Siedzę na wysokości około tysiąca dwustu na kamieniu jednego z wielu miejsc widokowych we francuskich Alpach. Cisza, dosłowna cisza, w której nie ma nic prócz szelestu liści i w tle latającego ptaka. Gdzieś, nisko w dolinie, słychać ciężko pracującą na wysokich obrotach maszynę i dochodzi również tutaj szum poruszających się aut na autostradzie, również w dole, która prowadzi do Chamonix. Uspokajam się wewnętrznie na sześć godzin przed najważniejszym startem, na którego czekałem cztery lata.
Tłumię, odstawiam wszystkie emocje do kieszeni. One mogą popsuć wszystko. Sięgnę po nie gdy będę dwieście metrów przed metą a będą one dojrzalsze. Wtedy już nie będzie innej możliwości jak wyrzucić emocje z siebie – nie będę w stanie ich powstrzymać, nie będę chciał ich zatrzymywać.
Mam w sobie bardzo dużo potasu. Cały przedstartowy tydzień, na śniadanie, żona przygotowywała sałatkę z pomidorów z jogurtem i cebulą z własnego ogródka. Jednego dnia przychodzi moment, że lekko ma się tego dość, ale takie śniadanie jednak smakuje. Czy mogę to nazwać lekko kuracją potasową?
Podobną kurację, nie potasową lecz magnezową, miałem przed UTM170 oraz „MaloFatrańską Stóvką” – sałata rzymska z jogurtem z dodatkami, coś wspaniałego zjadane co wieczór.
Tuż przed startem widzę jeszcze zawodnika, który posiada na sobie kurtkę „RunForPlanet” z serii 4Dessert. Pomyślałem, że gdy zobaczę tego zawodnika jeszcze raz, po ukończeniu biegu, na pewno będę chciał chwilę z nim porozmawiać.
Kilka dni przed startem spotkaliśmy się (Polacy) w jednej z restauracji w miasteczku Chamonix gdzie odbyły się rozmowy nie tylko o bieganiu, aczkolwiek bieganie było tematem głównym. Pierwszy raz miałem okazję przywitania się z Marcinem Świercem oraz odbycia krótkiej, z nim, rozmowy. Jak dotąd nie startowałem w tej samej imprezie, co Marcin. To przecież też facet jak ja z jedną różnicą – leży na nim presją na wygranie biegu, niepotrzebnie. Nie zabrakło również Magdy Łączak czy też Pawła Dybka.
Godzinę przed startem lekko padało. Tuż przed startem Marcin Świerc zauważa Moniki emblemat i życzymy sobie nawzajem powodzenia. Lekko poklepując Marcina w bok życzę najlepszego.
Już czas, czas wejść do szeregu. Pozostało dziesięć minut do startu a ten czas bardzo szybko „topi się”. Motywujące słowa Moniki, oraz wszystko dookoła jakby znajduje swoje miejsce na boku w magiczny sposób, jakby oddala się ode mnie to wszystko. Następuje cisza wewnętrzna…
„Are you ready?”
Te słowa speakera, w niespodziewanym momencie uruchamiają w nas głośny krótki męski krzyk:
„YEEES!”
Ten moment przełamał mnie – tłum, krzyk, stan, fakt. Nie ma odwrotu ani nawet nie ma takiego myślenia.
To się dzieje. Jestem bardzo na ten czas spokojny. Pierwszy raz przeszedłem pod konstrukcją startu a na metę myślę, że przyjdzie również odpowiedni moment. Jedna i druga strona pomiędzy nami, biegaczami, jest mocno zapełniona. Ludzi z telefonami komórkowymi, aparatami widać również na balkonach. Wszyscy życzą powodzenia, uderzają rekwizytami o płotek, który dzieli ich od nas, robią naprawdę wielki rytmiczny chałas. Dwóch rodaków rozpoznało mnie (polak na trasie) i życzą powodzenia. Zastanawiam się kiedy skończy się ten orszak kibiców pożegnalny. On się chyba nigdy nie skończy. Biegniemy a końca kibiców nie widać – jakie to długie – chyba z pięć kilometrów już.
Pojawiają się pierwsze małe przeszkody zwane kałużami. Każdy omija te przeszkody jak może a ja się zastanawiam czemu. Przebiegam przez kałuże, bo to z pozycji strategii i bezpieczeństwa lepsze niż uderzenie w kogoś i doprowadzenie do leżącego tłumu już na początku (tłum lekko hamuje przed kałużami).
Ten orszak jest strasznie długi. Przebiegamy obok tamy a po lewej stronie ulicy, albo mi się wydaje, albo nie, ale widzę i słyszę organizatora Ultra Trail Małopolska – ’dajesz Mateusz’
….poznaję po czapeczce, którą również posiadam przy sobie. Kilkanaście metrów dalej, po prawej stronie, zauważam dużą polską flagę – dziewczyny również mocno zagrzewają. Uśmiechem przekazuje podziw.
Pojawiają się znów małe przeszkody, które znów hamują cały tłum. Wyłamuje się z tłumu, bo to przeszkadza w wyregulowaniu prędkości. Przeskakuje przez betonowe zapory dla samochodów.
Cały czas krzyk, doping – ’Ale, ale’. Nie potrafię wejść w bieg. Każdy się pcha, raz z lewej , raz z prawej, pośrodku. Początkowo staram się biec tym rytmem co tłum, lecz to nie moje tempo – za szybkie na początek takiego dystansu. Takim sposobem wchodzimy na pierwsze przewyższenie, pierwszą górę występującą na profilu trasy.
„Nie śpimy panowie, dajemy, polski punkt czuwa” – wzmacnia nas kolega z Polski i witając się z nim poprzez dziękujący za wsparcie uśmiech, pozostawiam to już za sobą, bo wzniesienie…..
To wzniesienie jest długie. Raz biegnę, raz idę, jak wszyscy zachowując energię na zbieg.Tu już garstka zawodników robi podstawowe błędy a większa cześć wie doskonale jak się zachować. Tak, sami ultrasi jednak z doświadczeniem. Jestem na właściwym miejscu. To na ten czas najważniejsze moje „czterdzieści sześć godzin życia”.
Ci z błędami trzymają kije z grotami ku tyłowi. Nie wiem czy wiedzą, że to niebezpieczeństwo dla biegnącego z tyłu. Zwracam lekką uwagę, pokazując moje kije, lecz to na nic. Nie obchodzi mnie to.
Zaczynam czuć, że koszulka u dołu jest coraz bardziej mokra. Dolna część plecaka również. Górna część spodenek również zaczyna być cała przemoczona. Zastanawiam się czy bukłak w plecaku jest szczelny. Po szybkim upewnieniu się, niby wszystko jest w porządku, ale wiem że Monika w samochodzie ma zapasowy.
Jesteśmy na szczycie. Pierwszy szczyt już za mną. To nie wygląda na punkt żywieniowy na zawodach, bardziej jak punkt prywatnie zorganizowany z bardzo dobrą zimną wodą. Wypiłem jej prawdopodobnie z pół litra. Miała ona swoje pozytywne odbicie, bo na zbiegu pobiegłem mocno w nieznane wyprzedzając krawędzią zbiegu (czytaj wyprzedzanie extremalne).Szybko jednak tracę pozycję, bo już słabo widoczny grunt z korzeniami i kamieniami wymusza zatrzymanie się i w dosłownie kilkusekundowej przerwie biegu włączenie NEO10R. Ten teren nie jest żadnym zaskoczeniem dla MT-ów od Kalenji. To jest but, któremu ufam bezgranicznie, choć już jedną parę tych butów w tym roku zniszczyłem (za słaba siatka).
