden zespół (dwóch panów, weteranów, którzy na podbiegu stłukli niemało młodych tyłków). Na mecie, tradycyjnie już czekała na nas fontanna, w której można było wymoczyć obolałe stopy i ubite zbiegami kolana.

Jutro ostatni etap. 33 km i jedna poważna przełęcz do zaliczenia – trzeba pokonać 1200 metrów by się na nią wdrapać.

ETAP 8 – końcóweczka

Wielki finał Gore-Tex Transalpine! Krótki (bo ok. 33km) etap z jedną dużą górą po drodze. Najpierw spokojny bieg doliną w świetle podnoszącego się słońca, a potem pogoń na 1000 metrowym podejściu. Tak to właśnie wyglądało. Acha. Jeszcze zbieg kilometr w dół na sam koniec. Oczywiście po wąskim, podsypanym skałami szlaku.

Świetny etap. Po pierwsze dlatego, że już wszystkie karty zostały rozegrane i nie sposób było wyciągnąć jeszcze jednego asa z rękawa by namieszać w klasyfikacji. Do teamu przed nami mieliśmy ponad pół godziny straty, a zespół goniący nas musiałby dziś zyskać ponad 26 minut. Co przy naszej mocy na końcówce imprezy było mało prawdopodobne.

Zaczęliśmy swoim zwyczajem – dając się wyprzedzać. Pierwsze 7km truchtem, drugie 7km ciut mocniejszym truchtem, a kiedy pojawiła się stromizna – odpaliliśmy rakietę i zaczęliśmy piąć się w klasyfikacji. Na szczycie czekały na nas piękne Trzy Cimy Lavaredo – choćby dla tego widoku warto było rozbijać się przez tydzień po Alpach. Trzy wielkie skaliste pały z dolomitu. Każda po jakieś 500m od podnóża. To do nich przyjeżdżają tutaj bandy wspinaczy, by próbować sił na ich pionowych ścianach. My zadowoliliśmy się biegiem wzdłuż nich. W pełnym słońcu, chwilę przed południem. A jak się nasyciliśmy – przekroczyliśmy grzbiet i zaczęliśmy spadać w kierunku mety. Nie wiem z czego to się bierze – przecież nie z faktu że mieszkamy w płaskiej jak stół Warszawie, ale na tych zawodach byliśmy królami zbiegów. Jeśli tylko nie naparzały nas mięśnie czworogłowe, rozjeżdżaliśmy ekipy, tak jakbyśmy to my mieli szwajcarską flagę na numerze, a oni wywodzili się z Mazowsza. W sumie podobnie było na podejściach – to tam atakowaliśmy i sapiąc jak lokomotywa zdobywaliśmy przewagę. A wszystkie straty z kolei, gromadziliśmy na płaskich, asfaltowych fragmentach.

Meeeeeta! Spiker jak co dzień, zapowiedział nasz zespół zanim jeszcze przekroczyliśmy bramkę mety. Byli nawet kibice, którzy klaskali. No i super radość z ukończenia jednego z najbardziej spektakularnych wyścigów na świecie. Trudnego jak cholera. Pełnego zwątpień (bo około 3-4 dnia nie wiedzieliśmy nawet czy da się to skończyć). Bardzo międzynarodowego. Na trasie byli ludzie z ponad 20 krajów. My z Polski – jedyni, choć myślę że to sprawa chwilowa. Bo warto odłożyć trochę grosza by zimą, gdy są zapisy – dołączyć do 300 zespołów, które przemierzają Alpy. Co roku nieco inną trasą.

Team inov-8 napieraj.pl został finalnie sklasyfikowany na 11 pozycji pośród MIX-ów. Ostatni etap ukończyliśmy na 7 pozycji.

 

Zawody wygrał zespół Salomon International w składzie: Iker Carrera, Philip Reiter. Nie mieli dla siebie konkurencji. Wygrali 7 z 8 etapów.

A to my na mecie inov-8 napieraj.pl  – dziękujemy za uwagę!

 

 

Aaaa….

I jeszcze porcja fotek z 7 dnia, która się po drodze zagubiła, a jest warta obejrzenia.

Fot.: Piotr Dymus

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany