O tym, że pobiegnę swoją pierwszą setkę w Krynicy dowiedziałam się w pewne piękne popołudnie, jak już moje nazwisko wygodnie usadowiło się na liście startowej. – W Krynicy w ramach festiwalu będzie bieg na stówę, liniowy, bez orientacji. Zapisałem nas – powiedział mój mąż a ja, zajęta wtedy jakimiś pracowymi sprawami nie protestowałam. Powiedziałam pewnie: – Aha…
Później jednak zaczęło to do mnie docierać. Mieliśmy układ, że jeśli Krzysiek wygra w tym roku Kierat, to w przyszłym wystartuje ze mną. Od maja miałam zatem na psychiczne przygotowanie się do takiego dystansu calutki rok. A tu przyszła z buciorami ta Krynica i wszystko pomieszała. Najbardziej przejmowało mnie to, że mam biegać SAMA po lesie w nocy (start o 3 nad ranem – a jasno robi się po piątej, nawet przed szóstą). Zaczęłam się więc rozglądać za miłym młodzianem do towarzystwa. Łukasz Warmuz (z code 34), na którego tak liczyłam, w owym czasie miał jeszcze nogę poskręcaną śrubami po zimowym, paskudnym złamaniu i mieli mu ją rozkręcać dopiero 16 sierpnia. Chociaż wiem, że pewnie podołałby setce w trzy tygodnie po takim „zabiegu” to jednak nie miałam sumienia ciągnąć go na taki dystans w góry. Na szczęście tuż przed imprezą znalazł się Marcin Klisz (z Sherpas). Zdrów i w pełni sił, miły, raczej nie zostawi mnie samej w lesie dla wilków, albo żeby mnie szpacy i krucy rozdziobali.
Tylko skończyć…
Tak oto stanęłam na krynickim rynku w doborowym towarzystwie, chociaż pełna obaw i nie do końca przekonana czy wiem co czynię. Bałam się, że skasuję sobie stopy, że nie wyrobię się w limicie 19 godzin, że po połowie to już naprawdę będę bardzo chciała do domu. Wokół kręciło się kilka pancernych dziewczyn. Obiecałam sobie nie oglądać się na nie – celem jest to, żebym skończyła. Pewnie większości z nich setki nie są obce, wiedzą z czym to się je i lepiej teraz je sobie dobrze obejrzeć, bo po starcie znikną mi z oczu i zobaczę je sobie podczas dekoracji… Jeszcze Marcin postraszył mnie, że konkurencji to ja nie będę miała łatwej. „Skończyć, skończyć, tylko skończyć” – myślałam. Chwila nerwówki przy startowej bramce i… poszli. Najpierw troszkę asfaltem przez miasto, potem pod górę na szlak. Ostatnie spojrzenie na Krynicę – widać światełka, wyżej będzie już tylko noc i mgła. Dobrze się napatrzeć na ten widok.
Szybko trafiamy na szlak i mamy się go trzymać. Kierunek – Jaworzyna Krynicka (1114 m n.p.m.). Przed nią jeszcze trzeba się przewalić przez jedną góreczkę. Trochę się gubimy, po ciemku i kiedy widać z przodu światełka latarek łatwo zgubić drogę i polecieć po prostu bezrefleksyjnie za kimś. Gubimy się w okolicach wyciągu na Jaworzynę i na jej szczycie. Na zbiegach radzimy sobie bardzo dobrze – mijamy tych ostrożniejszych, ale dopadają nas potem na pomyłkach. Jest mglisto, ciemno i pada lekka mżawka. Kiedy podchodzimy do szczytu przypominam sobie jak kiedyś zasadziłam się tutaj żeby robić zdjęcia na Transcarpatii – niektórzy za wszelką cenę próbowali tu wtedy podjeżdżać, inni wprowadzali rowery trochę się wstydząc, że ich na tym przyłapałam z aparatem. Lecimy czerwonym szlakiem, patrzymy jak niektórzy zabawnie próbują omijać wielkie kałuże – chcą mieć chociaż jeszcze przez chwilę suche buty…
Wstaje dzień. Widać coraz więcej, można rozpoznawać kształty drzew i wyłączyć czołówkę. Trochę biegamy po płaskim, trochę w dół, to znowu trochę podchodzimy pod górę. Pierwszy punkt żywieniowy na Hali Łabowskiej – prawie niezauważony. W mojej paszczy znika banan i garść rodzynek. Można się już wyluzować. Śpiewam radzieckie piosenki – Krokodyla Geny – Dień Rażdenija i Goluboj Wagon. Stąd w zasadzie powoli zwalamy się do Rytra – tam będzie pierwszy przepak i jedna trzecia trasy. 33. kilometr.
