[pro_ad_display_adzone id=”5924″ background=”1″]No i stało się. Leżę w trawie jak długi. Potknąłem się na jakiejś kępie, a nogi zgięły się jak staremu pijakowi. Oglądam źdźbła i zachodzące słońce. Uda palą żywym ogniem i nie wiem jak się podnieść. Ale nie jestem już na zawodach.

Minęła już doba od kiedy wbiegłem na metę. I niby wszystko jest w porządku, ale muszę poczekać aż Magda ze śmiechem podejdzie do mnie i pomoże się postawić do pionu. Nasze psy przybiegły i mnie obwąchują. Co się stało? Co się stało? A ja się cieszę, że jest niedziela. Bo pracować nie byłbym w stanie.

Download file: 6xBabiaGóra-TrasaZawodów2017-Update.gpx

 

Problemy zaczęły się jakiś kwadrans od przejścia przez tą metę. Najpierw odłączyło mi apetyt, potem nie mogłem skończyć piwa. Kolega pomógł mi odsznurować chipa z buta, bo nie byłem w stanie się tak zgiąć by sięgnąć stopy. Do tego zrobiło się zimno.

Jeszcze na dekoracji jako tako się trzymałem. Ale tej nocy nie pospałem. Czułem plecy, ramiona, mięśnie brzucha. Nawet rękę trudno mi było podnieść. Do tego jakiś katar, charczenie i ból, nawet w podniebieniu. Dałem organizmowi popalić, a on mi się odpłacił. O trzeciej w nocy obudziłem się musząc koniecznie coś wypić, potem o szóstej, a potem jeszcze raz. Za każdym razem z innego powodu.

W aucie czekała sterta brudnych ciuchów i szpeju z biegu – coś, czego zwykle nie pokazuje się na zdjęciach, a co jest zmorą długich zawodów. Rozgniecione niedojedzone batoniki wyciągnięte z kieszeni plecaka. Wymięta przemoczona mapa zmieszana z butami i resztkami banana. Do tego zalana komórka, jakieś rozładowane baterie. Niby bieganie jest proste, ale ciągle przytłacza mnie ilość przedmiotów które trzeba ze sobą nosić by pokonać kilkanaście godzin w górach.

Pralka pierze teraz to wszystko razem. Uprała też obrączkę, która skryła się w kieszonce plecaka i zwitek papieru toaletowego. Rzeczy ważne i zupełnie nieistotne muszą być teraz poukładane lub powyrzucane. A ja składam się do kupy po projekcie, który zajął mi ostatnie 3 miesiące.

Magia limitu

Wszystko zaczęło się od filmiku zrobionego przez Krzyśka Zaniewskiego. Pokazane są na nim wcześniejsze edycje biegu, a przed napisami końcowymi pojawia się informacja, że nikt w historii nie ukończył najdłuższego dystansu w limicie czasu.

Dystans to 6 x Babia – w sumie około 107 km i coś koło 7800 m przewyższenia. Ta historia nie jest jakaś bardzo długa – biegacze ścigali się od 2014 roku. Za każdym razem coś przeszkadzało tym najszybszym. Lucjan Chorąży miał szansę dobiec przed zamknięciem mety, zabrakło siedmiu minut. Sebastian Swałdek na zbiegu z piątego szczytowania przywalił głową w kamienie i zupełnie stracił orientację. Zwykle jednak powody były bardziej prozaiczne. Ciężki teren, krzaczory, kamulce, do tego mnóstwo wspinaczki w górę i równie wolne zbiegi wysysają podstępnie siły i po kilku godzinach jesteś szmatą.

To wzbudziło we mnie respekt. Jeśli banda mocnych biegaczy nie dała rady to rzeczywiście coś musi być na rzeczy i nie da się od tak założyć szortów i ruszyć na podbój Babiej. Trzeba się przygotować że hej! Tak, żeby nie paść jak wspomniana wymięta szmata do podłogi.

Zaczęło się od treningu. Wiem, że zwykłe biegowe przygotowanie marnie się zdaje, gdy wymagane tempo wynosi 9:25 min/km Tempo idiotycznie wolne. W płaskim terenie to zwykły marsz. Więc teoretycznie powinno nie być problemu. Ale Lucek Chorąży czy Robert Celiński to nie są ludzie, którzy by klękali przed zwykłym spacerem. Tam musi być coś więcej.

Trening

Zimą nie chciało mi się solidnie biegać. Mówiąc wprost – obijałem się. Ale myśl o Babiej postawiła mnie do pionu. Rozpisałem sobie plan treningowy. Można go zmieścić w jednej linijce:

marzec 15 000, kwiecień 20 000, maj 25000

Chodzi o metry w pionie. Reszta w sumie nieistotna, bo wynika z tej linijki. Bieganie praktycznie wyłącznie w górach i na sporych przewyższeniach. To co płaskie – to się nie liczy. Zawodów jak najmniej, żeby nie zakłócać zbierania metrów i nie wytrącać z rytmu. Żadnych maratonów, żadnych ultra po drodze. A już na pewno nie w maju.

Podczas jednego z treningów na Babiej Górze. Fot. Krzysiek Dołęgowski

Podczas jednego z treningów na Babiej Górze. Fot. Krzysiek Dołęgowski

Marzec wyglądał jeszcze dosyć luźno. Wystarczyło w tygodniu zrobić około 4000 metrów pod górę. Oznaczało to jedną dłuższą wycieczkę taką z tysiącem i kilka mniejszych po 600 czy 450. Zostawała też rezerwa na jakiś wyjazd służbowy czy parę dni wolnego.

W maju zrobiło się poważnie, bo zwykle mam sporo pracy i jeszcze trzeba pojechać do Warszawy robić Monte Kazurę i generalnie jest krucho z czasem. Ale udało się odrobić tę pracę domową i w dzień dziecka mogłem z satysfakcją patrzeć na wykonane zadanie. Bo pomyślałem – jak się da zrobić ten trening, to i zawody się da.

W bazie zawodów przed startem. Fot. Karolina Krawczyk

W bazie zawodów przed startem. Fot. Karolina Krawczyk

Lecimy!

Mimo to na starcie byłem spięty. Mało rozmowny. Nie wiedziałem czego się spodziewać po pierwszej części trasy puszczonej poza szlakami. Czy przecinki wyglądają jak szlaki? Czy są tylko wielkim jeżynowiskiem? Czy będą jakieś młodniki? Jak szybko można poruszać się wzdłuż strumienia, i ile to będzie kosztować czasu?

Ruszyłem z czołową grupą, ale nie cisnąłem się na front. Wolałem podążać za światłami czołówek niż samemu rozświetlać mrok i niepotrzebnie się ekscytować.

Noc na Ultra Babiej. Fot. Karolina Krawczyk

Noc na Ultra Babiej – podejście pod wyciąg na Mosorny Groń. Fot. Karolina Krawczyk

A potem był piękny różowy świt i zrobiło się super. W tle Tatry i czerwona kula słońca wyłażąca zza horyzontu. Coś koło 10°C i jakiś taki spokój otaczający wszystko dokoła. Biegło mi się świetnie. Może trochę za świetnie – bo czasem na zbiegach Garmin wskazywał tempo rzędu 4:30 min/km, a tego nie chciałem. Nie chciałem zaklepać nóg. Nie chciałem dać ponieść się tym pozytywnym emocjom. Bałem się ceny do zapłacenia później.

Droga przez chaszcze okazała się łaskawa. Ja po prostu lubię takie rzeczy. Pozgarnianie suchych gałązek, skakanie po zwalonych drzewach, przecinanie potoków. Buty zmoczyłem bardzo wcześnie i nijak to nie rzutowało na uśmiech, który miałem na ustach. Momentami lecieliśmy w grupce – czasem wychodziłem na prowadzenie. W końcu za plecami zrobiło mi się pusto. Okazało się, że część czołowej grupy trochę się pogubiła i ścięła jeden zawijas – taki na 10-15 minut. Ale to nie miało wielkiego znaczenia na mecie. W końcu trafiłem na upragnione oznaczenia zielonego szlaku i zacząłem się piąć na pierwsze podejście.

Na szczycie Babiej o poranku. Fot. Karolina Krawczyk

Na szczycie Babiej o poranku. Fot. Karolina Krawczyk

1x

Bieg nazywa się 6x Babia, ale tego podchodzenia jest znacznie więcej. Preludium do pierwszego wejścia miało 20 km i około 800 m przewyższenia. Stamtąd pozostało jeszcze 600 do góry, by móc się odhaczyć na szczycie.

Zielony szlak jest mało popularny i chyba nigdy nim nie szedłem. Wcześniej czytałem, że od tej strony pod szczytem mieściło się przed wojną schronisko. Nawet pamiętam zdjęcia. I to, że w trawie można zobaczyć jeszcze ślady fundamentów. Ale tym razem nic takiego nie spostrzegłem. Był za to fajny płat śniegu, który przecinaliśmy w górę i w dół. Nie spodziewałem się śniegu od południa! Jeśli już gdzieś to może w zacienionych lasach od drugiej strony. Ale nie tu!

Nisko zawieszone słońce dawało jeszcze długie cienie i sędziowie siedzieli zawinięci w kurtki. Na szczycie przebiegłem przez matę i ruszyłem tą samą drogą w dół.

2x

To fajna formuła – można zobaczyć kawał peletonu. Przybić piątkę, przywitać się z innymi zawodnikami. Pomaga też zmobilizować się do ścigania i policzyć stratę do zawodników przed nami. Na tym etapie mało interesowałem się czasami. Chciałem sprawnie zaliczyć kolejne podejścia w dobrym stanie.

Fot. Karolina Krawczyk

Fot. Karolina Krawczyk

Na dole czekały jeszcze “przeszkadzajki” – podejście i zejście po strumieniu. Robiło się ciepło, więc fajnie było pomoczyć nogi w wodzie i poczesać krzaczory przed kolejnym mozolnym podejściem. Z punktu widzenia rywalizacji te odcinki nie mają najmniejszego znaczenia. Ale są bardzo fajne. Malutkie kaskady, skaliste stopnie, baseniki, gdzie wody jest po kolana. Nie ma tutaj po co rwać tempa, bo zyska się minutę czy dwie. A wywrotka może być bardzo bolesna.

Na polance po wyjściu z wody przewidziano przepak, ale nie korzystałem z niego. Założyłem, że buty to jeszcze kilka razy przemoczę i wysuszę, więc nie ma co się rozsiadać. A czekało wejście po granicy. Wejście, o którym słyszałem opowieści, że bywa zarośnięte i pełne jagód.Na szczęście nie w tym roku. Teraz była nieźle widoczna ścieżka z biało-czerwonymi słupkami. Prosta jak z bicza strzelił.

W kosodrzewinie. Fot. Karolina Krawczyk

W kosodrzewinie. Fot. Karolina Krawczyk

Pode mną nie widziałem nikogo. Ale w górze majaczył błękitny plecak Tomka Baranowa. On był jednym z tych, którzy przypadkowo skrócili trasę pierwszego podejścia. Po pół godzinie się zrównaliśmy. Tomek nie czuł się dobrze i deklarował, że chyba po trzech podejściach wycofa się z zawodów. Najwyraźniej przedobrzył ze startami (tydzień wcześniej brał udział w Biegu Marduły, a dwa tygodnie wcześniej stał na podium w Maratonie Chojnik – ja bym się posypał).

Martwiła mnie nawierzchnia – wąziutka ścieżka z dużymi kamieniami. To takie coś po czym fajnie się podchodzi, ale w dół nie da się rozpędzić. No chyba, że ktoś lubi ryzykować, albo ma naprawdę duży zapas sił. Ja starałem się przede wszystkim nie zrobić sobie krzywdy.

3x

Po zawrotce zbiegałem naprawdę spokojnie. W nogach miałem już 36 km zrobione w 5 godzin. Daleko jeszcze do półmetka. Nogi na szczęście trzymały się dobrze. Trawers do żółtego szlaku schodził łagodnie w dół i tam mogłem jeszcze zobaczyć na zegarku tempa w okolicach 5 min/km.

Żółty słowacki szlak od południa pamiętam z wycieczek z żoną. Wchodziliśmy tędy kilka lat temu w ramach przygotowań do zawodów w Rumunii. Teraz Magda mniej biega, ale pojawił się nowy magnes ciągnący nas do tego szlaku – po słowackiej stronie można chodzić z psami. Planujemy więc wybrać się tutaj z Łajką i Lemmym. Powinno się im spodobać.

W górnej części podejścia pojawiły się pierwsze problemy z trzymaniem tempa. Silnik zaczął się przegrzewać. Jeśli coś jest w stanie mnie wykończyć na zawodach to zwykle jest to upał. Znoszę go fatalnie. A tu jak na złość niebo zrobiło się zupełnie czyste i temperatura jechała w górę. Gdzieś przy granicy lasu trafiłem na potoczek. Przez minutę moczyłem w nim głowę, polewałem też nogi, klatkę i kark. Gdyby się dało – wlazłbym cały. Pomogło i na łagodniejszych fragmentach mogłem znów podbiegać. Tylko pewność siebie gdzieś w tym upale się ulotniła. Nadciągały złe myśli: A co będzie dalej? Przecież dopiero minęła dziewiąta! Przecież turyści ciągle chodzą wokół w bluzach! To tylko ja wyglądam jak czajnik.

Na zbiegu jeszcze raz czy dwa zmoczyłem chustę i przecierałem sobie kark. Lampki ostrzegawcze świeciły się na żółto. To nie był czas na przyspieszanie czy walkę. „Przeczekać i robić swoje” – pomyślałem wiedząc, że w południe mają przyjść chmury i załamanie pogody. Zawsze lepsze mrożenie niż ta cholerna smażalnia frytek.

W górę! Fot. Karolina Krawczyk

W górę! Fot. Karolina KrawczykMała Babia

To kolejny bohater biegu nie wymieniony w czołówce. Podejście długie na 700 m, którego lepiej nie lekceważyć. I nie zamierzałem. Zanim droga zaczęła się piąć stromo w górę, wskoczyłem do kolejnego strumienia i zanurzyłem na kilka minut. Czas nie grał roli. Jeśli miałem skończyć te zawody, nie mogłem dać się zagotować.

No dobra. Czas grał rolę. Moja przewaga nad tempem “na limit” topniała w oczach, a Mała Babia wcale nie chciała się zbliżać. Na mapie widziałem, że pod szczytem mają być polany i jak tylko w lesie majaczył jakiś prześwit, myślałem: „Może to już tu”. Ale potem odkrywałem kolejne podejścia, kolejne lasy. W tej sytuacji bardzo brakowało mi wskaźnika wysokości w Garminie. Pies drapał kilometry w poziomie! Powiedzcie ile jeszcze pod górę!

Wiedziałem, że jest kryzys i kombinowałem jak z nim walczyć. Pomogła w tym Magda, która kibicowała mi na szczycie. Zamieniliśmy parę słów, dostałem buziaka na drogę i to naprawdę pomogło się pozbierać. A do tego przyszły obiecane chmury. W żołądku miałem bałagan, stopy już zaklepane, łeb przegrzany, niewyraźne myśli, ale perspektywa była dobra. Już koniec krzaków, już koniec upałów. Zbliżam się do przepaku, gdzie czekają na mnie grubsze buty i chwila wytchnienia.

