…Organizatorzy szumnie zapowiadali, że na trasie będzie błoto, co się nie sprawdziło za bardzo, natomiast ja szumnie zapowiadałem, że wygram, co też się za bardzo nie sprawdziło, choć i tak bardziej niż owe błoto, bo prowadziłem przez przeważającą część dystansu. Jednak nie ten wygrywa, kto prowadzi w środku, czy na ostatnim wirażu, lecz ten, kto pierwszy mija linię mety. Stara prawda, od której nie ma ucieczki, nawet do króliczej nory…
Dość dziwny tytuł relacji z Harpagana, sami chyba przyznacie. W każdym bądź razie, przypuszczam, że spodziewaliście się innego. Ale jest właśnie taki, a nie inny, ot, co! A wszystko przez to, że moja ostatnia relacja z Harpagana, tego, który odbył się w Redzikowie, stała pod znakiem i była kompletnie zdominowana przez mój zgoła nieoczekiwany i niechciany pobyt w wielkiej wodzie zwanej Łebą, przez którą przepływałem, ale… potem (albo nigdy) o tem. Redzikowo było w październiku, a teraz trzeba pisać o Kolbudach. No więc dlatego pojawiły się „suche stopy” w tytule, gdyż ten Harpagan, pierwszy raz w życiu przeszedłem niemal nie mocząc nóg!!!
Tak, to prawda! Pierwszy raz na Harpaganie nogi mi nie gniły. A organizatorzy szumnie zapowiadali, że w lesie jest błoto po pachy, a nawet i po sam czubek wieży Eiffla, gdyby wieża Eiffla zechciała wziąć udział w Harpaganie (nie zechciała). Organizatorzy szumnie zapowiadali, że na trasie będzie błoto, co się nie sprawdziło za bardzo, natomiast ja szumnie zapowiadałem, że wygram, co też się za bardzo nie sprawdziło, choć i tak bardziej niż owe błoto, bo prowadziłem przez przeważającą część dystansu. Jednak nie ten wygrywa, kto prowadzi w środku, czy na ostatnim wirażu, lecz ten, kto pierwszy mija linię mety. Stara prawda, od której nie ma ucieczki, nawet do króliczej nory.
A jak to wszystko przebiegało od początku do końca? A więc tak jak zapowiadałem wpierw były długie, żmudne, czasem wprost ohydne aż do zupełnego psychicznego i fizycznego wybebeszenia przygotowania biegowe w okresie zimowym w śniegu po kostki, a nawet po łydki [nie wspominając (a jednak wspominając) o pagórkowatym terenie, na którym treningi się odbywały]. Przygotowania zostały odbębnione, mobilizacja wielka, nakupowałem sobie energetycznych batonów, żeli, rozplanowałem ile jedzenia i picia biorę na poszczególne pętle, taktyka została rozrysowana w spuchniętej głowie do najdrobniejszych szczegółów, słabości mojego umysłu rozpracowane i oszańcowane i pozostało tylko wykonać plan. W dniu zawodów wprowadzałem się w klimat autodestrukcji, który unosi się zawsze nad harpaganem, aby nie być niemile zaskoczonym podczas już samych zawodów. W tym celu przeczytałem dwie okropnie ciężkie, niemal zupełnie dla mnie niezrozumiałe książki Witkacego, od których tak mi spuchła głowa, że potem to się chyba odbiło na nawigowaniu, bo nawigowałem raczej mizernie, ale… potem o tem. Czyli wszystkiemu winien jest Witkacy, najważniejsze, że ja pozostaję bez winy. Stłamszony, zgnieciony na nieokreśloną, rozlazłą umysłową marmeladę przez owe pouczające lektury dobiłem się jeszcze przed startem prosząc organizatorów o pozwolenie na wywieszenie kilku plakatów i pozostawienie ulotek promujących Wormsaka i Urwisko na terenie bazy. Nie wiem, może jak to zwykle w moim przypadku bywa, zacząłem plątać się w tłumaczeniach, ciamkać jak ostatni zagwazdrany ciamkacz, nieokreślony flakowaty bubek, a może o co innego chodziło, ale usłyszałem „nie!” Byłem zły na organizatorów, w myślach posyłałem ich do wszystkich diabłów (sturba ich wlań chełbiasta!, tak to złorzecząc na ten przykład). Po tym gniewie nastąpił stan apatii, gdy sobie tak mówiłem: „No tak, duży to się małym nie przejmuje, przejdzie się po nim, podepcze, nawet nie zauważy, że coś miał pod stopą. Jak jesteś mały, to proś dużego o coś, równie dobrze mógłbyś prosić kombajn, żeby ci włosy obstrzygł”. To „nie” tak mnie już zupełnie rozłożyło, że na godzinę przed startem dopadły mnie smoliste myśli typu „wszyscy mnie wyprzedzą, będę ostatni i w ogóle czy warto żyć”. No cóż każdy ma jakieś tam swoje pokrętne procesy myślowe, ja w cudze nie wnikam, piszę tylko o własnych.
Na starcie byłem bardzo czujny, a nawet zbyt czujny. Od razu ruszyłem mocno do przodu i już po 100 metrach byłem drugi i tak biegłem do pierwszego czujnego zakrętu, który oczywiście źle odczytałem i pobiegłem źle. Okazało się, że jednak prawie wszyscy pobiegli źle, nawet Radek i Paweł Ćwidak, a więc to jeszcze nie był jakiś wielki mój błąd nawigacyjny, skoro i oni go powielili. Miłe złego początki. Paweł, z którym odtąd (oraz z Radkiem) bez przerwy się spotykaliśmy się na trasie, to się rozstając, to schodząc jak w starym dobrym patologicznym małżeństwie, szybko wyczaił co i gdzie jest nie tak i skorygowaliśmy błąd. Zostawiłem ich jednak z tyłu, bo adrenalina i testosteron tak we mnie buzowały, że gdybym biegł wolniej pękłbym jak rozdpetana dojrzała/przejrzała purchawka (znowu Witkacy). Przed jedynką miałem już jakieś 300 metrów przewagi nad resztą stawki, przelot był prosty dość, ale na końcu się zamotałem i na punkt wbiegliśmy wielką grupą. Tam zmieniłem narty, bo za bardzo mi się do nich śnieg kleił (w rzeczywistości tylko zdjąłem bluzę) i musiałem nadganiać. Dogoniłem Pawła i Radka i biegliśmy razem. Podczepiłem się do nich jak jakaś pluskwa, pasożyt, huba i do dwójki biegłem nie patrząc na mapę, słuchając tylko jak Paweł mówi jakie punkty terenowe właśnie mijamy. A ja się czułem jak małe dziecko prowadzone za rączkę przez ojca w tłumie ludzi. Czyli wokół groza, ale pełne zaufanie, że nic mi nie grozi. No ale nie ma co. Człowiek jakąś tam ambicję ma i chciałby się sprawdzić, czy też sam potrafi ponawigować, więc wiedziałem, że długo tak z bezpieczną ochroną nie wytrwam. Na dwójce wyszło na sam koniec coś dziwnego, niby droga się zgadzała, skręt się zgadzał, ale punktu nie było. Biegło nas tam chyba z pięciu, wszyscy stają i wgapiają się w mapy. Radek krzyknął „na prawo, w dole widziałem chyba lampki”. Więc ja tam lecę sprawdzić. Reszta zostaje i myśli, ja zbiegam na dół i faktycznie! Stoi sobie namiot. Wbijam punkt i chcąc zachować pozory uczciwości (he, he, ciekawe, czy ktoś uwierzył) wracam do pozostawionej grupy powiedzieć im, że namiot faktycznie jest w dole. Tyle, że grupa już się gdzieś rozproszyła. Do teraz nie mogę zrozumieć Radka, dlaczego krzycząc, że na dole widział światełka nie zbiegł na dół tylko pobiegł gdzie indziej. Za to ja zbiegłem i zdobyłem szybko punkt. Do trójki leciałem bardzo dobrze, szybko, szczęśliwie czujnie i chyba wypracowałem sporą przewagę. W pewnym momencie była nawet lekka euforia. Ale przed samą trójką jak ostatni amator zatraciłem czujność, wbiegłem na pełnej szybkości w jakieś skrzyżowanie, potem następne, coś się droga zaczęła inaczej niż na mapie kręcić i kłopot gotowy. Zamotałem się, odnalazłem, wbiłem trójkę, wybiegam z niej i kogóż to widzą kaprawe oczy moje? Pawła i Radka! He, he, to mnie trochę odstresowało, bo jak się zobaczy znajomych, to nawet wojna nie wydaje się być taka do końca wojenna i poważna, można pogadać, pośmiać się, człowiek na chwilę zapomina, że miał napierać aż do ostatecznej nieodwracalnej samozagłady.
Kolejne błędy za trójką. Szkolne, a nawet przedszkolne, chcę rwać do przodu, wbiegam nie w te drogi, w które powinienem był, tnę azymut pakuję się w jakieś moczary, które przecina płot z betonową wylewką. Wylewka wystaje tuż ponad lustro moczarów. Idę po tym betonie czepiając się siatki ogrodzenia jak jakaś małpa, zapewne makkak. W głowie absurdalne myśli – ciężko będzie utrzymać tempo 5:15 na kilometr jak się tak będę przemieszczał wisząc na jakichś siatkach. Jakoś się odnajduję, gnam do czwórki, żeby nadrobić straty, tym razem przechodzę do marszu przed samym punktem, aby już tak głupio nie błądzić. Oczywiście i tak się gubię, bo tam się drogi nie zgadzają, ale od czego jest Jarek Bartczak, o którym chodzą legendy, że ma GPSa w głowie. Mija mnie, a ja podążam za nim. Mówię sobie „wydaje mi się, że chyba wiem gdzie jestem, ale ostatecznie przekonam się, jeśli Jarek odbije, ooooo, właśnie w tym momencie w prawo”. Właśnie w tym momencie Jarek odbija w prawo na krótki azymucik i za chwilę we dwójkę, jako pierwsi meldujemy się na czwórce (dwójka na czwórce, he, he). To ostatni raz, kiedy widzę Jarka na trasie, był tego dnia w piekielnie mocnej formie i wygrał tak pierwszą pętlę, jak i drugą, która już była w jego przypadku pętlą rowerową (trasa TM). Do piątki mam początkowo szczęście, ale ile można na nie liczyć? W końcu na kilometr przed piątką droga zaczyna mi się nie zgadzać, wobec czego dochodzę do wniosku, że przegapiłem jeden skręt i biję azymut na zachód. Włażę w jakieś koszmarne wąwozy, jakieś rzeczki, dróżki, łukiem wracam na wschód i wyrzuca mnie… na tę samą drogę, z której zlazłem! Chyba się zaraz zastrzelę, snuję dzikie rozkoszne fantazje, ale niemożliwe do spełnienia. W plecaku bowiem same tylko batoniki i isostar, żeby choć tępy scyzoryk, ale i tego nie. Widzę dwie lampki zbliżające się do mnie i za chwilę słyszę radosne wołanie „O Krzysiek, to ty!” Są to Paweł z Radkiem. A więc uratowany! Jak zbity kundel z podwiniętym ogonem podczepiam się do nich, chowam się pod opiekuńcze skrzydła tych wychowawców kolonijnych, jak skruszone, choć zwykle niesforne i niesuborydnowane dziecko i razem lecimy do tej piątki. Dobrze jest czasem na harpie mieć do kogo gębę otworzyć, bo inaczej w eter lecą same okropne przekleństwa, zwłaszcza jak się błądzi. Piątka czujna, wspólnymi siłami ją opanowujemy, ale dalej już zostawiam chłopaków, wciąż mam ochotę napierać, choć organizm od dawna dopomina się o zwolnienie tempa. Nie słucham go. Co się będę dziada słuchał. Nie dam się styranizować nikomu, nawet sobie. Poza tym jestem dzieckiem niesfornym i niesubordynowanym i mam ciągoty do uciekania od wychowawców kolonijnych. Przelot na szóstkę w miarę, w miarę, coś tam się zgubiłem leicutko, niedaleko szóstki patrzę, a tu wypadają gdzieś z lewej, niczym światła rozpędzonego parowozu (może jakiejś Luxtorpedy?), sypiąc snopy iskier spod kół (butów do biegania?) dwie lampki. Nie muszę zgadywać, mam pewność, że należą do Pawła i Radka. Biegnę trochę przed nimi i zapominam, że szóstka jest przesunięta względem mapy. O tym mówili orgowie przed startem. Wbiegam wijącą się drogą na wielką górę i muszę zaraz z niej zbiegać do rzeki, gdzie jest punkt, a nie na ścieżce. Ale nie mogę go znaleźć. Tracę 10 minut. Luxtorpeda Paweł/Radek odjechała, a ja jestem wściekły jak sto diabłów. Prycham i fukam, sapię jak głodny i zziębnięty homo sapiens. Robię kolejne koszmarne błędy i po prostu czuję jak moja jaźń rozpada się na fatale fraktale… Całe szczęście, że takie stany wiele razy już przechodziłem na wielu zawodach, więc jakoś się uodporniłem i niestety nie ginę. Przed siódemką też błądzę, znowu droga idzie inaczej niż ja chcę i muszę improwizować. Wpadam na półmetek z czasem 7:04. Jestem 15 minut za Pawłem, który już wyruszył na drugą pętlę. Radek i Jarek też są już w bazie, ale oni startują na TM, więc nie stanowią dla mnie źródła trosk. Wiem, że jest już dla mnie po zawodach, bo jestem kompletnie wyczerpany. To wszystko nie tak miało pójść. Cóż jednak, trzeba walczyć, dopóki piłka w grze. Przeciw wierze, przeciw nadziei. Czyli dzień jak co dzień.
Ruszam i zaraz widzę wielką trójkę wbiegającą na półmetek: Maciej Więcek, Andrzej Buchajewicz i Robert Kędziora. Przeliczam jaką mają stratę do mnie i wychodzi mi jakieś 20 minut. Zjedzą mnie jak świeżą grzankę zanim dobiegnę do dziesiątki, prognozuję. Ale nie myśleć o tem. Staram się dogonić Pawła i spróbować choć powalczyć o czwarte miejsce. W bazie Radek mi mówił, że Paweł na drugiej pętli planuje tylko chodzić, więc widzę w tym jakieś swoje szanse. Słaniam się, przewracam o własne uszy, ale… w końcu zaczynam nawigować! Rychło w czas. Rzeczywiście drugą pętlę nawigacyjnie bardzo dobrze rozgrywam. Nogi wlokę za sobą, jakby nie należały do mnie, zmuszam je do biegania, ale to jest tempo w porywach 7:00 na kilometr! Trochę otuchy we mnie wstępuje, gdy na 9 PK doganiam Pawła. Tylko chwilowo, bo on wybiera lepszy wariant na 10 i w efekcie doganiam go znów dopiero w połowie drogi między 9 i 10. Trochę idziemy razem, schodzi ze mnie napięcie, rozluźniam się, jak dowiaduję się, że wielka trójka już minęła Pawła i ma nad nami jakieś pół kilometra przewagi. Tniemy azymucik przez pola podziwiając widoczki. Zmuszam się do biegu, żegnam Pawła, tym razem na dobre i sam lecę do dziesiątki. Paskudna ta dziesiątka! Trafiam na nią przypadkiem, tak się schowała w jakimś dziuro-wąwozie. Szybko lecę do jedenastki, którą tym razem znajduję bezbłędnie. Tam dowiaduję się, że… prowadzę!! Niemożliwe, jak to się stało?! Ano tak, to ta dziesiątka podstępna, faworyci musieli tam się zgubić. Wstępują we mnie nowe siły, biegnę pomimo bólu w kolanie i pękającej coraz szybciej jaźni. Mam przewagę raptem kilku minut, więc nie daję sobie wielkich szans, ale znów chcę walczyć! Dwunastka bardzo ładnie rozpracowana, nie wierzę, czyżbym zaczynał czerpać z tego przyjemność?! To już coś. Do trzynastki też nieźle nawiguję, słoneczko ładnie przygrzewa, idę sobie granią na takim cyplu nad jeziorem. Jest namiot, jest sędzia, i co? Nadal pierwszy?! Tak! Gdzieś w podświadomości tłucze się myśl: wyprzedzajcie mnie wreszcie, nie chcę już się męczyć. Chcę się w końcu poddać. Ale nie! Pojawiają się na widnokręgu i włącza się rzężący od dłuższego czasu i kapitulujący milion już razy instynkt walki! Zaczynam biec i biegnę bez przestanku, powoli, wlokę się, ale biegnę. Dopadają mnie na 89 km, dziękuję im za walkę i życzę powodzenia. Do czternastki i piętnastki już tak nie napieram, ale nadal staram się biegać na lepszych drogach, celując w życiówkę. Ostatnie 4 km po asfalcie biegnę cały czas. Na mecie mam 4 miejsce z nowym rekordem życiowym 15:04:40, stary pobity o 1 godz, 3 minuty. Wygrać się nie udało, ale będzie na pewno co wspominać.
Zawiodła taktyka. Po co tak biegałem jak wariat na pierwszej pętli? Druga bardzo dobra nawigacyjnie, ale zła kondycyjnie, odwrotnie do pierwszej. W bazie unoszę się na granicy bytu i niebytu, słabo kontaktuję, do tego stopnia, że korzystam z damskiego prysznica. Co tam się działo, nie będę opisywał, bo to nie należy do sprawy, zresztą i tak pewnie nikt nie dotrwał do końca tej stanowczo za długiej relacji.
Zostaw odpowiedź