Rozmawiamy o ruskiej bani, wyjazdach na wschód, piosenkach łemkowskich i podróżach koleją transsyberyjską. Wielki słoń, który dopiero co siedział na moim ramieniu powodując u mnie smutek i niepewność czy uda mi się utrzymać takie tempo do końca i czy oby ja na pewno skończę… niespodziewanie odchodzi. Mój mąż zapowiedział mi taki harmonogram na te zawody: „Na 60. kilometrze nie będziesz pewna czy skończysz, bo ciągle będzie daleko. Na 75. będziesz wątpić w to, że skończysz, a za 80. km będzie już z górki”. A mnie tryb niepewności włącza się jeszcze zanim zbieg do Rytra zacznie przybierać konkretniejsze nachylenie. Stąd ten słoń. Na szczęście wspomnienia wschodnich, trochę pijackich klimatów nastrajają mnie pozytywniej.
Żaneta na horyzoncie
Rytro. Dłuży się niemiłosiernie. Paskudnie. Lekko nachylony podbieg. Tfu! Piękny asfalt. Tfu! Tutaj po prostu GŁUPIO nie biec. Ale nie jest lekko. Doganiamy kogoś i tym samym motywujemy go. Lubię patrzeć jak moja obecność wpływa na facetów – z jednej strony myślę, że się na mnie wkurzają (cholerne babsko będzie mi tu tuptało!) a z drugiej – jednak zaczynają biec. Na przepaku chwilę marudzimy. Uzupełniamy zapasy, chociaż poprzednich jeszcze nie uszczupliliśmy nadmiernie. Pijemy herbatę. Obsługa jest bardzo miła. Naprawdę widać, że stanęliby na rzęsach, żeby nam pomóc. W końcu się wyguzdraliśmy. Z jagodziankami w garści idziemy pod górę asfaltem (uff… – jak się je to trudno biec pod górkę, więc możemy odpocząć).
Zaczyna się podejście niebieskim szlakiem na Przehybę. Wspaniałe! Doganiamy sympatycznego Jegomościa w krótkich, czerwonych spodenkach, który śmignął nas na asfaltowym podbiegu. Podejścia są super! Można na nich odpocząć. Zafundować nogom trochę innego ruchu. Marcin mnie trochę chwali za to podchodzenie więc nabieram rumieńców (dobrze, że idę z przodu to nie widzi!). W mojej głowie kołaczą się piosenki… Cieszę się jak głupia z tego, że mój brat niedawno mi pokazał tego Krokodyla Gienę.
Idąc na Przehybę widzimy tych, którzy są niedaleko przed nami. Widzę Izę Cieluch – koleżankę, z którą poznałyśmy się kiedyś na GEZnO. Jeszcze nie wiem czy prowadzi, ale cieszę się, że to ona jest z przodu, a nie inne babki. Widzę Żanetę Bogdał. Na Przehybie dowiaduję się, że jestem trzecia. Łał. Niebezpiecznie jest wiedzieć coś takiego jeszcze przed połową trasy! W szczególności, jeśli się nie wie jak robić setki. Postanawiam się nie ekscytować. Lecimy! Na Radziejowej będzie półmetek. Nawet drożdżówkami się nie interesujemy. Zgarniamy tylko herbatę z cytryną i w drogę.
Na Radziejową niewielkie już podejście. Na górze spotykam wylatującą z krzaków Żanetę i poganiam ją. Leci w dół jak koziczka! W pierwszej chwili myślę, że to Iza – bo tak elegancko podskakuje na tych kamieniach. Radziejowa (1262) to najwyższy szczyt na naszej trasie. Wyżej już nie będziemy. Ale podejść jeszcze będzie bez liku! Na razie w dół, trochę po płaskim i do Eliaszówki (1024). Tutaj raz jesteśmy przed Żanetą i jej kolegą, raz za nimi – trochę się gubimy. Sporo czasu tracimy w miejscu, w którym zielony szlak odchodzi od granicy – brakuje twardej, męskiej decyzji. Motamy się, niepotrzebnie. Pewnie też dlatego, że jesteśmy teraz we czwórkę… Nikt nie chce popełnić głupiego błędu. A właśnie głupim błędem jest to motanie się. W końcu lecimy tym zielonym, tłuczemy troszkę dodatkowego przewyższenia i znowu widzimy faworki.
Teraz w dół do Piwnicznej chamską płytówą. Stopy tego nie lubią. Raz biegniemy dziurawymi płytami, raz pośrodku – po kamieniach. Gubimy faworki i szlak i robimy drogą dodatkowe „uszko”. Kilkaset metrów nadkładamy, ale… trudno. Oby w dół. Na przepak. Trochę mocniej rozpadał się deszcz. Na przepaku szybka herbata. Czekam aż Marcin się przebierze, czytam mapę, uzupełniam napoje. Jem „mokrą”, dobrą kanapkę. Wpada Żaneta. Ech, straciliśmy tu trochę czasu, trzeba lecieć – czym prędzej uciekać sprzed ich oczu. Przez mostek na zielony szlak. Ajaj – znowu się głupio gubimy. W tym miejscu trochę się złoszczę i oglądam za siebie. Byle tylko Żanecie smakowały kanapki i posiedziała tam chwilę dłużej! Kanapki chyba im smakują, bo nie widać ich za nami.
Tak. Skończę.
Jesteśmy za Piwniczną – za 64. kilometrem. Mamy za sobą 2/3 trasy. Teraz krótki odcinek do następnego przepaku. Z 15 kilometrów i zostanie jeszcze 20 kilometrów do końca. No to teraz to ja już jestem pewna, że skończę! Mam dużo siły, dobry nastrój, Żanetę za sobą, Izę przed sobą, jeszcze jedną smaczną kanapkę na przepaku, a moje nogi czują się bardzo dobrze w butach od inov-8, którym z początku nie ufałam. Zostało jednak jeszcze sporo przewyższeń, tylko dobrze rozłożonych – mało jednorazowych wyryp pod górę, a potem długich odcinków w dół. Najpierw do Łomnicy-Zdrój. Tam kawałek asfaltem – oj na asfalcie jest nam jakoś niewesoło. Na szczęście to w dół. Później czerwonym szlakiem pod górę i przy drugiej kapliczce – zwalamy się w dolinkę, wiem, że tu będzie jeszcze jedno podejście zanim naprawdę zaczniemy lecieć w dół do Wierchomli. Ten fragment jest naprawdę ładny. Tutaj jest niżej niż na poprzednich grzbietach, dzięki czemu nie ma takiej mgły i lepiej widać co się dzieje wokół. A wokół łąki, łagodne szczyty, malownicze ścieżki. Pogoda cudowna! Nie pada, temperatura w sam raz do biegania! Trochę ciumkającego błota i… krowie placki… Jeszcze uszko czerwonym szlakiem – kawałek pod górę i w końcu – w dół. Do Wierchomli Wielkiej, skąd mili panowie w jaskrawych kamizelkach – pogranicznicy i policjanci pokazują nam dokąd mamy teraz biec.
Zaczyna się lekki podbieg asfaltem – no i znowu – GŁUPIO nie biec, a nie jest lekko. W końcu przepak! Marcin przebiera się raz jeszcze – chyba solidnie się podgotował w polarze pod bluzą Dobsoma… Herbatka i z wystającą z buzi kanapką – w górę wzdłuż wyciągu do górnej stacji. Na grzbiet. Podchodzi mi się na tych zawodach wyjątkowo lekko, a to podejście niebagatelne. Mąż mi potem powiedział, że zastanawiał się jak będę tu „kurwić”. Gdy patrzyliśmy przed siebie, do góry wagoniki wyciągu ginęły we mgle. Fajne, mroczne wrażenie… I nie wiadomo jak daleko jeszcze, więc można się wyluzować. Później trochę biegu po płaskim, dla odsapnięcia i z górki na pazurki stromym stokiem w dół. Dogoniliśmy nawet jednego Jegomościa na zbiegu! Kamienie, stromo i rowy w poprzek – jak ktoś chciał rozwijać większą prędkość – nie miał łatwo. Na dole straż graniczna czy policja zasługuje na klapsa – mówią, że poprzednia dziewczyna była tu DWIE GODZINY TEMU. Żartują albo się mylą. Iza mogła tu być najwyżej 20 MINUT temu! Chyba, że… Może jest jeszcze ktoś przede mną? Na przykład ta starsza babka, klepana z solidnej blachy, którą widziałam na starcie? No nic…
Zaczyna się asfaltowe/szutrowe podejście. W zasadzie powinniśmy tu biec… Tracimy czas idąc. A jakoś już krok nie taki lekki. Jak przechodzimy do biegu – to robię to siłą woli. Zapowiadam Marcinowi, że mogę się tu jeszcze rozjęczeć. Na razie tylko warczę. Trochę idziemy, trochę truchtamy. Cierpię, że nie mam siły biec całości. I pluję sobie w brodę. I myślę – „A pewnie Żaneta zjadła tę jedną kanapkę więcej, odpoczęła i teraz mnie tu śmignie… Izka to już na pewno tutaj biegła. Izka to twardziel, a nie taki mazgaj jak ja. Miękkie masło KUR…!”.
Będę druga…
Docieramy wreszcie do Bacówki nad Wierchomlą. Stąd będzie już tylko 10 kilometrów. Ale mają tu pączki. I są mili to chwilę gadamy. Kolega, który biegł z Izką siedzi w czerwonej koszulce i czapce – DRUŻYNA SZPIKU. Iza go wykorzystała, zajechała i porzuciła. No dobrze – żartuję. Ale stwierdził, że ma kłopoty z nogami i że Iza bez niego szybciej poleci. Mówi mi, że: „OOO!!! Iza jest jakieś pół godziny z przodu! Pewnie już zbiega”. No i dobra. Dobrze, że ona – zasługuje na wygraną. Choćbym nawet chciała podeptać jej jeszcze po piętach to pół godziny jest nie do nadrobienia na 10 kilometrach. Chyba zresztą dla nikogo. Z pączkiem w zębach ruszamy na Runek. Podejście dużo krótsze niż się spodziewam. Tak samo kolejne, o którym pamiętam, że dzieli mnie jeszcze od zbiegu za Runkiem. Trasa jest bardzo dobrze oznaczona. Znowu jest mroczno – mgła. Na drzewach posępnie kołyszą się co jakiś czas taśmy. Po płaskim i w dół biegniemy. Nie. Truchtamy. Teraz czuję, że poruszam się wolniej. Ale wiem też, że za jakieś 40 minut będzie po wszystkim. Spodziewam się być o 19:15 na dole. Cieszę się, bo wiem już, że nie tylko skończę tę stówkę, ale też zajmę drugie miejsce. A to jak na debiut super. I przegrać z Izką to żaden wstyd. Byleby tylko Żanecie pączki zasmakowały!
Mijamy jeszcze po drodze dwóch chłopa. Patrzę co chwilę na zegarek. Biegnę, biegnę, dłuuugo biegnę. KUR…! Minęła minuta! I znowu biegnę, dłuuuugo, już naprawdę dłuuuugo! KURKA NOŻ W DUPĘ JEŻA! DWIE MINUTY! Zegarek się popsuł – no nic tylko bateria do wymiany! I tak nie pamiętam już ile razy aż do miejsca, gdzie zaczął się prawdziwy zbieg – no teraz już wiem, że niedaleko. Po śliskim błocku spadamy w dół. Marcin zazdrości mi inov-8 – nieźle trzymają na tej ślizgawicy! Wreszcie asfalt. Słyszę, że Marcin rozmawia z Krzyśkiem przez telefon, więc mąż przywita mnie na mecie. Biegniemy kierowani przez policjantów.
Deptak
Prosta – do mety. Szeroko. Ludzie biją brawo. Jest jak na Maratonie Warszawskim. Marcin, który towarzyszy mi dzielnie przez cały czas podjudza mnie trochę do dobrego finiszu. Nie jestem pewna czy mam siłę, ale słucham go. Przyspieszam i starcza mi jeszcze sił na sprint na finiszu i rączy skok przez linię mety. Dalej łapie mnie mąż. Ściska. Ktoś gratuluje, ktoś owija folią NRC (naprawdę świetna organizacja imprezy!). Marek Burzyński – chłopak Izki obcałowuje mnie trzy razy po krakowsku – strasznie mi miło. Iza mi gratuluje, ja się cieszę, że ją widzę. No i w ogóle jest fajnie. Na mecie już w końcu jestem. Po 16 godzinach i 11 minutach. Udało się i przeżyłam to dużo lepiej niż się spodziewałam. Po pierwszym kryzysie na 30. kilometrze nie było już ani chwili niepewności, że się uda. Mąż mój już od paru godzin na mecie. Skończył jako szósty o 15.20. Jestem z niego bardzo dumna. Wygrał swoje pierwsze pieniądze na bieganiu!
A Żanecie – twardej dziewczynie „z krzaków” pączki smakowały. Bardzo. Pojawia się na mecie prawie 50 minut za mną. Bardzo jej dziękuję za to, że mnie motywowała samym swoim istnieniem. Żaneta – dzięki!
Zdjęcia: Grzegorz Wasyl Grabowski
Zostaw odpowiedź