Co tu się dzieje? To miasteczko nie śpi! To dosłownie „restauracja” z rytmiczną muzyką. Stoły z pożywieniem i piciem osiągają długość dziesięciu metrów a może i więcej. Dzwonię do Moniki poinformować by na półmetek zabrała drugi bukłak. Zaczynam się, już na tym odcinku, przygotowywać do myśli, że do osiemdziesiątego kilometra będę bazował tylko na punktach gdzie mogę napić się wody, bo „magazynek” na wodę na plecach prawdopodobnie przecieka – choć może to pot na plecach powoduje tę wstępną, niepotrzebną panikę.
Rezerwy energetycznej kompletnie jeszcze nie ruszyłem (4 Snickersy, 4 batony Oshee, 2 żele Aptany na dystans Long). Na tymże punkcie nie tknąłem nic… prócz gazowanej wody, coli, rosołu z ryżem, soku z pomarańcza wyciskanego własnymi zębami oraz ugryzionego krakersa.
I jak tam? – słyszę.
Coś przegryzłem, zapiłem i trzeba żegnać to, bo rozleniwia – odpowiadam.
Biegałeś jakieś sto mil już?
Tak, coś tam było – jak ja nie cierpię się chwalić.
Nie powstrzymuj się jeśli chcesz biec szybciej.
Rodak więc mnie opuszcza, ale nie mam mu za złe. Każdy musi samemu wejść w te zawody, choć dla mnie to nie zawody, to coś więcej. Chcę to wszystko czuć całym sobą. Na każdym zakręcie słychać: „ale, ale”. Wogóle mi to nie służy, lecz pokonuję kolejne wzniesienie jeszcze z lekkim trudem. Dobiegamy po nieznanym dla mnie do bardzo głośnego tłumu na wzniesieniu.
Tutaj prawie to samo odczucie, co wcześniej? Kolejny punkt żywieniowy. Tu namiot jest podzielony na dwie części. Jedna z nich to miejsce dla biegaczy z supportem natomiast druga to zwyczajnie miejsce by pożywić się tylko czym stoły bogate. Staram się stać o własnych nogach, lecz tyłu tu biegaczy, którzy przeciskają się do wszystkiego dobrego na stołach, że to jest niemożliwe by chwilkę stać stabilnie. Dopijam jeszcze mały swój kubeczek coli i znajduje gdzieś na boku starą paletę, na której siadam. Mając w ręku swój kubek z ciepłą, zwykłą herbatą z cukrem, oddech w końcu się uregulował.
…połączyć, w końcu, się…
Zaczynam dopiero teraz głęboko oddychać. Mam wielką ochotę na rosół z makaronem, którego z wielką chęcią „połykam”. Dochodzi do mnie dopiero teraz chęć opuszczenia namiotu, ale wcześniej jeszcze ubieram na siebie kurtkę. Przechodzę kilka metrów, słysząc brawa oraz proszę jeszcze kibica by sprawdził czy faktycznie zapiąłem część plecaka gdzie miałem kurtkę. Zasunięty zamek i poklepany po plecaku, mogę kontunuować bieg. Wywnioskowałem z miny jednego z kibiców, że chyba nie życzył mi nic dobrego, lecz nie zwracałem na niego uwagi. Przez kilka metrów szybko jeszcze szedłem lecz później już przeszedłem do biegu. Co chwilę biegłem oraz chwilę szedłem. Odcinek biegowy wydłużał się aż dobiegłem do rozpoczynającego się, jeszcze nie wiedząc, bardzo bardzo długiego podejścia.
Szybkim krokiem wyprzedzałem coraz to więcej zawodników. Zastanawiałem się jak na takim podejściu można tak wolno podchodzić. Przecież ono nie jest takie strome. Dziwnie się czułem, bo co chwil kilka kilku biegaczy znów widziało moje plecy. Nie umiałem niezauważyć na kogo patrzy wyprzedzony zawodnik, gdyż światło jego czołówki oświetlało mi przez chwilę plecy.
Po orientacyjnym pokonaniu pięciu kilometrów dopiero podniosłem wysoko wzrok. Ujrzałem ogrom pracy jaką trzeba będzie wykonać by tam dotrzeć – światła były bardzo wysoko i bardzo daleko a sznur właśnie tego białego światła (nie miałem styczności dotychczas z taką odległością).
Dobiegłwszy do krótkiego, bardziej płaskiego, odcinka trasy lecz kamienistego, coś na wzór jednego ze szlaków turystycznych na Śnieżkę, podjąłem się szybszego tempa biegu. Słyszałem w tle polską rozmowę. Machnąłem kijami na znak przywitania się i pobiegłem. Wiedziałem kiedy biec a kiedy chwilę podchodzić. Organizm dyktował warunki.
O, mój imiennik – słyszę z tyłu.
Dawaj, dawaj – zagrzewam.
Rodaków, na ten czas, było dwóch. Pobiegli do przodu a ja na spokojnie w swoim stylu. Nikt do nikogo nic nie mówił. Znów widziałem polską parę. Pomyślałem, że teraz mógłbym się zatrzymać i napić. Za lekkim zakrętem ujrzałem kilka namiotów, jak zwykle, podzielonych tematycznie.Jakby były one ustawione w odpowiednim miejscu trasy.
Woda, cola, zupa, słodkości, arbuzy, banany itd. W bukłaku nie miałem prawie nic. Piłem przeważnie tylko na punktach, choć na plecach było co nieco wody. Nie tknąłem do tej pory wciąż żadnego energetyka. Nie potrzebowałem tego. Pomyślałem, że teraz trzeba założyć trzecią warstwę (poza koszulką i kurtką). Coś mi mówiło, że nie będzie na to potem czasu. Opuszczając punkt i przechodząc przez aparaturę pomiarową, nie usłyszałem sygnału. Będąc z dziesięć metrów dalej, wróciłem się do punktu z aparaturą i zapytałem czy muszę jeszcze raz przejść. Człowiek popatrzył na ekran, na mój numer i zapewnił mnie, że mogę kontynuować.
Przez chwilę żałowałem tych metrów ale lepiej się upewnić. Wszedłem z powrotem w swoje tryby. Słyszałem w oddali wesołą muzykę i głosy mocno zagrzewające. By jednak tam się znaleźć trzeba było pokonać długie, wymagające podejście. Co chwilę na nim wyczekiwałem momentu bezpiecznego wyprzedzenia zawodnika – pomimo tego, że jestem na podejściu.
…po szczycie…
Dotarłem więc do szczytu, tego z usłyszaną, wcześniej, wesołą muzyką. Wciąż trafiam jednak na zawodników, którzy mają za wolne tempo. Pomimo tego kamienistego, chyba klifu, obok (przez chwilę podświetlone urwisko), przesuwam się raz szybkim marszem, raz biegiem, bo inaczej tu się nie da – zbyt ostro zakończone kamienie i ciemno. Trzeba być skupionym ma tym co pod nogami. Dogoniłem zawodnika z kraju o którym bym nawet nie pomyślał, że taki kraj istnieje. A może to nie kraj, może land. Pomimo to, wspólnie z nim, bo jego krok mi bardzo odpowiadał, równym tempem przez długi czas pokonujemy trudny, skalisty teren w nocy. Tu nie można było pomyśleć nawet o szybkim biegu, chyba że się tu trenuje i każdy zakręt jest już znany.
Dobiegamy „marszem” w końcu, tak w końcu, do elementu wzniesienia, które zamienia się w zbieg. Jest on wstępnie wymagający. Trzeba bardzo koncentrować się znów na podłożu ponieważ jest bardzo nieprzewidywalny (czytaj dużo dziur, czasem powierzchnia kamienna, na której łatwo o poślizg). Jest sucho. To bardzo duży plus aczkolwiek w świetle czołowym świetnie widać unoszący się kurz. Woda w bukłaku częściowo służy mi do zwilgocenia układu oddechowego niż do picia (najpierw po wypłukaniu ust, łyk wody by nie odwadniać organizmu). Mimo tego, że pić się nie chce, lekkie łyki trzeba robić. Nikt tu przez długi czas, bo jak na razie kompletnie nie ma możliwości, nie wyprzedza. Wszyscy zbiegają jak jeden wielki organizm a pas światła białego ciągnie się nieskończenie teraz w dół.
Dobiegamy do bardzo skalistego przejścia wzdłuż góry. Słychać było, chwilę temu mocne uderzenia kijów. Zawodnik się wywrócił – leży. Podnosi się z pomocą innych. Wszyscy znów razem. Nie ma szans by na tej trasie ktoś nie pozostał bez wsparcia i nie udzielono mu pomocy. Gdzieniegdzie widać migające światła czerwone, lecz ja swojego czerwonego światełka nie zabrałem. To dodatkowy plastik na głowie lub plecaku, który nie był wymagany.
W końcu troszeczkę przejaśnia się w sensie możliwości wyprzedzania. Łydki i tak już przyzwyczajone do tego nachylenia są. Wyprzedzanie jednak mocnym skupieniem, bo teren porośnięty trawą może być zdradlity (czytaj można wpaść w poślizg).
Jest jednak wiele ścieżek, które umożliwiają wyprzedzanie, które co chwilę się łączą by znów się rozdzielić. Decyzja o wyprzedzeniu zapada w ułamku sekundy. Wpłynął na nią jeden z zawodników – trzeba było ratować krok, bo pachniało 'nakładką na niego’.
Co pięćset metrów mam do czynienia z ostrzejszym odcinkiem zbiegu. Jest duże prawdopodobieństwo ześlizgu po suchym gruncie. Butom ufam lecz muszę uważasz, mimo już przeciążonych nóg – bardzo długi zbieg. Słychać kolejny raz muzykę. Zbiegam po trawiastym boku zbiegu umożliwiając innemu wyprzedzenie mnie lecz on nie podejmuje się tego.
…pięćdziesiątka strzeliła…
Gdy odbierałem numer byłem informowany, że podczas biegu może być kontrolowany cały sprzęt , który był wymagany przez regulamin. Kończąc zbieg trawiastą końcówką, by dość do 'wodopoju’, przechodzę właśnie kontrolę. Widzę gazowany napój na stole, którego wypiłbym chyba z litr, ale zadowalam się trzema tylko kubkami. To jest dopiero pięćdziesiąty kilometr biegu. Muszę chwilkę odetchnąć. Trzeba sobie robić delikatne przerwy na punktach choć zawsze piętnaście minut bądź więcej przed zamknięciem punktów, wychodzę w trasę.
To takie moje utrzymywanie własnego limitu, żeby się nie rozleniwiać. Zupa dyniowa orzeźwia żołądek i ogrzewa go jednocześnie. Proszę kolejny raz o czarną ciepłą herbatę z kostką cukru. Nie mam ochoty kompletnie na żadne słodkości a i swoich jeszcze nie ruszyłem. Żegnam punkt, bo to co widzę przed sobą znów będzie wymagające, sam nie wiem ile tu sił będzie trzeba włożyć. Przez kilkanaście metrów jeszcze szybko idę ale Japończyk uruchamia we mnie chęć biegu. Wyprzedzamy co chwilę, zdroworozsądkowo by nie zagrażać nikomu.
Dzień wstaje. Jest wietrznie. Cały czas wieje, w twarz. Może nie mocno ale wystarczająco by uniemożliwić bieg. Wystarczająco długie podejście doprowadza do rutyny. Z doświadczenia na biegówkach wiem, że rutyna może zdziałać cuda, doprowadzi do przełamania się. Nie walczę. Poddaję się jej. Organizm się mocno budzi a krok staje się szybszy, przechodzący w bieg na podbiegu. Co chwilę widzę horyzont, lecz to jest złudne, bo pojawia się nowy horyzont. Wiem, że ten podbieg musi się skończyć. W oddali widzę okrągły namiot a taki widok dodatkowo motywuje. Mój numer startowy zostaje kolejny raz zeskanowany. Widzę zawodników, którzy leżą, siedzą, zachwycają się faktycznie pięknym widokiem. Staram się utrzymywać wspomniany własny limit czasu więc kontynuuje bieg bez zatrzymywania.
Byłem przekonany, że na dole przywitam kolejne stoły z jedzeniem, lecz…
Nie! Trudno. Zobaczyłem sznur ludzi w górze. Zaczynam oszukiwać sam siebie by było łatwiej. Zmieniam myślenie, że to wcale nie jest daleko, że dzieląc taką odległość na mniejsze odcinki będę na szczycie szybciej niż mi głowa mówi.
Ciężkie, naprawdę ciężkie kroki pod górę stawiają również i inni. Lekko błotnisty odcinek przechodzi w mocno kamienisty (dużo okrągłych kamieni) jak podczas TransGranCanarii przy jej schyłku. Jestem pozytywnie zaskoczony widokiem. Okrągły namiot ze stolikiem a na nim zimna woda gazowana. Ta woda ma moc. Jeszcze zeskanowanie numeru i staram się biec po kamieniach już do dołu.
W bardzo dalekiej oddali widzę kwadratowe, białe namioty i samochody a za nimi na drodze małe poruszające się kropki. Jeszcze chyba dużo czasu minie nim i ja tam będę. Teren się tu mocno zmienia. Raz podmokły, raz kamienisty a raz szeroki szlak w wodzie a w niej kamienie. Sześćdziesiąty siódmy kilometr. Pozostało więc niewiele do półmetka. Nie wiele jednak nie znaczy niewiele.
Chciałem coś przełknąć lecz usta ani żołądek niczego nie przyjmują. Nic na siłę. Jedynymi produktami dotychczas są wciąż herbata oraz rosół z makaronem lub ryżem. Biorę kawałek krakersa i banana w rękę i delektuje się nimi opuszczając miejsce z myślą już o półmetku.
Słońce zaczyna być mocno odczuwalne a ja cały na czarno. Kolejne mocne, długie podejście. Wielu, się zatrzymuje. Mimo upału stawiam ciężkie kroki i ani mi się śni zatrzymywać się.
Teren zaczyna być mocno zróżnicowany. Bardzo długie odcinki biegowe wzdłuż góry. Bardzo dużo przejść przez kamieniste punkty ze strumieniami bardzo dobrej, zimnej, wody. Niejeden raz już piłem z nich wodę i moczyłem buffa oraz czapkę. Biegnąc trasą na kształt dużej litery U ( w rozumieniu, że dno litery to miejsce gdzie jest krótki ostry zbieg do strumienia a potem ostre podejście), pokonuje takich ukształtowań terenu kilkanaście. Poprowadzą mnie do szlaku już prostego, bez mnóstwa skrętów.
Where is Courmayeur – pytam losowego człowieka
Four kilometers down.
Myślałem, że to już, ale nie. Dzwonię więc do Moniki, że jeszcze musi chwilę poczekać.
Pamiętam słowa rodaka, który opowiadał, że przed Courmayeur będą bardzo krótkie proste, strome odcinki ze schodami (czytaj slalom).Ten slalom się nigdy nie kończy. Kurz unosi się. Na szlaku widać mocno zmielone podłoże mające postać mąki. Gdyby nie te schody zapewne zbieg nie byłby tu taki prosty. Wybijam się pewnie po nich trzymając asekuracyjnie kije w dłoniach. Myślę, że ten slalom musi się w końcu skończyć. Gdy widzę jego koniec, nie wierzę, że to faktycznie się już nie pojawi. Bardzo krótki odcinek z wystającymi korzeniami, jakby mała grań, przerywa chwilowy brak slalomu. Wspólnie z zawodniczką, nie wiem skąd, bo oczy mocno są skoncentrowane na podłożu, dobiegamy do końca zbiegu i znajdujemy się na asfaltowy odcinku, który już jest częścią półmetka. Wiem, że chcę utrzymywać ciągle swój bezpieczny limit minutowy, więc biegnę. W oddali…
Mateusz dajesz! – stojąc na środku drogi przed zbiegiem do punktu „przepaku” krzyczy Monika.
Osoba z obsługi biegu szybko analizuje mój numer i kieruje mnie na prawo gdzie inna osoba wręcza mi worek. Z workiem jeszcze biegnę ,by szybko się przebrać i z zaskoczeniem zauważam emblemat przygotowany przez Monikę, który wisi pomiędzy drzewami jak baner reklamowy. Duży, z wyraźnymi napisami.
Szukam szybko miejsca gdzie mógłbym przebrać bieliznę i inne rzeczy warte zmiany, ale ciężko z wolnym miejscem. Znajdujemy wąski kawałek miejsca pod plastikowym płotkiem i nie ma co czekać.
Co zmieniasz?
Skarpety i buty zostają. Są za dobre. Majtki i koszulka do zmiany.
Pod osłoną ręcznika zmiana następuje w kilku sekundach. Szkoda czasu na luksusy. Nie są one mi potrzebne. Zostawiam również mocno przepoconą bluzę i ją również zmieniam na zapas – będzie potrzebna na następną noc.
Czy to też zabrać? Będzie Ci ciążyło.
Nie. To musi zostać, bo w przypadku kolejnej kontroli na trasie muszę to mieć – zdroworozsądkowo cały czas myślę.
Osoba z obsługi informuje, że za dwadzieścia minut zamykają drzwi. Podejmuje decyzję, po zjedzeniu małej ilości łazanek, o opuszczeniu punktu. Chcę być na trasie. Zmieniam również buff. Wilgotną naciskam sobie na głowę oraz Monika wciska mi na głowę czapkę do biegania, z której zrobiła w domu doszycie w postaci saharyjskiej końcówki. Biała czapka z UTM-a przydaje się na to słońce.
Ostatnie krótkie przytulenia. Poczułem uderzenie w pośladek i z workiem idę do wyjścia. Utrzymałem swój psychiczny zapas czasowy.
Przechodząc przez ulicę miasteczka, przechodzimy wyznaczoną strefą jeszcze przez punkt gdzie kibice mają możliwość oglądania na telebimie zmagania zawodników. Słyszę mocne oklaski gdy przechodzimy. Jestem cały czas żywy, bo dziękuję za nie.
Cóż miłe chwile się skończyły. Czapka nurkuje ostatni raz przed podejściem na ostatni, najwyższy, wierzchołek w, bodajże, pojniku dla zwierząt. Do niego jednak duża kolejka, bo każdy przemywa twarz wodą lejącą się ze szlaufu.
I się zaczęło. Przeplatanka raz pięcio metrowych, raz dochodzących do może piętnastu metrów, odcinków w formie slalomu do góry trwa. Dużo kamieni, dużo korzeni. Momentami powiedziałbym płasko, lecz to złudne określenie.
Po godzinie wspinania się widzę, pomiędzy gałęziami, jak wysoko jesteśmy. Robi to wrażenie a podejścia końca nie widać. Wyżej i wyżej choć chwilami mam wrażenie, że widzę już szczyt. Kolejne złudne myślenie. Nie zatrzymuje się. Naprawdę wielu zawodników tutaj, na tym podejściu, robi sobie przystanki. Chcę też chwilkę odsapnąć ale nie umiem się zatrzymać.
Jeden zawodnik, który prowadził, schodzi na bok. Zastępuje go ktoś z Azji. Nie odpuszczam. Nie odpuszczam dla siebie choć już przyznam, że chciałbym być na szczycie. Nie walczę z innymi. Tu się nie da walczyć z innymi. Tu wszyscy są mocni. Nikt nie marudzi. Widać to, słychać. Każdy każdego pyta gdy ktoś siedzi albo zdarzy się potknięcie czy jest dobrze. Czuć to wsparcie.
Jestem na górze….
…poczuć lekkie zmęczenie…
Przechodzę przez aparaturę mnie rejestrującą i… siadam na mokrej ziemi i jakoś mi to nie straszne. Zmęczyło mnie lekko jednak to podejście. Ono jednak już za mną. Nie wiem jak, ale jakaś siła nakazuje mi wstać powoli by nie zasiedzieć się. Nie ruszyłem jeszcze żadnego swojego zasobu energetycznego z plecaka. Zegarek biegowy służy mi tylko do odliczania czasu pomiędzy punktami. Nie wierzę w żadne liczenie kilometrów przez zegarki. Już zauważyłem na niejednym biegu ultra, że każdy zegarek inaczej nalicza poprzez rozmowy z innymi zawodnikami na trasach oraz widok tych zliczeń. Na każdym punkcie ratuje mnie, albo inaczej, zawsze wypijam czarną ciepłą herbatę. Tu jest wysoko, a by kontynuować bieg trzeba wspiąć się delikatnie jeszcze wyżej. Mały krok więcej i następny i punkt już za mną.
…działanie natury…
Tu jest tak wysoko, że pierwszy raz wyciągam batonik Oshee i nadgryzam go a zmotywowała mnie do użycia zasobu energetycznego, dosłownie obok, przepaść. Nie biegnę. Wiem, że chwilę muszę poczekać by płuca i nogi doszły do porządku. Trwa to chwilkę, ale organizm musi się odbudować. Czekam na sygnał. Nie działają na mnie inni biegacze, którzy mnie w tym momencie wyprzedzają. Na nich nadejdzie czas. Wzbijam się w szybki marsz a potem lekki trucht, który przechodzi w kontrolowany już wolny bieg. Usta, głowa sama mi mówi czego chce – 'Litorsal’. Zatrzymuje się i wyciągam z tuby dwie tabletki rozpuszczalne. Zalewam je wodą z bukłaka i przygryzam w międzyczasie baton. Nie zostaje on jednak zjedzony całkowicie. Organizm to odrzuca więc nic na siłę. Połowa batonika jak na ten czas (do tej pory na całe dotychczasowe zawody) widocznie wystarczy. Tutaj podobno odcinek, od punktu do puntu, ma długość dziewięciu kilometrów więc często chłodzę buff i czapkę w strumieniach. Na grani w takim słońcu może odciąć (doświadczenie z ‘Malofatrańskiej Stóvki’ oraz mała wskazówka jednego zawodnika-rodaka), zatem trzeba pilnować się.
Nie wiem czemu, ale za połową dystansu czasem człowiek myśli, że już jest z tak zwanej górki. Ja właśnie w tym momencie analizuję kolejny raz gdzie jestem, jaki mam czas, lecz nie w sensie czy będę na podium, a czas własny, czasy pośrednie, czas bezpiecznego dobiegnięcia do celu, do punktów z pożywieniem. Następuje więc moja własna weryfikacja, jednak nie sprzętowa, ale własna, wewnętrzna tychże wszystkich czynników, co mam jeszcze do jedzenia, czy jest szansa zmiany czegoś czy w ogóle warto coś zmieniać, ile to będzie energetycznie kosztowało mnie i cała masa wewnętrznych pytań i odpowiedzi. Poza użytym Litorsalem i kawałkiem Oshee ncizego nie potrzebuje jak na razie. Kolejna odległość już nie stanowi problemu, bo następuje zmiana myślenia nad biegiem pomiędzy punktami. Więcej biegu – nawet więcej na podbiegach.
Coraz częściej smakuje lepiej woda górska – strumienie. Ta z bukłaka służy tylko i wyłącznie gdy w ustach zasycha, by je przepłukać..
Dobiegam do kolejnego punktu, ale nie „kawiarni” na trasie, lecz miejsca gdzie zostaje zeskanowany mój numer. W czasie kiedy uzupełniam soft flaska, którego wcześniej napełniałem już colą na poprzednich punktach, gorącą herbatą, teraz nadszedł czas by w nim była ta wspaniała, zimna, górska woda. Myję, odświeżam całą twarz zimną wodą. Po chwili jednak zmieniam zdanie i zastanawiam się czemu by nie iść na całość. Wkładam całkowicie głowę pod zimną wodę – wow.
Poza tym zamaczam już kolejny raz suchy już buff oraz czapkę saharyjkę. Siadam dosłownie na minutę obok zadaszenia, pod które kolejni zawodnicy przybywają. Zjadam wafelek ryżowy, chyba w miodzie. Słyszę jak jeden z zawodników informuje, że chce zrezygnować i rozmawia na temat transportu.
Wcześniejsze moje przemyślenia na temat zmiany strategii wchodzą w życie. Wstaje i widzę na tablicy godzinę zamknięcia kolejnej „kawiarni”. Decyzja – w górę….
Coś jednak czuje, że mogę nie zdążyć do kolejnego punktu nawadniającego więc przyspieszam na tym odcinku w racjonalny sposób. Na zbiegach, na zakrętach pierwszy raz osiągam doskonałą precyzję biegu po prostym odcinku pomimo przeszkód. Muszę dobiec najpierw do zakrętu, który jest jeszcze w niemałej odległości by znaleźć się w mocnym slalomie do ‘kawiarni’.
Brawa, kolejna dawka oklasków a mi się udaje przebiec przez taśmę. Nigdy więcej takiego uczucia, że coś na styk ( z zapasem bezpiecznym, ale ten zapas mógłby być większy). Postawiłem sobie warunek, że po wyjściu z punktu trzeba od razu zyskać na czasie by jeszcze więcej go uzyskać przed kolejnym namiotem. Lekki i dobry rosół z makaronem dodaje szybko sił oraz poczucie sytości. Opuszczam tę oazę dobroci znów z zapasem czasu i szybciej niż do tej pory.
Który to już raz z kolei w górę? Co widzę? Nitka zawodników aż na sam szczyt kolejnej góry, ale najpierw trzeba przejść przez most, który jest jeszcze daleko. Moim oczom również nie umykają chmury, które zbierają się nad najwyższymi szczytami i nad Mount Blanc. Japonka czegoś szuka w plecaku. Okazuje się, że ubiera kurtkę. Idę tym samym tropem, nie czekając. Jak na razie nie ubieram spodni wodoodpornych. Dobiegłem mocnym podbiegiem do wspominanego mostu. Zaczyna kropić. Jeszcze nie zakładam kuptura, bo nie jest on mi potrzebny. Powoli jeszcze wyprzedzająm dwóch zawodników, a może trzech. Grzmot pierwszy rejestrują moje uszy. Po chwili mocniejszy – bardziej groźny. Burza lekko daje znać, że idzie i chyba nie będzie ona słaba. Jestem na podejściu, długim podejściu na szczyt. Na szlaku u góry są zawodnicy, wszędzie. Zaczyna lać, dosłownie. Kolejne grzmoty są już silniejsze. Zastanawiam się czy nie wyłączyć telefonu, ale wedle regulaminu telefon ma być aktywny przez cały czas trwania zawodów.
Na zakręcie podejścia, na którym jestem, już pada porządnie. W butach już mokro. Spodenki jeszcze nie przemokły, ale zatrzymuje się na kolejnym zakręcie i wyciągam spodnie wodoodporne, nie dlatego, że woda mi nie obca, ale żeby się nie wychłodzić o co łatwo w górach. W ostatnich momentach rozsuwam jeszcze zamki u dołu spodni (buty nie chcą przejść przez nogawki) i udaje mi się schronić organizm przed deszczem w ostatnim momencie. Grad – tak grad pada. Strumienie leją się z góry jakby ktoś tamę uszkodził. Nie ma sensu ich omijanie, bo wszędzie albo błoto albo woda. Skąd ja to już znam.
…burza i po burzy…
Jeden z zawodników rezygnuje. Cóż – jego wybór. Wdrapujemy się na wzniesienie małą grupą. Ktoś się ślizga. W niezmienionych butach, po kamieniach, wystających głazach, krok po kroku do przodu. Znów w ustach czuję smak Litorstalu. Zatrzymuje się na dosłowny moment by rozpuścić tabletkę i doganiam peleton. Na górze jakby potężne grzmoty, które miały swój czas zanikają. Przestaje padać. Jeszcze nie ściągam spodni. Niech obeschną wraz z kurtką. Wiatr zrobi swoje.
Kolejny punkt zamykają o godzinie 22:30. Mam trzygodzinny zapas czasu na pokonanie odległości ośmio kilometrowej (cały czas w dół) natomiast trzeba liczyć się również z terenem górskim po deszczu. Może on być mocno błotnisty. Kamienie na pewno są śliskie. Mogą pojawić się ‘korki’ na zbiegu. Bo doświadczenie innych, bo błoto, bo wywrotki, może też sam się wywrócę, bo może coś więc trzeba biec póki teren na to zezwala. Zawodniczka wyprzedza mnie po której nie spodziewałbym się. Co tu się dziwić.To UTMB, przedostatnia prawdopodobnie edycja zawodów z zawodnikami, którzy musieli mieć na swoim koncie piętnaście punktów kwalifikacyjnych. Nie zamierzam jednak oddać lekko skóry.
Po kilometrze rozpędzam się w całym stroju wodoodpornym. Na zbiegu biegnę slalomem by nie wpaść w koryto potoku. Zawodniczka pozostaje w tyle i kolejna dwójka zawodników też. W dole widać namioty, lecz to nie namioty z pożywieniem. Dobiegając do nich, jestem zeskanowany a na ustawionym tymczasowo płocie widnieje znak nakazujący kierunek i odległość pięciu kilometrów do miejscowości.
Pięć kilometrów to niewiele, lecz w tych górach czasem zastanawiam się czy to nie jest przelicznik tu innego rodzaju a cyfra jest tylko cyfrą. O godzinie dwudziestej zatrzymuje się i zakładam czołówkę. Używam wciąż pierwszego akumulatora NEO10R nie na pełnej mocy, bo pełna moc nie była potrzebna podczas pierwszej nocy.
…o mały włos…
Błoto, podejścia śliskie, krótkie, robią się korki. Niby domy widać w dole. Daleko do nich jednak będzie. W powietrzu leci helikopter. Jest już ciemno. Chciałem zobaczyć jak wygląda teren dookoła i straciłem lekko z oczu to co mam pod nogami. O mało nie przypłaciłbym tego wywrotką.
Biegniemy jeszcze może dwukilometrowym odcinkiem po bardzo prawie płaskiej drodze polnej, przechodząc również przez most (metalowy). Tak jak wspominałem. Nie wiem czy to była odległość pięciu kilometrów. Jesteśmy w punkcie odżywczym. Z jednej strony chciałbym skorzystać z toalety, ale obawiam się, że coś stanie się z plecakiem, który przez nieuwagę zostawiłem na moment. Wracam się.
Mam bardzo duży zapas czasu. Ponad godzinę. Spokojnie wypijam herbatę, zjadam rosół, wysysam sok z pomarańczy i na nic innego nie mam ochoty choć te stoły są takie bogate. Wychodzę stąd z dużym zapasem czasu.
Odczytuje wiadomość sms od Moniki, że będzie czekać na mnie w następnym punkcie o godzinie drugiej w nocy. Zastanawiam się jaka jest odległość kilometrowa do tego punktu. Rozmawiam przez chwilę z Japończykiem. Analizujemy przez chwilę jego notatki – dwadzieścia kilometrów. Po chwili, bo wciąż mi coś nie pasuje, zatrzymuje się przy zawodniczce, która ma tę samą mapkę wydrukowaną i również analizuje trasę. Okazuje się, że to tylko koło dziesięciu kilometrów tak więc tyle ile powiedział mi pracownik stuffu.
Bardzo, bardzo długo biegniemy w dół. Wyprzedzam wielu zawodników, którzy tu idą. Opanowałem, jeśli można tak powiedzieć, swój patent na bieg bez zbytniego męczenia się.
…trud napędza, pobudza…
I znów zaskoczenie. Widzę bardzo wysoko światła, wiele świateł. Zaczyna się chyba bardzo długie podejście podczas którego przez chwilę dołączam do pewnej grupki zawodników, ale po chwili (minuta, dwie, trzy) to tempo jest dla mnie za wolne, pozostają oni w tyle.To będzie chyba bardzo ciężkie podejście – tak myślę. Podchodzę coraz szybciej.
Gdzie jesteś – odbierając telefon na podejściu Monika pyta.
Nie wiem. Gdzieś w lesie na trochę chyba wymagającym podejściu.
Dobra. Czekam na Ciebie już.
Wkładając telefon do woreczka wodoodpornego i do kieszonki w plecaku, skupiam się dalej na…głazach. Tak można chyba nazwać to co leży na szlaku. Prościej jest pokonywać kamienie przeskakując po nich – stawiać szerokie kroki.
W tle słychać tłum, słychać muzykę. Nie wierzę. Przed chwilą rozmawiałem z Moniką. Ktoś krzyczy:
Brawo, brawo!
Thank you, thanks – raz tak raz skrótem odpowiadam.
Okazuje się, że moja odpowiedz została rozpoznana przez Monikę, która czekała przy płotkach tuż przed wejściem do ‘oazy jedzenia i odpoczynku’.
Zaraz u Ciebie będę – usłyszałem i pobiegła.
Tak, mogę to tak nazwać – oaza. Stoły, telebim. Bardzo dużo tego tu jest, jedzenie.
Całus i od razu pytanie:
Co potrzebujesz. Mam tu trochę rzeczy.
Nie wiem. Coś innego niż woda, cola.
Mam dużą miskę i łyżkę i jakiś napój gazowany.
Napój pierwszy. Potem rosół z makaronem.
Monika pobiegła po rosół. W międzyczasie wypijam jakieś 0,3 litra czegoś co nie smakuje jak cola czy woda. Gazowany, grejpfrutowy napój. Chciałoby się więcej, ale tam gdzie był kupowany okazuje się, że nie mieli, jak w Polsce, litrowych butelek. Jedną zawodniczkę, mocno rozmasowywują, po drugiej stronie stołu. Ma drgawki. Otulają ją wszystkim co pod ręką. Wymieniamy wzrokowy kontakt i wzrokowo przekazuje – będzie dobrze. Monika jeszcze wrzuca kawałki kiełbasek i sera do rosołu. Jest bardzo duża różnica kiedy ktoś ci podaje jedzenie i nie musisz za każdym razem wstawać by sobie to wybrać. Zjadłem chyba z pół litra rosołu z makaronem. Był ciepły i smaczny. Ukradniem spoglądam na zegarek biegowy. Jest jeszcze dużo czasu do zamknięcia, ale nie chcę go tu tracić. W soft flasku znajduje się teraz cola.
Wstaje i ubieram się. Monika spogląda na analizator mojego czasu na stronie UTMB i wspomina gdzie i o której godzinie powinienem być. Ciekaw jestem czy się sprawdzi, ale nie przykładam do tego wagi. Tu się jeszcze wszystko może zdarzyć. Najtrudniejsze to trzymać emocje do ostatniego metra, do mety.
Poczekaj chwilkę – mówi otwierając baner dla mnie. Zawstydza mnie tym, ale z drugiej strony dodaje mi tym sił. Tego chyba kibic nie czuje a i ja sam nie wiem jak to nazwać ale wywołuje tym u mnie mały uśmiech pomimo już tego co jest za mną. Ten fakt spowodował jakby zanik wszystkiego złego co było – jak bardzo szybkie podładowanie baterii w komórce – energetyczny, psychiczny i mentalny strzał bez zbędnych pytań.
Patrzę na baner i idę w trasę. Jestem w Szwajcarii a właściwie to może opuszczam ją. Cały czas powoli idę wzdłuż stawu. Po pięciuset metrach mam chęć na bieg. Nogi same się wzbijają. Nie czuję zmęczenia. Nie wiem czemu tak wielu zawodników idzie. Znów nogi mnie rwą do przodu. Podejście zaczyna być coraz bardziej strome. Nie odczuwam tego jakoś. Nakręca mnie to wręcz. Jakaś jakby norma. Nawet mnie to nie męczy. Czuję się świetnie. Z zamkniętą buzią z bardzo spokojnym oddechem, wyprzedzam po kolei każdego swoim tempem. Do mety pozostały trzy góry. Góra jednak górze nierówna i technicznie i wysokościowo i trzeba to wiedzieć.
Dalej w nieznane….
…wyżej, wyżej, wciąż wyżej…
Jest coraz wyżej. Szum ruchu samochodowego wogóle staje się nie słyszalny. Zaczyna wiać wiatr. Wyprzedziłem wielu, ale przez moment zatrzymuje się, bo barierka jest zamknieta. Czekam na zawodniczkę, którą pozostawiłem w tyle. Ona jednak przechodzi. Oznacza to, że szlak dalej prowadzi a dopiero po kilku metrach po przejściu barierki widoczna była wstążka trasy. Dochodzimy, dobiegamy do strumienia przepływającego przez trasę gdzie moczę buff i robie kilka łyków wody. Zawodniczka za mną, lecz non stop pojawiają się nowi zawodnicy. Przynajmniej nie ma się świadomości, że jest się samemu na trasie. Jest wyżej i jeszcze wyżej trasa idzie co widać po światłach z przodu.
Spoglądając w dół mam wrażenie, że jestem na wysokości, na której znajduje się samolot w połowie przystępujący do lądowania. Chciałoby się zrobić zdjęcie, ale coś mi mówi, żeby trzymać się peletonu, który co chwilę wyprzedzam.
Na samej górze znajdują się domy mieszkalne a przy płocie jest odkręcony szlauf z lejącą się zimną wodą, z której korzystam. To jeszcze nie koniec podejścia. Może nie jest ono już strome, jak może trzysta metrów temu ale i tak jest odczuwalne przy lekkim podbiegu a czasem niestety marszu.
Jest.. jest szczyt. Przechodzę przez bramkę i przez chwilkę zastanawiałem się co dalej mam robić, lecz sprawę wyprostowały ślady w błocie.
Zbieg, technicznie porównywalny może do ostatnio wydeptanego szlaku podczas treningu w Górach Sowich, lecz ten jest oczywiście zdecydowanie dłuższy. Mocno chwilami już po może kilometrze zaskakuje. Korzenie, kamienie znów. Ostre bardzo strome chwile zejścia. Jeden azjatycki zawodnik zbiega, zachacza o korzeń ale zdąrzył się asekurować. Juz byłem przygotowany do pomocy. Jego już jednak nie ma. Nogi przestawiają się szybko i pokonuje ten zbieg znów swoim tempem.
Z daleka widać jakieś taśmy. Są to taśmy, jak się okazuje, doprowadzające zawodników do skanera numerów i uzupełnienia płynów. Tu tylko ciepła herbata,cola i woda mineralna. Z czego korzystam? Oczywiście z herbaty.
Monika wspominała, że z obliczeń na stronie organizatora powinienem tu być koło godziny piątej rano. Nie dużo jednak pomylił się ten algorytm. Patrząc na zegarek opuszczam punkt jakieś dwadzieścia minut po piątej. Cały czas w dół. Ten zbieg nie jest już jednak taki intensywny jak poprzedni. W miarę łagodny i długi jest. Nie wiem czemu, ale widząc gospodarza ze swoją zwierzyną (oświetlony budynek) miałem wrażenie, że to już checkpoint, tak zwana „restauracja”, „oaza z dobrociami”. Dżwoni telefon.
Gdzie jesteś?
Na zbiegu.
Słyszysz trąbkę?
Tak, w tle coś jakby trąbka.
Ok, jesteś już niedaleko. Będzie jeszcze mały tunel. Czekam.
Widzę wszakże miejscowość w dole, lecz by tam być ciałem , bo duchem zaczynam już tam być, trzeba jeszcze pokonać ostry slalom w dół. Ktoś traci kontrolę nad krokiem jednak nie wymaga pomocy.
Be carefull – mówię.
Znów się kurzy. Przed czołówką nic nie umknie. Znów w gardle wszystko zasycha. Skupiam się jednak na gruncie, bo tu nie ma tylu schodów jak przed Cournmayer. Jest bardziej stromy zbieg i śliski. Możliwe może łatwe lądowanie nie ma tym co trzeba i po co to komu potrzebne.
Ten wspominany slalom ukazuje swój koniec. Mam jeszcze krótki odcinek w dół i za zakrętem po lewej stronie ukazuje się tunel pod torami bądź ulicą. Już widać „oazę dobroci”. Jeszcze przyciskam, bo widzę zawodniczkę, która też to robi. Mam dużo sił a po to tu jestem, żeby te zmagazynowane przez tyle treningów, siły biegowe, tu zostawić.
Takim to sposobem pozostały już tylko dwie góry do pokonania. Niemożliwe staje się faktem. Serce zaczyna mocniej bić, bo meta się zbliża. Emocje się oddzywają i znów trzeba to kontrolować.
Zjadłem tutaj na szybko miskę rosołu. Jeden z rodaków, z którym dosłownie chwilę rozmawiałem już poszedł w trasę. Też szybko opuszczam punkt.
Opanowałem podejścia chyba w bardzo dobrym stopniu, bo prawie na każde wbiegam. Tempo bardzo szybkiego marszu. Obliczam na szybko ile czasu będę potrzebował na pokonanie tej góry. Jak na razie nie wiem. Inny rodak, z którym rozmawiamy na odległość wspomina, że ta góra jest lżejsza niż poprzednia. Wymieniamy jeszcze kilka zdań oraz po zeskanowanym numerze(punkt na podejściu), wracam do szybkiego kroku ku szczytowi. Po pięćdziesięciu pięciu minutach jestem na szczycie biorąc pod uwagę ciągle wyprzedzanie zawodników podczas podejścia – sam nie wiem jak to robiłem. Biegnę do ostatniego punktu (przed podejściem na ostatnią górę). Mam odcinek pięciokilometrowego zbiegu. Tu już widać na zbiegu jak zawodnicy budzą się. Chyba świadomość osiągnięcia mety na spokojnie robi jednak swoje.
Lądujemy po tym odcinku pod dużym namiotem. Monika donosi jeszcze ostatnią miskę rosołu z makaronem. Tutaj już działa szybki automat. Zjeść rosół i w trasę. Chcę być już na tej ostatniej, tak ostatniej, górze! Wiem, że gdy już teraz wstanę od stołu już nie usiądę na żadnym innym punkcie z pożywieniem. Dopiero na mecie.To uczucie już robi swoje, chcę tego. Ten moment wywołuje już we mnie bardzo poważne emocje, nieoczekiwane.
Do zobaczenia na mecie – Monika mówi a do mnie to nie dociera, w ogóle.
…narodziny nowych emocji…
Zastanawiam się co ja słyszałem. Wychodząc już spod namiotu na ostatnią prostą przed podejściem, uświadamiam sobie, że za tym ostatnim podejściem jest ‘Chamonix’. To się dzieje naprawde. Jeszcze chwilę spokojnie idę, ale organizm już sam wypycha nogi do przodu. On chce biec.Dochodzimy raz biegiem, raz szybkim marszem z kolejnym rodakiem do podejścia i….
Wow, wysoko, ale do roboty. Nie ma co myśleć, trzeba działać.
Znów uruchamiam w sobie szybki marsz, dzięki któremu udało mi się wejść na szczyt poprzedniej góry i nie zwalniam. Mieszamy się tutaj z turystami, lecz oni nas przepuszczają. Początkowo podejście jest w miarę łagodne z punktu podchodzenia pod nie. Potem sytuacja się zmienia. Wdrapywanie się pomiędzy głazy do góry już nie jest takie proste – wysokie kroki do góry. Może nie ma non stop takiego wdrapywania się, ale jest delikatna wspinaczka.
Już by się chciało powiedzieć, że człowiek jest na szczycie a tu jeszcze jednak jest kawałek. Widać po jakichś dwudziestu minutach okrągły namiot na szczycie. Całe podejście zajęło troszeczkę więcej niż poprzednie – około stu minut. Jeden z zawodników troszeczkę się ociąga. Nie mogę tak. Japończyk wyprzedza więc idę tropem zawodnika z Japonii. Pasuje mi to tempo. Jest szybkie, dynamicznie, czasem bez zastanowienia skakanie po kamieniach występuje, jest w dziesiątkę. Jestem zapisany przez skaner.
Natrafiamy na dwa możliwe zbiegi, które łączą się w tym samym miejscu. Widzę to po dwóch nitkach zawodników. Bez zastanowienia skręcam, okazuje się on trudniejszy. Czy to problem? Nie. Tu już momentami nie ma kontroli na dużych głazach. Są skoki po nich.
Ot tak wpinam się pomiędzy dwóch francuskich zawodników i biegniemy do ostatniego punktu przed metą. Jest gorąco. Który to już raz z kolei sucho w ustach. Szybki łyk wody do przepłukania, choćby do nawilżenia by nie odcięło mnie tutaj w jakiejś mocno spontanicznej przerwie biegu.Na zegarku wybiło trzydzieści minut po południu.
Mateusz finisherem – krzyczy rodaczka a ja skupiony na tym co pod nogami, nie umiem podziękować choć odpowiadam przez machanie kijami. Nogi już zaczynają być lekko zmęczone – lepsze trudne tereny niż podejście droga podjazdową zdecydowanie.
W namiocie, ostatnim namiocie bo widzę napis ‘Chamonix -16:30’, wypijam kilka kubków wody mineralnej. Rozpuszczam jeszcze ‘Litorsal’ i zapytuje siedzącego obok japończyka.
Are you ready?
Yes – odpowiada.
Decydujemy się na opuszczenie tego miejsca. Pozostało, według danych obok napisu na tablicy, dziewięć kilometrów. Na końcu pierwszego małego zbiegu widać kółko wokół osoby, która leży i widać krew na prawym policzku.
Everything is OK? –pytamy z zawodnikiem z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Yes – odpowiadają inni.
Patrzę na rękę osoby. Zawodnik UTMB, jak ja. Bardzo mi się przykro zrobiło tego zawodnika. Tuż przed metą taki wypadek. Jestem jednak dobrej myśli, że uda się i jemu dobiec do upragnionej linii mety.
Sądziłem, że będę zbiegiwał szybko, ale tu się nie da szybko zbiegać. Czuć nogi a dodatkowym utrudnieniem są ciągle wystające korzenie i co jakieś sto metrów odcinki luźnych kamieni. Odcinek mogę nazwać slalomem. Jest stosunkowo krótki w porównaniu do innych, które występowały. Trasa teraz opiewa w szeroką drogę z lekkim nachyleniem w dół. Przypomina prosty, dla turystów, szlak na Ślężę ale za to bardzo bardzo długi.
Wszyscy gratulują. Staram się każdemu dziękować za gratulacje bez wyjątku. Zaczynają również puszczać emocje, ale jeszcze muszę wytrzymać do ostatniej prostej przed metą. Tu jeszcze na zbiegu może się coś stać więc kontrola i koncentracja do końca. Ta chwila jest zbyt cenna.
Dobiegam do końca długiego zbiegu i proszę losową osobę o pomoc w ściągnięciu flagi Polski z plecaka, by trzymać ją w jednej ręce a w drugiej kije. Po przebiegnięciu mostu jeszcze wchodzę na zbudowane rusztowanie dla nas by przejść nad ulicą. Tutaj gdy widzę już osobę ze stuffu i rzekę, obok której szliśmy wspólnie z Moniką w poszukiwaniu biura by odebrać numer startowy, wszystko już jasne.
Wszystko!!! Wszystko już puszcza. Pamiętam jak łzy spływały mi po policzkach. Nie umiem już zahamować emocji, nie chcę. Czekałem na ten moment cztery lata. Emocje są zbyt duże!! Jeszcze przyspieszam, ale zastanawiam się po co. Zwalniam i unoszę z uśmiechem flagę trzymaną w lewej dłoni i kije w prawej. Biegnąc swobodnie, raz spoglądam przed siebie, raz w niebo wykrzykując
Jeeeest! Jeeeesst! – głośniej
Rozpoznawałem jeszcze w tłumie polskie głosy:
Brawo Mateusz.
Mogę tylko w tej relacji przeprosić tę osobę, która to wykrzykiwała, że nie podziękowałem, lecz sądzę, że mi wybaczy.
Na ostatniej prostej kiedy widzę wysoką konstrukcję z napisem ‘UTMB’, metę, linię końca biegu, miejsce wyczekiwane przeze mnie tak długo, wszystko sięga zenitu. Z boku widzę znajomy baner i dobiegającą Monikę do mnie. Nie byłem kompletnie zmęczony i chcę jeszcze. Unoszę Monikę do góry na rękach, i chcę okręcić się z nią dookoła, cieszyć się tymi kilkoma sekundami, bo zaraz następni dobiegną……i tak też się dzieje…..
Dzień po finishu, jeszcze raz chciałem popatrzeć na dolinę z tego samego miejsca, które mnie uspokoiło.
Wybraliśmy się, jeszcze raz, ostatnim podejściem, które było na trasie na wycieczkę w góry. Gdy schodziliśmy, nie wiem jak by wyglądał tu zbieg.
…co dalej…
Bieg według danych na stronie organizatora ma długość stu siedemdziesięciu kilometrów z przewyższeniem sięgającym 10 000 m. Edycja 2019 miała o dwa kilometry więcej i o sześćdziesiąt jeden metrów przewyższenia więcej.
Dowiedziałem się o sobie wielu nowych rzeczy, biegnąc i kończąc ten bieg. Batoników, które pozostały po biegu jeszcze nie zjadłem.
Wielu sytuacji, które mogę nazwać swoim doświadczeniem, nie było na trasie. Wiem, co oznacza mieć za sobą osiem tysięcy czterysta metrów przewyższenia (UTM170) a dodatkowo teraz już wiem co oznacza mieć za sobą biegowo liczbę dziesięciu tysięcy i sześćdziesięciu jeden metrów przewyższeń i chcę więcej.
…dlaczego UTMB…
Wstępnie miało być CCC, ale zmieniłem zdanie. To była zdecydowanie do tej pory najtrudniejsza do napisania moja relacja, Czytałem ją kilkanaście razy i tyle też było poprawek. Raz przy czytaniu końca właśnie tej relacji popłynęły lekko łzy, bo chyba uświadomiłem sobie dopiero teraz wszystko – mój czteroletni okres oczekiwania. Teraz to już historia i są już w planie następne starty…
Zostaw odpowiedź