4x

Na liczniku miałem już 64,5 km i 10 godzin w drodze. I dobrze, i źle. Czas się zorganizować. Stopy miały już trochę dosyć cienkich agresywnych butów. X-talony 212 trzymały świetnie, ale ostatnio mało w nich trenowałem i odzwyczaiłem się od tak wysokiej elastyczności. Momentami pojawiały się dziwne skurcze w śródstopiu. No i gruzu w środku buta miałem sporo. Wrzuciłem więc na nogi suche skarpety i roclite 305 – ciężkawe buty stworzone do klepania bardzo długich kilometrów w górach. Wypiłem pół herbaty, wziąłem trochę bananów na drogę. A przede wszystkim zjadłem kawał omleta. Wreszcie prawdziwe jedzenie. Słodki omlet z jabłkiem i bananami – taki jak zwykle robię sobie na śniadanie. Co prawda zimny, ale i tak pyszny.

Czułem, że zaczyna się nowy rozdział. Potrzebowałem jakiegoś kopa do przodu. Żeby utrzymać się w planie na limit, musiałem na Markowe Szczawiny dotrzeć przed 13:00. Miałem raptem kilkanaście minut zapasu. Mizeria. Bo przecież w biegach ultra z czasem się zwalnia, a nie przyspiesza! Raczej nie słychać o gościach, którzy by drugą część dystansu pokonywali szybciej niż pierwszą. Zwłaszcza jeśli już wcześniej nurkowali w strumieniach i teraz wyglądają jak dobrze wygnieciona torebka herbaty.

Krzysiek dobiega na Markowe Szczawiny. Fot. Magda Ostrowska-Dołęgowska

Krzysiek dobiega na Markowe Szczawiny. Fot. Magda Ostrowska-Dołęgowska

Na Markowych Szczawinach czekali na mnie kibice i zagrzewali do boju. Znów pomogło! No i zaczął się deszcz. Jak on mnie ucieszył! Na Babiej widoczność spadła do 100 metrów i część turystów robiło wycof. Wiało i zacinało. A ja miałem uśmiech jak dzieciak, któremu odwołali klasówkę. Sędziowie na szczycie kryli się za murkiem, a ja krzesałem siły. Na zbiegu czułem już zupełny brak finezji. Nie byłem w stanie skakać po stopniach. Przed technicznymi fragmentami mocno zwalniałem bojąc się upadku. Wokół kręcili się zawodnicy z krótszych dystansów, a ja tuptałem jak żółwik mozolnie niosący swoją skorupkę. Fajnie było słyszeć okrzyki kibiców, ale zupełnie nie wiedziałem jak długo jeszcze tak pociągnę. Napędzała mnie myśl o kawałku łatwego terenu poniżej schroniska.

Mokro, ślisko, doskonale. Fot. Karolina Krawczyk

Mokro, ślisko, doskonale. Fot. Karolina Krawczyk

5x

Tanie kilometry – tak na rajdach nazywaliśmy fragmenty trasy, gdzie można się szybko poruszać i nabijać dystans bez większego wysiłku. Wreszcie miałem je przed sobą. Zbieg zielonym szlakiem do Markowej pięknie się wypłaszczył i zmienił w szutrówkę. Ależ ja tego potrzebowałem! Nogi odpoczywały od cholernego stepowania po głazach. Znów mogłem się rozpędzić. A do tego głowa wreszcie wystygła i myśli rozjaśniły się.

Na nawrotce organizatorzy bardzo troskliwie mnie wypytywali czy nie potrzebuję herbaty, czy może czegoś suchego na głowę. Ale nic z tego. Miałem w plecaku jeszcze spory zapas jedzenia, mokra chusta przyjemnie chłodziła, a limit wreszcie się oddalał. No i dystans przede mną wreszcie był do ogarnięcia. W dodatku po szlakach, które dobrze znałem z rekonesansu.

Podejście pod Bronę. Fot. Robert Zabel

Podejście pod Bronę. Fot. Robert Zabel

Zauważyłem, że ciągle jestem w stanie coś podbiegać pod górę. Może nie stromą, ale szutrówka czarnego szlaku była biegalna. W dół zbiegali zawodnicy z zielonymi numerami. Oni za chwilę mieli zobaczyć metę. Ja szykowałem się jeszcze na 1600 metrów pod górę. I na Perć Akademików – chyba najtrudniejszy szlak Beskidów.

Krzysiek na Perci Akademików. Fot. Karolina Krawczyk

Krzysiek na Perci Akademików. Fot. Karolina Krawczyk

Ale moc była wciąż ze mną. Choć organizm już wszczynał bunt. Pojawiały się skurcze w przywodzicielach ud. Czasem w łydkach. Jak kładłem dłonie na nogach – wówczas również łapały skurcze. I przy poślizgnięciach też. A przecież padało. I głazy nie chciały być suche.

Ale wyprzedzałem. Raz po raz mijałem jakichś zawodników z 3 x Babia. To mi dodawało pewności siebie. Ktoś zbiegał z góry w kapturze, ciasno opatulony chustą i mówił, że na szczycie warunki są fatalne. Że 2°C i potężne pizgaterium. I żebym się przygotował. Tymczasem mi ciągle było dobrze w krótkim rękawku i gaciach od w-fu. I nawet jak byłem przez chwilę na szczycie to nie przestawałem się cieszyć z tego zimna, które uratowało moje ciało przed denaturacją białka. Tak po prostu mam. W słońcu się roztapiam, a na zimnie twardnieję i napieram.

Fot. Robert Zabel

Fot. Robert Zabel

6x

Fajnie było usłyszeć od Mateusza (dzięki za doping) na Markowych Szczawinach, że zostało mi 19 km i 4 godziny do limitu czasu. I że nikt mnie nie goni. Miałem zresztą twarde dowody na to. Do samego dołu czarnego szlaku nie spotkałem żadnego czerwonego numeru. I generalnie dość pusto już było w górach.

Pozostało ostatnie wejście – 1000 metrów w górę. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie spojrzałem uważnie na mapę. Naprawdę kawał drogi! Ale przynajmniej początek wiódł łagodną drogą i mogłem pobiegać.

W upragnionym deszczu. Fot. Karolina Krawczyk

W upragnionym deszczu. Fot. Karolina Krawczyk

Na chwilę podbiegł do mnie Wojtek Probst, który spędzał dzień biegając po okolicznych szlakach i kibicując (rano zrobił rekord wbiegu na Babią czarnym szlakiem 1:00:18). Zamieniliśmy parę słów, ale taktownie się oddalił po chwili. Według regulaminu – na trasie zabronione jest zającowanie i wszystkie odcinki muszę pokonać samodzielnie – bez nadawania tempa. Głupio by było dostać teraz karę czasową.

Ale czułem się nieźle. Tylko taki sprany i wyblakły. Jak ulubione dżinsy, które można jeszcze ponosić, ale trzeba uważać, bo zaraz mogą trzasnąć w kroku.

No, a czekały mnie jeszcze techniczne odcinki. Najpierw góra błota stokówki na Dolny Płaj, a potem góra kamieni na Perci Przyrodników. W końcu płyty czerwonego szlaku prowadzącego na szczyt.

Łatwiej mi było to ogarnąć pokrojone na plasterki. Górka, trawers, górka, trawers, Perć, górka, trochę trawersów, szczyt.

Deszcz ustał, a turyści wcinali już szarlotki w schroniskach. Dochodziła 18 kiedy próbowałem jeszcze coś podbiegać. Tylko mięśnie już zupełnie się posypały. Każde wyższe podniesienie nogi niosło ze sobą groźbę skurczu w czworogłowych. A nawet jeśli nie skurczu to bólu.

Wydaje mi się, że na tym zboczu opatentowałem nowy wzorzec ruchu. Żeby “ominąć” te zużyte czworogłowce, zacząłem mocniej korzystać z mięśni bioder. I problem znikł. 3 km i 330 metrów przewyższenia pokonałem w pół godziny. Mimo pełnej mobilizacji nic szybciej się nie dało zrobić. W dół klepałem w tempie 7 min/km. Wspominałem jak pół roku wcześniej na Memoriale Wojtka Kozuba leciałem tu dwa razy szybciej. I że nogi były jakieś inne (choć wtedy też bolało).

Krzysiek na Perci Przyrodników. Fot. Mateusz Dzieżok

Krzysiek na Perci Przyrodników. Fot. Mateusz Dzieżok

Ale w końcu pojawiła się perć, trawers, stok, trawers, stok, asfalt, punkt żywieniowy.

(Punkt, którego byłem jedynym adresatem).

I wreszcie zbieg do mety.

Nie szarpałem do końca – celebrowałem te ostatnie dwa kilometry. Znowu wyszło słońce, a mi udało się uchronić przed rozpadem. Udało mi się nie zrobić krzywdy. Udało zakończyć trzymiesięczny projekt, na koniec zobaczyć jeszcze kawałek słońca.

Fot. K. Nagacz (za biegigorskie.pl)

Fot. K. Nagacz

To był świetny dzień w górach. Wiem, że moje nogi są teraz na mnie wściekłe. Wiem, że przez jeszcze parę dni będę kulał. Ale wspomnienia zostaną. Babia Góra już nigdy nie będzie dla mnie taka sama.

O Autorze

Biegacz, ultramaratończyk, zawodnik rajdów przygodowych. Przez lata zastępca redaktora naczelnego magazynu Bieganie. Współautor książki "Szczęśliwi biegają ULTRA:, promotor biegania ultra, organizator imprez (m. in. Chudego Wawrzyńca, Monte Kazury i Wilczych Groni). Jako pierwszy Polak pokonał słynną angielską Bob Graham Round, był w pierwszej 50. na Marathon Des Sables, zajął wysokie miejsce w UTMB. Wielokrotny zwycięzca Kieratu - setki na orientację.

Podobne Posty

16 komentarzy

  1. Robert

    Gratuluję bardzo!!!
    Fajnie się to czyta i jestem zachęcony do wyjścia na trening pod górę tym bardziej , że BUGT w tym roku czeka.
    Może teraz przez chwilę nie oglądaj żadnych dokumentów Krzyśka ani innych o niemożliwych projektach 🙂 do zaliczenia.
    Odpocznij i wtedy…. Widzę, że bez kijków chyba latasz co mi też pasuje ideowo ale chętnie bym kiedyś o tym poczytał lub porozmawiał 🙂
    Pozdrawiam.

    Odpowiedz
  2. Marcin (lepiejbiegac.pl)

    Duże szare pole do napisania komentarza pasowałoby wypełnić gratulacjami, ohami i ahami… ale jakoś żadne słowa nie wydają mi się przekazywać TEJ mocy. Po prostu mistrzostwo!! Mega wyczyn, a każde kolejne słowo w tej relacji budzi coraz większy respekt… i motywację!! Ile razy tam na trasie wygrać samemu ze sobą! Pozytywnie zazdroszczę!!

    Odpowiedz
  3. Jan

    Brawo, Mistrzu!!! Minęliśmy się na szczycie Babiej. Ty robiłeś trzeci, ja drugi raz. To jedyny bieg, gdzie normalni biegacze mają szansę zobaczyć przez moment napierającą czołówkę. Piękna chwila. Ogromne gratulacje za walkę do końca.

    Odpowiedz
  4. Mirek

    Piękna relacja! Miałem okazję podpatrzeć na treningach, miło mi bardzo, że biegamy razem po Beskidzie Małym. Dla mnie to jest szczególna mobilizacja! Zrobiłem 3xBabia i miałem okazję zobaczyć wspaniały finisz, pozdrawiam serdecznie!

    Odpowiedz
  5. Kamil

    Upał to również mój wróg i dlatego Chudego ostatnimi czasy odpuszczam. Ale wracając do Ciebie- pięknie się czyta jak pokonujesz góry a nie góry Ciebie! Świetny bieg Krzysiek!

    Odpowiedz
  6. Piotr

    Wielkie gratulacje Krzysiek! Podziw i za trening – liczby przewyższenia robią wielkie wrażenie – i za same zawody! 🙂
    ps. nie masz dość na razie Babiej? 🙂

    Odpowiedz
  7. Darek

    Gratulacje x6 !!! Organoleptyczna opowieść. Tekst sam naciąga buty i wypycha za próg. Dziękuję za uchylenie drzwi do szafy ze szpejem (buty, szorty 😉 , …). Proszę otwórz ją trochę szerzej i powiedz w jakim plecaku biegałeś.

    Odpowiedz
    • Krzysztof Dołęgowski

      Szorty są damskie – serio :-D. Została mi jakaś para próbkowa. I stały się moimi ulubionymi. A co do plecaka to inov-8 race ultra 10. Lubię go ze względu na bardzo pojemne otwarte kieszenie po bokach. Można tam zmieścić soft flaski, ale również można zapakować jedzenie zgarnięte z punktów kontrolnych, czapkę, rękawki, czy co tam jeszcze zdarza się kilkakrotnie wyciągać i wkładać z powrotem. Do wnętrza plecaka – głównej komory, prawie nie zaglądałem.

      Odpowiedz
      • Darek

        „Zgarnięte” to pierwszy koronny argument. Kiedyś zgarnąłem żelki do kieszeni świeżo wypranych szortów i przez kilka kilometrów rozkminiałem skąd się bierze ten nowatorski posmak proszku do prania :-). Drugi to ułożenie bidonów, mam wrażenie, że wreszcie nic nie będzie się telepało na cyckach. Cóż ale żeby to potwierdzić to muszę pomacać i nawet wiem gdzie. Dzięki i jeszcze raz x6 !!!

  8. Mirek

    Krzysiek! A jak u Ciebie z regeneracją po takim wysiłku? Czy teraz odpoczywasz, nie biegasz? Robisz jakieś kąpiele solankowe, ćwiczenia na rozciąganie itp. ?

    Odpowiedz
    • kshysiek

      Przede wszystkim staram się wysypiać i nie wracać za szybko do biegania. Raczej wybieram się na spacery. Potem spacery przeradzają się w wycieczki biegowe (po tygodniu). Teraz mija 10 dni i pewnie dziś wyjdę na pierwsze bieganie.
      Wczoraj ćwiczyłem jogę, ale traktujmy to raczej jako wyjątek niż regułę 🙂 . Generalnie muszę też odpocząć psychicznie od skupiania się na swoim ciele, więc jem co mi się podoba i się nie przejmuję czy regeneracja zajmie 2 czy 5 dni dłużej.

      Odpowiedz
  9. Tomek

    Jako początkujący biegacz górski, patrzę na takich herosów jak Ty i wiem, że takie wyniki przekaraczają moje możliwości. Nie wiem czy fizyczne, ale na pewno psychiczne. Podziwiam Cię nie tyle za te kilometry, ale za walkę ze swoją słabością i umiejętność przekonania samego siebie, że jest dobrze ! No i ta konsekwencja w przygotowaniach. Myślę, że to również tam wygrywałeś ten bieg, przez całe trzy miesiące przygotowań. I dzięki za tę relację, przeczytam sobie ją jeszcze raz przed pierwszym startem w Chudym w tym roku, wykuję kilka sekwencji i będę sobie powtarzał na zawodach jak będzie ciężko !

    Odpowiedz
  10. Mirek

    Bardzo dziękuję za Państwa książkę. Dzielę ją sobie by jak najdłużej starczyła 🙂 Mam świadomość, że po jej przeczytaniu nastąpi pustka w temacie tak postrzeganych biegów górskich. Dzięki za ciekawe opowieści, zamiast suchych tabel i planów. Ciekawe postrzeganie otoczenia. Chce się z przeżywać wasze przygody.
    Gratuluję Babiej ale też świetnego opisu Rzeźnika. I całej tej ciężkiej pracy.
    Chce się wkładać buty i nabijać kilometry. Jednocześnie szacun za połączenie biznesu z pasją. Ja również mam kalkulator w oczach i wiem, że nie jest to łatwe. Pozdrawiam serdecznie!

    Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany