[b][size=x-large]WSS 2011 – Setka szybka tylko z nazwy[/size][/b]
Sabina Giełzak – team inov-8


Kobieca intuicja podpowiadała mi przed startem, że Wielkopolska Szybka Setka – przynajmniej dla mnie – szybka będzie tylko z nazwy. Zresztą dlaczego miałaby być szybką setką, skoro mapę widziałam ostatnio na Kieracie, a w ciągu ostatnich trzech tygodni leczyłam porzeźnickie kontuzje i przebiegłam w sumie śmieszne 30 kilometrów?

Po starcie szybko zostaję sama. Niestety do dwóch pierwszych punktów nie wybieram optymalnego wariantu, ale – w odróżnieniu od początkowych kilometrów innych, tegorocznych setek – kontrolę nad mapą zachowuję w stopniu większym niż elementarny. Nad jeziorem przy PK 3 zastaję grono imprezowiczów, z zaciekawieniem pytających, czego szukam tu ja i wszyscy przede mną. [i]Punktu! [/i]Hm… nie zrozumieli.[i] Lampionu! [/i] Nadal nie rozumieją… [i] Biało- pomarańczowego! [/i] Równie dobrze mogłabym powiedzieć, że szukam przy tej zaporze krokodyla, a nadal patrzyliby na mnie tak samo. Punkt podbijam, wracam, troskliwie pytają, czy znalazłam i podpowiadają, gdzie pobiegli zawodnicy przede mną.

Na kolejne punkty wychodziłam w zasadzie bez większych błędów, chociaż warianty były miejscami mocno asekuracyjne. Skłonność wybierania bezpieczniejszej drogi, a czasem niedostrzeganie w porę oczywistego wariantu, powodują, że na PK 9 mam w nogach 45 km. Tymczasem PK 10 położony jest przy płocie. Niedobrze mi to wróży. Zawsze na setkach mam problem z punktami opisanymi „przy płocie”. Na Włóczykiju poszukiwania lampionu przy płocie trwały ze trzy godziny, na RDS też zgubiłam się na dłużej przy punkcie „przy płocie”. Teraz najkrótszy wariant wzdłuż czerwonej kreski nie przypada mi do gustu i decyduję się na wariant na około przez wioskę. Trafiam co prawda w okolice właściwego płotu, ale i tak kręcę się tam bez sensu przez kilkanaście minut, aż z opresji ratuje mnie rowerzysta. Dziękuję :-).

Robi się jasno. Warto się pośpieszyć, żeby zrobić jak najwięcej trasy, póki jest chłodno. Biegnie mi się tak dobrze, że przebiegam odbicie drogi na PK 11. Niedobrze. Wszystkie drobne błędy zebrane razem sprawiają, że powoli zaczynam mieć dosyć tej setki. Na domiar złego właśnie skończyła mi się woda, a asfalt do Pobiedzisk z pustym bidonem to będzie jakaś masakra. Decyduję się na zaczerpnięcie wody z jeziora. Mogłabym napisać, że ta woda miała specyficzny smak i kolor, ale to nie byłoby prawdą. Smak miała zupełnie zwyczajny, jak to woda z jeziora, taki leciutko bagienny, sugerujący obecność bujnej roślinności wodnej. Gorzej niż z problemem braku wody radzę sobie z problemem braku motywacji. Spodziewany czas na półmetku (ponad dziewięć godzin) pozostawia sporo do życzenia, pojawia się nawet myśl o wycofie ([i]pfu![/i])

W bazie okazuje się, że wszyscy dołożyli sporo kilometrów na pierwszej pętli. Druga wydaje się trochę krótsza, ma mniej punktów, ale za to dwa żmudne, długie przebiegi. I punkty jakby trudniejsze. W końcu zaczyna mi wychodzić ta zabawa z mapą! Na przelocie na PK 15 dopada mnie kryzys. Co rusz przechodzę do marszu, odliczam kilometry od wioski do wioski, zastanawiam się nad kolejnymi punktami. Nie umiem zebrać się w sobie i po prostu przebiec tego odcinka. Znowu kończy mi się woda. Do jeziora jest daleko, pozostaje więc sklep w Biskupicach. Towarzystwo pod sklepem wygląda, jakby – mimo wczesnej pory – stało tu już jakiś czas, więc podpytuję panów, czy i kiedy widzieli tu kogoś biegnącego. Wiem, że dla nich czas płynie trochę inaczej i odpowiedź [i]„ponad godzinę temu”[/i] może oznaczać równie dobrze, że ktoś tu był kwadrans temu. Na pewno jednak nikogo nie było tu w takim odstępie czasowym, żebym mogła go zaraz dogonić, więc uzupełniam zapasy wody i decyduję się na piwko (bieganie z puszką w ręku nie jest jednak wygodne, tempo dalszej części odcinka do PK 15 mimo to nie spadło).

[i]A teraz szybko, zanim do nas dotrze, że to bez sensu![/i] – pomyślałam i wpakowałam się najpierw w pokrzywy większe ode mnie, potem w jakieś krzaki, w bagno i znowu w krzaki. Ale na około byłoby dalej i dłużej, więc trzeba było wpakować się tam na tyle szybko, żeby odwrót wydawał się być pozbawionym sensu. W bagnach raźniej taplać się we dwójkę, więc bardzo się cieszę, że przy PK 15 spotkałam Karola Kniołę i że wybrał on na PK 16 również wariant przez bagno. Na równie długo co bagienko zatrzymują nas kolczaste krzaki za nim. Są trzy sposoby na ich pokonanie. Można udawać, że jest się czołgiem i przesunąć sobą gałęzie – metoda wywołująca duży opór krzaków i mało skuteczna przy mojej masie. Można też przemieszczać się po górnej warstwie krzaków – mankamentem tej metody jest to, że krzaki czasem wciągają kończyny pod zewnętrzną powierzchnię i trudno je wyciągnąć. Najskuteczniej jest jednak czołgać się tuż przy ziemi – jest tam stosunkowo luźno, chociaż zdarza się, że krzak zaatakuje od góry, wczepiając się kolcami w ubranie.

Dalszą część trasy pokonujemy razem z Karolem. Po samotnej nocce na trasie przyjemnie z kimś pogawędzić, zwłaszcza gdy kilometry uciekają spod butów znacznie wolniej niż na początku. Na długaśnym przebiegu na PK 18 mijają nas znajome twarze z TP50. Znowu odliczam kilometry z wioski do wioski, byle tylko znaleźć się na punkcie, stamtąd do mety jest niewiele dalej niż cały przelot z siedemnastki na osiemnastkę… potem rzeczywiście jest lepiej. Punkty ustawione są bliżej siebie, zajmuję się mapą i kilometry już tak bardzo się nie dłużą.

Na metę docieramy ex aequo na 5. miejscu z czasem 18h 20min. Wyszła najdłuższa setka w tym roku, zarówno pod względem kilometrażu, jak i czasu spędzonego na trasie. Pierwsza pętla była podobno lekko przeszacowana (około 6 km), resztę kilometrów dołożyłam na własne życzenie. Fajnie, że nie było jednego, dużego błędu, ale – z perspektywy domowego biurka – stwierdziłam, że do najkrótszych wariantów było mi daleko. A za rok już na pewno będzie szybciej! 🙂

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany