ślą170 kilometrów Ultra-Trail Małopolska to prawdziwa próba charakterów. Mateusz Hyski te próbę przetrwał i opisuje swoje przygody na trasie ekstremalnie wymagającego biegu.

Patrzę i zastanawiam się czemu inni robią sobie tu selfie – jakaś góra w tle. Też sobie zrobię i trzeba iść odebrać numer. Pozostały dwie godziny do startu. Jak znaleźć siłę by utrzymać spokój wewnętrzny – wszystko popłynie samo.

Jeszcze troszeczke czasu zajmuje mi decydowanie – co włożyć do worka przeznaczonego na pierwszy i trzeci przepak a co włożyć do worka na drugi przepak. Z tego wszystkiego, umknęło mi gdzie włożyłem najważniejszy sprzęt – oświetlenie. Przez chwil kilka kompletnie nie mogę znaleźć czołówki! Zastanawiam się czy nie została w pokoju, w którym spędziłem noc. Stres!! Przeszukuje wszystkie torby.

Okazuje się, że czołówka była włożona do plecaka biegowego a bez niej nie przeszedłbym kontroli sprzętu, która miała miejsce.

„Tutaj będzie powerbank…” – słyszę już gdy podchodzę do kontroli sprzętu, tuż przed wejściem do strefy startu.

„Tak, tu jest….” – bez zastanowienia wykładam wszystkie elementy, zgodnie z regulaminem. Jest ich wiele, lecz to tylko dla bezpieczeństwa.

Odbieram jeszcze małe pudełko GPS- przed startem, którego trzeba włożyć do miejsca wodoodpornego i….

Mało kto ze sobą rozmawia, pełne skupienie. Muzyka z głośników płynie – energetyczna, rytmiczna, zagrzewająca. Ktoś chodzi z kamerką i archiwizuje wybranych zawodników, którzy się rozgrzewają. Procentowo jest tu około sześćdziesiąt procent chyba zawodników, którzy startują na dystansie mniejszym – 105km. Zawodnicy z dystansu 240km już prawie są na trasie dziesiątą godzinę. My, „żółci”, stosiedemdziesiątka, mało rozpoznawani w tym „stukilometrowym tłumie” razem ze stopiątką jesteśmy proszeni do wspólnego, przedstartowego zdjęcia.

„Utem !!! ”  – z zaciśniętymi pięściami w górze. Fot. Paweł Zając

 

Poszliśmy spokojnie w trasę, bez pośpiechu. Wstępnie fajnie się biegnie pod górkę i z  górki (no z górki 🙂 ) choć ktoś już z góry krzyczy żeby zawrócić – już niespodzianka na starcie…..

Szczerze powiedziawszy to nie pamiętam pierwszych kilometrów, bo biegło się przez pierwsze kilometry chyba sielankowo. Teren wstępnie może był bardzo łagodny i może z uwagi właśnie na łagodność, nie utkwił on w pamięci.

Dużo trawiastych odcinków pamiętam na początku biegu a potem w las i w błoto. Czołówka Led Lenser NEO radzi sobie świetnie. Deszcze z dni sprzed startu przygotowały nam niezłą „jazdę”. Kilka razy na trasie tasiemki były umiejscowione również troszeczkę za daleko i doprowadzało to do zastanawiania się czy jesteśmy na trasie, lecz obowiązkowy track trasy, alarmował o powrocie do wcześniejszego miejsca.

Błoto, duże kałuże ale czy głębokie to nie wiem….. Dobrze zasznurowane buty były gwarancją tego, że but nie pozostanie. Było ono naprawdę zbawienne, tak błoto. Pomimo tego, że człowiek się ślizgał a ślizgał się bardzo, daje ono poczucie łagodnego stąpania po terenie, jak „delikatna chusteczka higieniczna dla nosa”, tudzież dla stopy. Jak wchodzić na bardzo minimalne wzniesienia na bardzo płaskim szlaku gdy wejście na tzw obrzeże szlaku, by nie biec po wodzie, jest niemożliwe z uwagi na właśnie błoto, po którym zjeżdżasz do kałuż. Zapomnij o suchym bucie a skarpety są wciąż suche. To jest jakaś nieziemska jazda gdzie jesteś chwilami pewny/pewna swojego kroku zrobionego a okazuje się, że 'błotko się śmieje” i wciąż skutecznie, jak na razie, destabilizuje – robi na złość perfekcyjnie i to już na pierwszych dwudziestu kilometrach.

Początkowo teren nie był przyjazny do biegania i po pewnym czasie zwyczajnie trzeba było zaakceptować ten fakt, bo już tak było cały czas. Zaakceptuj głębokie rowy na szlaku a w nich pełno wody albo zejdź z trasy.

Słyszę w tłumie, jakieś wstępne obawy. Dotyczą one zbliżającego się wzniesienia, które zwie się Szczeblem. Sprawdzałem o tej górze w z Internecie co nie co, ale jeśli tego nie przeżyję, nie wypowiadam się. Kiedyś również ktoś wspominał podczas Trans Gran Canarii o najgorszym, które nas czeka, aczkolwiek jakoś nie przeraziłem się. Tym razem również czekam więc cierpliwie w biegu na ten wierzchołek.

Fakt jest taki, że wchodzimy bardzo stromym podejściem i delikatnie można to porównać, a może i nie delikatnie, do ostatniego podejścia podczas „Piekła Czantorii” dystansu 64km. Nie zatrzymałem się ani na moment. Z doświadczenia wiem, że to nie pomaga, że i tak trzeba będzie ruszyć nogi a są one teraz w transie. Kilku zawodników jednak musiało wstrzymać się chwilowo. Odczuwalne ciśnienie oraz odczuwalne zimno oraz jeśli można to nazwać, widoczna rosa, te właśnie znaki, mówiły o zbliżającym się wierzchołku, którego zresztą i tak nie widziałem, bo skupienie obejmowało już zbieg.

Potem okazuje się, że było już prościej – z górki, przez kilometrowy odcinek w polach oraz małą mieścinę. Ponownie do góry! Cóż, tak będzie, ale po to tu przyjechałem. Wiedziałem, że tu ma być koło 9000m.

Kiedy dobiegałem do pierwszego przepaku, wymienialiśmy się z jednym zawodnikiem prowadzeniem. Zmieniłem bardzo przepoconą odzież, oraz skarpety. Teraz często zwracałem uwagę na mapę, którą przecież miałem non stop pod numerem. Spoglądałem i wiedziałem co mnie czeka a może jeszcze nie wiedziałem. Nie bałem się. Oczekiwałem. Popatrzyłem na mapę i jeśli było coś mocnego – westchnąłem i ruszyłem – przecież i tak nie ominę tego.

Potrafiłem już, w danym stopniu, odczytywać trudność odcinka po kolorach na mapce. W czasie pokonywanej odległości trasy, od punktu do punktu (żywieniowe punkty), nie zjadłem żadnego żela ani batonika. Miałem ich wiele w plecaku, na każdą godzinę – wszystko obliczone. Aż za wiele czekających kalorii by je wchłonąć. Prócz pitej wody oraz popijanego izotonika między punktami, nie posilam się. Żywię się tylko tym co oferują punkty żywieniowe, które są bogato wyposażone. Na przepakach dodatkowo jest kolejna dawka batonów w worku – mieć spokój psychiczny – podstawa.

Rozpuszczony izotonik o pomarańczowym smaku w softflasku, którego już nigdy nie kupię (izotonika i softflaska), sprawdza się tylko do, może, czterdziestego kilometra. Potem pojawiały się delikatne problemy z jego przyjmowaniem przez organizm więc padła szybka decyzja, jak podczas Trans Gran Canarii – pozbyć się tego produktu. Został wylany na punkcie i zastąpiła go czarna, słodka ciecz-jakże popularnie zwana colą. Wróciłem więc do kolejnego elementu starego może schematu, który jest nie do zastąpienia.

Zrozumiałem, że izotonik ten jest dobry na dwa łyki, ale nie jako napój izotoniczny, któremu można zaufać na dłuższych trasach. Mam bardzo duży zapas czasowy po pierwszym punkcie oznaczonym na mapce jako pierwszy limit. Limit opiewa o czas jedenastu godzin natomiast mi udaje się opuścić punkt tuż przed drugą w nocy. Ten czas będzie potrzebny później.

Przyrzekłem sobie, że na kolejnych punktach będę chwilkę dłużej odpoczywał. Nie zamierzam gonić – doświadczenie. Lepiej „ciągnąć duży wóz powoli” lecz do końca niż „hojrakować” i zatrzymać się po kilku metrach.

Trasa się zmienia. Jest żywa. W ciągu dnia pokazuje swoją słoneczną, chwilami, pustynnie gorącą, niszczącą twarz, uderzając promieniami słońca we wszystkie miejsca ciała z zabijającą siłą jeśli masz coś ciemnego na sobie, natomiast inny „diabeł” wychodzi wieczorem gdy budzi się wilgoć. Może jest chłodniej co jest plusem lecz minusy są inne – równie groźne jak słońce. Wilgoć wszystko ożywia. Mowa o błocie, śliskich kamieniach czyli naturalnych trudnościach na podejściach, oraz wtedy gdy chciałoby się szybko biec na zbiegach a błoto przeplatane ze strumieniami oraz kamienie, i te większe i te mniejsze, uniemożliwiają szybki zbieg.

Wydawałoby się, że małe kamienie są mniejszym problemem lecz jest odwrotnie. Po dużych kamieniach można przeskakiwać a mając na nogach MT-ki od Kalenji, ufam już tym butom bezgranicznie. Ten but radzi sobie świetnie w błocie, w wodzie, na śliskich podejściach i zejsciach ( nie miałem jeszcze sytuacji, jak z Altrami, kiedy to but w poślizg wpadł). Jedyna podstawa to dobrze zasznurowany but a nie opuści on stopy, czego nie mogę powiedzieć o Altrach.

Na jednym z punków ciepła zupa ,chyba marchewkowa, na drugim z kolei gorące ziemniaki z ogniska. Jedna rada – nie ogrzewaj się przy ognisku, bo się wyziębisz. Na każdym punkcie w głównym menu znajdowała się woda, cola, sok jabłkowy, który był bardzo dobry, przyznaje szczerze. Na jednym z punktów towarzyszyły nam piski parki malutkich kociaków (żałuje że nie sfotografowałem-przecudowne i takie malutkie). Znajdowały się również wafle ryżowe „Sonko”, na które można było nałożyć bardzo dobre masło orzechowe. Dosłowne kuchnie na trasie – nie ma innego słowa na to. Cóż nie ma co, trzeba zamiatać nogami dalej. Kolejne podejścia czekają.

Biegniemy, wiadomo, każdy swoim tempem. Odstawiam w terenie dwóch chłopaków, lecz dogoniony jestem przez nich w pewnej jednej miejscowości gdzie gasze czołówkę, bo światła nocne są wystarczająco mocne. Lekko od nich odstaje. Chłopaki z „setki”. Nie zamierzam gonić. Na wzniesieniu, gdzie robie sobie kilka pamiątkowych zdjęć (może godzina bardzo wczesna), odstawiam chłopaków i jakby coś we mnie wchodzi by treningowo spróbować podbiegów. Ku zdziwieniu wychodzi to bezproblemowo. Doganiam również innych zawodników, których niestety żegnam stawiając stopę za stopą przed nimi. Zaczyna się mocne słońce. Tu jeszcze na punkcie nie ma nic ciepłego do picia. Herbata grzeje się w garnku a jedna z dziewczyn, jakby mam wrażenie, że kompletnie nie pasuje tutaj, natomiast inna z dziewczyn wychodzi z pomysłem bardzo bystrym w tamtym czasie i niestety ale  nie mogę nie zaznaczyć tego. Szacun dla niej za to, że używając nalewki, wypełnia ją i wsuwa nalewkę bezpośrednio w ogień. Tak szybko zagotowanej wody chyba, w warunkach polowym, jescze nie widziałem. Ten widok dodatkowo na mnie zadziałał, bo umysł przestał pracować tylko jednym szlakiem. Nie wiem jak ma na imię, ale bardzo bardzo szczerze jej za to dziękuje. Tacy ludzie to Bogowie na trasie.

Wafelek w dłoń i w trasę. Takowym sposobem wpadam w trans spokojnego biegu, nie ważne czy jest to zbieg czy podbieg czy prosta. Nie zrywam ruchów. Regularne, spokojne, pewne, odważne, czasem wysokie kroki trzeba stawiać a czasem zeskoki. Raz łyk wody, raz łyk coli. Zero żeli, zero batonów. Siła nie wiadomo skąd, ale jest. Znów przestrzenie, cudowne widoki.

Tutaj niestety, na jednym wzniesieniu, musimy się rozstać z jednym zawodnikiem. „Setka w lewo, „sto siedemdziesiątka” w prawo. Życzymy sobie po angielsku powodzenia z zawodnikiem, z którym niestety tylko w taki sposób można się porozumieć.

Kolejna przestrzeń. Sam ze sobą. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu. Trzeba biec, nie czekać. Jesteś sam ze sobą. Tu Cię nikt nie wesprze, nie powie, będzie dobrze,dasz radę. Musi samemu znaleźć siłę, bo czas, kolejny limit.

Kontempluje chwilę z naturą, poprzez zrobienie sobie dwóch zdjęć, by się nie zatrzymywać. Podziwiam górskie inne, w dali wierzchołki i sprawdzam jeszcze ku pewności tracka na telefonie, bo tu już będzie naprawdę wielka szkoda gdy pobiegnie się w nie tę ścieżkę. Każdy powrót będzie bolał, oj bolał czasowo. Kropeczka na mapie jednak prawidłowo wpięła się w szlak trasy więc chowając elektronikę wchodzę w pewną prędkość, spokojną i nie zwalniam. Już wiem po mapie co mnie czeka więc będąc w bardzo długim ostrym zbiegu, pozostawiam za sobą korzenie, kamienie i łagodne chwilowo proste odcinki. Znów mi coś nie pasuje więc wole sprawdzić swoją pozycję. Za kilka chwil powinien być stolik z wodą i dobrociami po troszeczkę długim odcinku od punktu do punktu – dwadzieścia kilometrów.

„Ilu zawodników już przede mną? – zapytuje na punkcie. Nie wiem czemu zadałem to pytanie, ale usłyszałem, że jest ich koło dwudziestu. Siadam na masce samochodu, bo krzesełek brak i pożywiam się. Dobiega jeden z chłopaków a ja wole już jakby mieć z głowy punkt z limitem, który jest na 110. kilometrze więc…Gorąco, ciężko a ja oprócz jedzenia na punktach wciąż nic nie zjadłem z plecaka. Jakoś nie mam potrzeby.

Pozostaje jakieś jedenaście kilometrów do „Lubonia”. Zasuwam jak lekko szalony. Podbiegi już wymagające, albo chyba tak się już wydaje. Ci, którzy wybiegli przede mną chwilę temu z punktu, gdzie odpoczywałem na masce samochodu, na podbiegu, pozostają w tyle. Doganiam też innego chłopaka, który po krótkiej rozmowie okazuje się, że biegł DFBG w zeszłym roku. Właściwi ludzie na właściwym biegu. Rozmawiamy i trzymamy się razem. Tutaj już rządzi hart ducha, charakter, siła woli. Nie ma na to innych słów. Bynajmniej ja już nie umiem tego nazwać inaczej.

Gdy widzimy z zawodnikiem w oddali podejście pod wspominany „Luboń”, oczy stają się powiększone a z ust wypływa szczere – „ja pie**le”. Znowu głęboki oddech i do przodu. W oddali podejście wygląda jak pionowa ściana, na którą chyba tylko z liną jest możliwe wejście. Tak, tak to wygląda. Ten widok zmusza do pociągnięcia większej ilości wody i coli. Wiem, że u góry będzie jedzenie i to bardzo motywuje. Znajdź jakąś myśl w tych przeciążeniach, zmotywuj się, by wejść, by nie odpuszczać, by kiedy  momentem na podejściu lekko zataczasz się i w tym samym momencie łapiesz równowagę na podejściu przez szybkie wbijanie kijów pomiędzy duże kamienie. Stopa stawiana na kamieniu nie gwarantuje stabilności, bo kamienie są luźne. Sytuacja podobna do „Zamieci” gdzie stawiasz stopę a ona swobodnie zjeżdża i jeszcze ma z tego niezły ubaw 🙂 .

Jesteśmy z kolegą mocno zmęczeni, lecz biegniemy „do kuchni”. Pozostało pięć i pół godziny do limitu i jeszcze nas nie ma na „Luboniu” a oprócz niego są jeszcze dwa podejścia,o których za chwilę.

Bardzo ciężko jest dostać się na „Luboń”. Tak więc to podejście jest faktycznie prawie pionowe. Każdy krok tu stawiany jest z wysiłkiem, lecz już coraz bliżej. Płuca pracują tu chyba na 300%. W nogach bardzo duża warstwa betonu, przeciążenie. Już sądziłem, że przy wieży będzie punkt, lecz trzeba jeszcze zbiec i dobiec do niego. Pierwszy raz w życiu doznałem takiego podejścia. W przysłowiowej „kuchni” ciepłe ziemniaki prawie w ciągu minuty „wpadły” do gardła ze skórką. Widzę pieczoną paprykę, którą zagryzam pomiędzy ziemniakami i zapijam dużymi łykami ciepłej herbaty. Jeszcze wziąłem do ręki galaretek kilka w czekoladzie, wafla ryżowego, podgryzłem jeszcze pokrojonego pomarańcza i opuszczam ten przemiły punkt, który Nas witał uderzeniami w bęben.

Okazywało się takie malutkie to podejście na mapce przy numerze startowym, takie wogóle niewidoczne a rzeczywistość pokazała prawdziwą dziką, ostrą, bardzo wymagającą naturę jak plug, który wszelkimi siłami próbujący nie pozwolić Ci się wspiąć tu. Wymusiło to podejście od Nas znalezienia nad siły, by się tu wspiąć, tak wspiąć.

Zbieganie jest bardzo przyjemnie z tego wzniesienia, Pierwszy raz na tych zawodach cieszę się, że już nie będę wchodził na tego typu górę, po prostu się naprawdę ciesze. Wszyscy, którzy Nas mijają i biegną w stronę pozostawionego przeze mnie wzniesienia, życzą powodzenia czego i im życzę. Troszeczkę zaczynam czuć się źle, lecz nie z powodu jedzenia, lecz, że część zawodników może nie zdążyć na punkt z limitem. Żal mi się ich robi. Taką walkę z sobą wykonali i wykonują. Oby im się udało. Dosłownie przez chwilę lecą mi łzy. To wzniesienie wymuszało niestety do samego końca pokazania, o ile ukrywasz w sobie nieodkryte zasoby siły swojego charakteru, czy też upartość, ujawnienia teraz tych właśnie sił, najbardziej skrywanych umiejętności. Jeśli ich nie znajdziesz, jeśli ich nie odkryjesz, nie dasz rady.

Czterdzieści może pięć stopni – chyba tyle stopni miało podejście i nie można tu zapominać o kamieniach.

Zostałem więc tu przetestowany dobrze a po tym zbiegu czeka nas teraz pięciokilometrowe podejście pod duży Gorc. Musiałem delikatnie przyhamować na zbiegu, by oddech się lekko uspokoił, lecz nie było tragedii aczkolwiek kto zapisuje się na te zawody, musi być świadom, że to nie jest sielanka. Proszę również kolegę, z którym w tym momencie jestem, bo bolą go nogi, by zwolnił, by się oszczędził, bo zaraz się coś może stanie a zejście jest bardzo śliskie, wąskie. Pełno tu małych gałęzi o które bez problemu można zahaczyć i upaść. Dodatkiem jest rwący strumień, który płynie całą szerokością zejścia.

Stawianie kroków na bardzo mokrych kamieniach w potoku nie jest proste, lecz z sekundowymi decyzjami trzeba to robić. Informujemy się nawzajem o ruchomych kamieniach. Informujemy się którędy lepiej iść. Czekamy na siebie wzajemnie, by jeden drugiemu pomagał. Takim sposobem dochodzimy do końca zejścia na asfalt.

To nie jest nawet „Ultra Chojnik”. To są biegowe żniwa – zostają tylko chyba ziarenka najtrwardsze w każdym znaczeniu tego słowa, tym fizycznym, psychicznym, mentalnym, a może i nie. Mowa tutaj o tym dystansie.

Cały czas jestem strasznie już jakby niecierpliwy kolejnego ostrego wzniesienia. Te zawody zaczynają mnie już przyzwyczajać do „pionów” i nie przeszkadza mi to. Kolejka koszulka już cała mokra. Buff również. Wciąż nie tykam żadnych żeli. Teraz jednak decyduje się na małe kęsy „Marsa”, lecz faktycznie są  to bardzo delikatne kęsy. Słodkość jednak bardzo mocno wpływa i przełamano się jednak by zrobić większego kęsa. Na początku podejścia chłopak, który wcześniej robił mi zdjęcia za punktem z herbatą podgrzaną przez dziewczynę w nalewce w ogniu, teraz tutaj schodzi. Słyszę w odpowiedzi, że podejście jest pięciokilometrowej długości.

Reszta żeli, batonów jest wciąż nie ruszona, nie potrzebne one mi są teraz. Wspiąwszy się na szczyt, biegnę na głównym szlak. Bez zastanowienia sprawdzam to na traku. „Gdzie jest ten Gorc? – sam siebie zapytuje. Do samego „gorcowego” wzniesienia jeszcze jednak około dwudziestu minut i ani mi w głowie iść. Nie wiem skąd ta siła wciąż się we mnie znajduje. Bez chemicznych wspomagaczy, tylko bazując na punktach.

Rowerzystę, który dojeżdża na wyczynowym górskim  sprzęcie zapytuje o przypuszczalną jeszcze odległość do Gorca. Odpowiedz niestety nie jest zadowalająca, lecz pamiętając po części zarys traka, doganiam dwóch chłopaków.  Jeden z nich jest trochę zmęczony i staram się podbudowywać choć wiem z doświadczenia, że osoba sama musi sobie z tym poradzić.

Jak dobrze oczom się robi i nogom gdy człowiek widzi w oddali tabliczkę ze szczytem o nazwie „Gorc”. Teraz już z górki do punktu , do „limitu”. Mam bardzo duży zapas czasu sięgający dwóch godzin. Jeszcze tylko kilka kroków. Wyprzedzają mnie chłopcy, których przed chwilą wyprzedzałem. Gdy widzę flagę UTM-a dosłownie w pierwszej kolejności znów łezki poleciały. Być na limicie o czternastej z hakiem. Chłopaki z UTM-a jeszcze robią zdjęcie z flagą.

Bardzo dużo soku jabłkowego tu wypiłem. Starałem się również połknąć placka, lecz nie było to możliwe. Nie przechodzi przez gardło. Zdecydowałem, że skoro pokarm nie wchodzi, trzeba bazować nadal na rzeczach sprawdzonych. Cukierki Wedla bez zahamowań wpadały do żołądka. Poprosiłem jeszcze o colę biorąc w usta wafla oraz do ręki dodatkową jego sztukę i z ponad godzinnym zapasem czasu, opuściłem punkt wcześniej zmieniając jeszcze koszulkę oraz skarpety. Tu był przepak.

Cel – mały Gorc. Gorąco. Podejście pod wzniesienie, które jak na razie opiewa o  asfalt, bardzo wykańcza. Z każdym krokiem człowiek szuka cienia, którego jest tu „jak na lekarstwo”. Człowiek idzie i idze i dojść do wzniesienia nie może. Po drodzę jeszcze wiatrołomy przeszkadzają. Sucho, parno, ciężko, coraz wyżej się robi a wierzchołka jak nie widać tak nie widać. Nie zwalniam, nie odpuszczam, nie umiem. Miały być tylko trzy kilometry pod górę – taką informację uzyskaliśmy na punkcie. Może to była zachęta. Ile to może trwać? Chyba za chwilę się skończy? – sam siebie się pytam. Te pytania dają upust psychice i człowiek zaczyna się uspokajać.

Doganiam kolejny raz kolegę na tym podejściu, z którym wcześniej biegliśmy przed Luboniem. Jesteśmy już u schyłku małego Gorca i czujemy kropke spadające z nieba. Tak długo czekaliśmy na chłód, deszczyk, coś co ukoi choć w skrawku wysoką temperaturę, ale nie tylko odczuwalną cieleśnie jako słoneczne grzanie. Potrzebowaliśmy czegoś co  może doprowadzi do przymusu założenia kurtki, by organizm odczuwał inne bodźce ponieważ był lekko zmęczony jak skóra pustynia, która nie wie co to jest deszcz. Chłosta, która nam została zaserwowana, została już w tyle.

Najgorsze jednak już za mną. Mowa o ostatnim, bardzo wymagającym limicie.

Dobiec do kolejnego punktu na 121. kilometrze i napić się ciepłej herbaty – marzenie, które uskrzydlało teraz by biec. Ścieżki leśne sprzyjały temu. Nie były wymagające – przynajmniej w tym momencie.

Wybiegłem z lasu i obawiałem się znów słońca, tego palącego słońca, lecz jeśli ono będzie, trudno, przetrwam. Już były dwie sytuacje, które starały się mnie złamać i niestety odeszły historycznie w pamięć jak diabełki głodowe z reklam jogurtu na mały głód. Było teraz jednak chłodniej już.

Na punkcie nie ma herbaty! – no trudno. Jest sok, woda, cola i inne rarytasy. Tak można wciąż nazywać te punkty. Wsunąłem sobie  wafla ryżowego w usta, drugiego już „pchałem” dłonią by szybciej wchodził w gardło, choć jeszcze pierwszego nie połknąłem.

Wolontariusz na punkcie wspomina o dwóch chłopakach, którzy poszli stąd jakieś osiem minut temu. Wspomina, że gdybym ich dogonił byłoby raźniej w nocy. „Da się zrobić na podbiegu” – odpowiadam. Nie czekając już na nic, biorę jeszcze galaretki w czekoladzie w dłoń i pomimo wzniesienia, które jest przede mną, wbiegam na nie.

Schody drewniane, częściowo zalane wodą, częściowo pokryte błotem już nie robią na mnie wrażenia. Te przeszkody są już za proste.

Na wzniesieniu poganiam chłopaków o których wspominano na punkcie, lecz przez chwilę to tempo troche jest dla mnie za słabe. „Na pewno mnie dogonicie” – odpowiadam.

Biegnę swoim już tempem, nawet po schodach. Już nie ważne jest to jak ten teren wygląda. Spoglądając na mapkę uświadamiam sobie, że czeka mnie teraz trochę relaksu w formie zbiegu.

Nic tu nie ma. Tylko ja, las, czasem słyszalny świst pomiędzy drzewami lub cisza, czyli natura i powoli zapadający zmrok. Gdzieniegdzie widzę wystające, połamane konary drzew. Z bardzo daleka wyglądają jak dziwne posągi, lecz tylko przez chwile. Czy mam omamów? Nie. Dawno już nie widziałem wstążeczek wskazujących trasę i jakby słyszę jakieś głosy z tyłu. Tymi głosami są ci dwaj, którzy mnie dogonili a nazywają się Michał i Bastek.

Sprawdzam na traku szlak, bo przez moment miałem wrażenie, że muszę zawrócić – upewnić się trzeba. Jestem już trochę połamany i fizycznie i psychicznie, ale spać się nie chce i wogóle nie myśle o zejściu z trasy. Tyle „przejść” i się poddać – nigdy, lecz trzeba też pomyśleć powoli by się ubrać, założyć czołówkę, bo się ściemnia.

Chłopaki mnie wyprzedzają ale tylko na chwilę. Biegniemy we trójkę do schroniska. Bastek jeszcze, będąc przy schronisku idzie sprawdzić czy można kawę kupić. Jest godzina dwudziesta trzecia chyba. Jeden z chłopaków z dystansu dwustuczterdziestokilometrowego szuka właściwej drogi. Razem z Michałem analizują traka. Fakt, bez traka tu, troszeczkę ciężko pomimo oznaczeń.

Idziemy przez kilka kilometrów do Obidowej. Nogi trochę bolą, ale cóż. Robimy sobie chwilowe przerwy, choćby na minutę, by psychikę doprowadzić do stanu używalności. Michał idzie przodem. Mnie zaczyna przestawiać – lekkie zmącenie ucieka, znów się budzę. Proponuje, zamianę, bo rozumiem Michała, że może być zmęczony. Non stop błoto.

Po bardzo długim spacero-biegu schodzimy ostrym trawiastym zejściem, które bardzo, jeszcze mocniej, mnie budzi a po nim jeszcze natrafiamy na wiatrołomy. Powalone bardzo długie i duże choinki. Nie ma jak przedostać się. Ciężko stawia się tu kroki. Kije robią dużą pracę jako środek utrzymujący równowagę naszych ciał a czołówki doskonale oświetlają przeszkody.

„Co tu był jakiś bieg drwala, bieg leśnika, bieg pilarza” – wspomina Bastek. Są miejsca, przez które trzeba się „przeczołgać”. Zaczyna nas to już trochę irytować, ale jak to mówimy, przynajmniej nie jest nudno.

Słyszymy gwizdy i oklaski. Obidowa wita nas oklaskami. Pojawia się na mojej twarzy lekki znak radości, bo mam marzenie – napić się ciepłej herbaty. Niekontrolowanie spływają łzy po policzku – one wyschną.Tu już nad niczym nie ma się kontroli. To jest jakiś cholerny surwiwal, ale jestem zadowolony, że dalej kontynuujemy.

„Mała czarna” nas we trójkę budzi. Wraca nam humor. Jeszcze są dwa wzniesienia do pokonania. Dołącza do nas jeszcze zagraniczna para, lecz stają się oni trochę za słabi. Raz biegniemy, raz idziemy. Rozmawiamy na różne tematy, by umilić sobie czas. Michał co chwilę sprawdza trasę – już bez zastanowienia – gdy mamy obawy, w którą stronę skręcić. Ja również sprawdzam. Widzę oświetlone przez czołówkę oczy w dole. Bastek już coraz częściej wspomina o potrzebnym śnie, choć piętnastominutowym. Rozumiem go, choć mi samemu nie chce się spać.

I znów biegniemy, by ta trasa, by te kilometry jakoś szybciej pozostawiać za sobą, jesteśmy coraz to bliżej Rabki-Zdroju, lecz tu na zbiegu jesteśmy świadkami ciężko oznaczonej trasy co doprowadza do slalomu. Biegniemy w bardzo mocnej mgle.Dodatkowo błotnisty znów teren utrudnia bieg. Aż widać muszki pod czołówką. Dosłowne mleko.

Po tym zejściu, na ulicy gaszę czołówkę, bo światła uliczne doskonale oświetlają drogę. Była mocna mgła. Przed budynkiem stoi wielu ludzi a budynkiem tym jest Szkoła Podstawowa w Rabce-Zaryte.

Tutaj już zmieniam jedynie koszulkę. Zjadam chyba z dwie porcje kaszki kuskus z pomidorowym sosem. Wypijam z trzy herbaty. Połykam z cztery wedlowskie galaretki w czekoladzie  i czekamy na Bastka. „Ruszamy”- orzeka Michał. Bastek gotów- lekko zmrużył oczy.

No więc wspólnie z chłopakiem z dystansu najdłuższego wspinamy się na Luboń Wielki. Nie sądziłem, że to wzniesienie będzie tak skomplikowane. Są momenty gdy wzniesienie ma bardzo ostry kąt podejścia ale co to jest dla moim MT-ków na nogach. Wgryzają się w mokre liście, błoto, trawę i trzymają za najmniej wystające elementy. Nie odpuszczają. Ani razu nie pośliznąłem się. Powoli lecz pewnie stawiam każdy krok. Teraz po bardzo kamienistym odcinku jeszcze musimy się wspiąć. Przypomina to Austrię – Pitztal. Stromo. Trasa przez duże głazy prowadząca na szczyt a ja mam lęk wysokości. Tylko nie patrzeć w dół- mówię sobie, lecz to kusi. Obracam się i nie wpływa to już na mnie. Jest godzina czwarta nad ranem.

Kolejny raz, jak już piszę, nie wiem już który, opuszczamy wzniesienie po bardzo bardzo błotnistym szlaku. Bardzo trzeba uważać by nie wpaść w poślizg. Oj bolałoby bolało tutaj. Dotrwaliśmy do otwartej przestrzeni a mi w głowie nadal nie daje spokoju to co chłopaki wspominali o zbliżającym się Szczeblu, o zejściu prawie pionowym gdzie trzeba naprawdę podobno kombinować by zaczepić się butem, bieżnikiem by nie zjechać.

Michał wychyla się szybko do przodu i robi nam we trójkę pamiątkowe zdjęcie. Tu krowa po prawej tu koguty pieją a tu, przed nami, podejście, ostatnie podejście, które prowadzi na Szczebel. Przez dwa kilometry jest ono, że tak powiem, płaskie, lecz za chwil kilka robi się mocno stromo. Bez zatrzymywania się wspinamy się po kamieniach, stawiając kroki w mieszance błota i spływającej wody.

Robimy sobie chwilkę przerwy na szczycie. Chowamy kije do plecaków i celem naszym jest teraz czarny szlak, którym będziemy schodzić ze Szczebla. Jak on wygląda? Wydaje mi się, że można go przyrównać  do stromego zejścia ze Szrenicy lub stromego zjazdu z Kopy jeśli kiedykolwiek zjeżdżałeś/zjeżdżałaś z Kopy na nartach. A może Kopa jest jednak łagodna w porównaniu z tym zejściem? Wydaje mi się, że bardziej można to przyrównać do zejścia z grani w Tatrach. Koniec końców jest stromo,oj stromo.

Mocno pracują tu uda. Dwa razy muszę się zatrzymać by wyregulować oddech. Trzeba cholernie uważać by nie zjechać po tym błocie. Znów bezgranicznie zaufanie do bieżnika w bucie, które „łapie za ryj” błoto, ziemie i nie puszcza. Ten but to fenomen. Zastanawiałem się gdzie jest to zejście, gdzie trzeba zaczepiać się butem, jak wspominano i okazuje się, że to było właśnie to.

Nie powiem, zejście ciekawe, mocne technicznie bez dwóch zdań, lecz miałem już w swojej karierze do czynienia z takowymi. Jedyną trudność jednak potęguje tu to, że jesteś zmęczony dystansem i jednak ma to wpływ.

W oddali widzę człowieka, który czegoś szuka w dużej torbie. Za chwilę udaje mu się wyciągnąć coś z niej. Aparat. Skupia się aparatem na mnie. „Rany..” Uśmiecham się. Jeszcze zdjęcia? To zdjęcie będzie chyba najbardziej ciekawe – myślę sobie. „Teraz już tylko lekko w lewo, potem prosto przez wieś,potem przez błotko i koniec”- oznajmia.

Chłopaki w jednym miejscu, na moście, czekają na mnie, lecz spokojnie już mówie, że dam radę. Niech biegną. Tym bardziej, że mnie już troszeczkę noga zaczyna boleć i nie chcę być spowalniaczem.

Dobiegamy do drogi, i kawałek biegniemy chodnikiem. Potem jeszcze do góry po dosłownym błocie. Kilka zakrętów po drodze i….

No jednak wychodzą tu jeszcze dwa kilometry i widoczny dmuchany balon „Jan Niezbędny”.

Nie wiem jak wbiec na metę, lecz jeden z ludzi obok wyrywa się i mówi, że pomoże otworzyć bramę. Tu zaraz wystartuje kolejny bieg. Muszę zdążyć przed tym startem.

Duży uśmiech już naturalnie pojawia się na mojej twarzy. Ręce w górze, kije w plecaku. Widzę jak chyba dwoma aparatami łapią mnie. Już mi wszystko jedno. Przekroczyłem linię metyyyy. Zawieszają drewnianą oznakę finishera na mojej szyi. Organizator wciska mi na głowę czapkę finishera.

Ja już nie płaczę. Nie wiem co sobie powiedzieć, dosłownie nie wiem. Polski odpowiednik tak popularnego biegu jak UTMB został właśnie zdobyty. Tyle przed nim strachu było. Sądziłem, przed startem, że zdecydowanie za mało jestem przygotowany do tego a okazało się, że tu zadziałała siła, mega siła charakteru.

Szliśmy, biegliśmy jak czołg w niektórych momentach. Jak tu teraz usiąść by się napić izotonika? Jeszcze ktoś z góry dopytuje o plecak, który posiadam – Kalenji przeznaczony pod UTMB. Fakt, poprawiłbym ze dwa elementy w nim i na pewno nie kupie softflasków – strasznie one irytująco się chowa do plecaka.

Zrobiłem coś do czego już od roku miałem ogromny respekt. 170 kilometrowy odcinek z przewyższeniami może odpowiadającymi biegowi, który mnie czeka w sierpniu. Jestem spokojny o swoje umiejętności radzenia sobie w kryzysach psychicznych i fizycznych, choć może jeśli zdarzy się coś nowego, trudno trzeba będzie znaleźć na to sposób.

Bardzo mi żal jest tych ludzi , którzy nie zmieścili się w limitach, którzy odpadli, lecz niestety, tu przekonałem się, że najważniejszym mięśniem, który pozwala to ukończyć jest mięsień psychiczny, mięsień zwany głową. Może i chwilami pojawia się walka, ale jest jednak ona znaczącym elementem tych zawodów.

Mowa tu o walce o czas, walce w sensie pozostawienia zawodników, z którymi dobrze się rozmawia dla dobra sprawy nawet wtedy kiedy opuszczają Cię siły, to trzeba znaleźć, poszukać sił na szybko. Nie wiem skąd ta siła jest biorąc pod uwagę to, że na trasie nie zjadłem żadnego żela, o czym wspominałem, żadnego batona energetycznego, poza kilkoma kęsami „Marsa” oraz żywiłem się tylko na punktach kontrolnych. Tyle teraz batonów, żeli do zjedzenia…a może będą służyć podczas kolejnych zawodów….

Jeśli chcesz ukończyć ten dystans musisz sobie jednak zdać z tego wszystkiego sprawę. Nie wiem jakie zawody trzeba ukończyć by ukończyć te. UltraChojnik będzie może i treningiem, lecz na za małym dystansie. „Samobójczy dystans” w Ladku-Zdrój będzie doskonałym treningiem może pod względem psychicznym.  A co z wszystkimi innymi zawodami? „Polecam „Zamieć” indywidualnie, bo w parze to nie zawody no i coś mocno stromego. Nigdy nie biegłem zawodów w Tatrach, lecz doświadczenie z dalekiej zagranicy mi wystarczy. Więc wracając jeszcze chwilę do UTM-a….pokonać dystans w czasie mniejszym niż czterdzieści jeden godzin – dla mnie sukces i pierwszy raz w życiu jestem na teraz mocno spokojny i zawodolony z siebie.

 

Wyniki ULTRA-TRAIL® MAŁOPOLSKA 2019.


Podium UTM 240:

Mężczyźni:

  1. Marek Rutka, czas 47:45:20
  2. Mariusz Bartosiński, czas 49:59:33
  3. Robert Niedzielski ex equo Krzysztof Horaczy,  czas 53:19:23

Szczegółowe wyniki UTM 240: PDF


Podium UTM 170:

Kobiety:

  1. Joanna Marchewka, czas 38:43:44
  2. Renata Dyduła, czas 43:15:18

Mężczyźni:

  1. Paweł Wichłacz, czas 29:53:06
  2. Grzegorz Żarnowski, czas 30:34:01
  3. Zbigniew Cholewa, czas 34:57:34

Szczegółowe wyniki UTM 170: PDF


Podium UTM 105:

Kobiety:

  1. Katarzyna Dziuban, czas 17:20:47
  2. Anna Cop, czas 25:57:11
  3. Anna Makselon, czas 26:38:59

Mężczyźni:

  1. Sebastian Kansy, czas 14:48:51
  2. Paweł Perykasza, czas 14:51:07
  3. Sławomir Wantuch, czas 15:45:05

Szczegółowe wyniki UTM 105: PDF


Podium UTM 64:

Kobiety:

  1. Anna Przebinda czas 09:14:50
  2. Martyna Mączka, czas 10:32:52
  3. Agata Gomółka, czas 11:26:46

Mężczyźni:

  1. Marcin Wolski, czas 08:31:32
  2. Paweł Wójcik, czas 08:41:03
  3. Wojciech Rykała, czas 09:02:02

Szczegółowe wyniki UTM 64: PDF


Podium UTM 45:

Kobiety:

  1. Lucyna Walaszczyk, czas 05:52:35
  2. Aleksandra Tomecka, czas 06:57:32
  3. Krystyna Murzyn, czas 07:56:51

Mężczyźni:

  1. Tomasz Kącki, czas 04:57:27
  2. Daniel Żuchowski, czas 05:08:26
  3. Grzegorz Łuczko, czas 05:24:53

Szczegółowe wyniki  UTM 45: PDF


Podium UTM 35:

Kobiety:

  1. Urszula Podolak, czas 04:47:16
  2. Agnieszka Wysocka, czas 04:59:05
  3. Natalia Haczyk, czas 05:23:54

Mężczyźni:

  1. Dominik Grządziel, czas 03:19:22
  2. Damian Kozioł, czas 03:30:04
  3. Piotr Szumliński, czas 03:42:35

Szczegółowe wyniki  UTM 35: PDF


Podium UTM 10:

Kobiety:

  1. Urszula Paprocka, czas 01:18:00
  2. Dominika Bolechowska, czas 01:20:58
  3. Iwona Kąś, czas 01:30:02

Mężczyźni:

  1. Marcin Dzierwa, czas 01:07:10
  2. Tomasz Korzeniowski, czas 01:09:16
  3. Michał Kowalski, czas 01:18:00

Szczegółowe wyniki  UTM 10: PDF

O Autorze

Uwielbia biegać ultra. W zasadzie im dłużej, trudniej, tym lepiej. Autor bloga okrokwiecej.pl

Podobne Posty

Jedna odpowiedź

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany