[b][size=x-large]Quechua Diosaz Raid 700
crash test butów trailowych[/size][/b]
Quechua to marka sprzętu górskiego sieci sklepów sportowych Decathlon. Kto by się spodziewał, że hipermarket sportowy inwestował będzie w stworzenie tak niszowego sprzętu jak ciuchy i buty do trudnego trailu i AR. A jednak. Sponsorowany przez Quechua team rajdowy Les Arcs i członkowie teamu trailowego Quechua (w tym Vincent Delabarre i Dachhiri Dawa Sherpa) muszą intensywnie brać udział w projektowaniu nowych produktów, bo są one rzeczywiście przemyślane i można się w nich nie tylko polansić na szlaku (ach, ta pomarańczowa kolorystyka), ale też zdają się być całkiem funkcjonalne. Brzmi bajkowo, tylko cena produktów ze wspomnianej kolekcji niestety nie jest zbyt decathlonowa. Ale od czego są wyprzedaże. Cena nominalna opisywanego modelu (około 350 PLN) długo mnie odstraszała, ale już za jej połowę dałem się skusić i stałem się posiadaczem francuskich rajdówek.
[i]Świeżynka[/i]
Zaczynając czysto teoretycznie – gdyby ktoś kazał mi zaprojektować but rajdowy, to wiele więcej bym nie wymyślił niż zastosowano w tym modelu – prosta komfortowa amortyzacja (bez bajerów i kolorowych „systemów”, przy czym dość miękka – mi to odpowiada), mocne, niepodatne na rozdarcia materiały cholewki i sprytny pomysł z wbudowanym stuptucikiem z siatkowego materiału. Może tylko pod systemem sznurowania bym się nie podpisał. Tu zastosowano patent podobny do salomonowego – cienka żyłka ze ściągaczem, ja wolę tradycyjne sznurówki.
[b]Okoliczności wypadku czyli jak w praktyce?[/b]
Buty miałem okazję przetestować podczas trzymiesięcznej wyprawy w Andy. Były moim podstawowym obuwiem poza atakami szczytowymi w górach, więc przejechały około 2500 km na rowerze i zaliczyły kilkaset kilometrów czasem dość trudnego trekkingu. Piach, przechodzenie przez rzeki, moreny lodowcowe, wejścia do 5500 m – buty miały okazję wykazać się w każdym terenie. Nie narzekałem na nie – były wygodne (choć przyznaję, że przy pierwszym mierzeniu nie byłem zachwycony), bieżnik dobrze trzymał, siateczkowy stuptucik sprawdzał się nieźle. Z drugiej strony, w trzy miesiące zajeździłem je na śmierć.
[b]Przyczyny zgonu czyli co padło pierwsze i dlaczego?[/b]
Po miesiącu zaczęły puszczać pierwsze szwy po wewnętrznej stronie buta. Okazało się, że połączenie wody i ostrej skały butom nie służy. Po całodniowym rozmiękczaniu butów wielokrotnym przechodzeniem przez rzekę i wycieraniu ich o piargi oba buty postanowiły się w końcu „otworzyć na świat” (patrz zdjęcie). Przy okazji mogłem zajrzeć „pod skórę” buta i okazało się, że noga trzymana jest przez wewnętrzną siateczkową skarpetę, na którą dopiero naszyte są wzmocnienia w postaci gęstej plastikowej siateczki i tradycyjnych wzmocnień chroniących palce i piętę. Uszkodzenie warstwy zewnętrznej nie powoduje więc natychmiastowej utraty trzymania i komfortu w środku buta (oczywiście dopóki nie przegryziecie się także przez tę drugą warstwę, co swoją drogą mi się nie udało).
Potem zauważyłem, że zaczynają przecierać się sznurówki. Najpierw poszedł oplot w obu butach a w końcu też biały rdzeń. Trzeba więc było sznurówki związać na supeł, ale to nie był koniec uszkodzeń – przetarły się taśmowe przelotki sznurówek. Wniosek jest jeden – gdyby projektant poświęcił kilka gramów na plastikową osłonkę przelotek, obu uszkodzeń pewnie by nie było.
W pewnym momencie zaczął też odklejać się od podeszwy plastikowy element stabilizatora śródstopia (taki plastikowy element prawie każdego buta biegowego znajdujący się pod śródstopiem i usztywniający but w osi skrętnej). Odkleił się kawałek i uszkodzenie jakoś dalej nie postępowało. Nie odbiło się też na funkcjonalności buta – w warunkach domowych zaradziłaby mu odrobina butaprenu.
Poza tym pojawiły się nieznaczne dziurki w siatkowym stuptuciku, także bez większego znaczenia dla funkcjonalności zresztą.
Wreszcie dokończyłem dzieła zniszczenia przecierając wzmocnienie czubka buta. W wyniku długotrwałego katowania skałami wulkanicznymi symultanicznie w obu butach puściły na czubkach szwy i wzmocnienie zaczęło odłazić.
Wyprawa się skończyła, oba buty uznałem za zmarłe i pochowałem w śmietniku.
[i]Podeszwa w stanie fabrycznym[/i]
[i]i po trzech miesiącach[/i]
[b]Diagnoza końcowa czyli czy warto?[/b]
Wbrew wszystkim tym defektom muszę powiedzieć, że lubiłem denata.
„Keczuły” są naprawdę wszechstronne, wygodne, pozostawiają sporo miejsca dla stopy, ale też nie pozwalają jej latać luźno. Amortyzacja, mimo że buty często chodziły pod sporym obciążeniem, trzymała się dobrze a podeszwa aż do końca była w dobrym stanie.
Lista uszkodzeń sugeruje, że najsłabszym elementem tych butów są szwy i system sznurowania. Przypuszczam jednak, że podczas użytkowania w „normalnych” polskich warunkach ewentualne problemy mielibyśmy głównie ze sznurówkami – tu faktycznie zastosowane rozwiązanie się nie sprawdza. Szwy natomiast zostały ewidentnie uszkodzone mechanicznie i gdyby nie długotrwałe moczenie oraz ostra skała, pewnie przetrwałyby jeszcze sporo (chociaż pewnie mogłyby być mocniejsze). Szczerze wierzę, że w takich warunkach, na jakie wystawione były Diosazy każde inne buty też musiałyby się w końcu w ten czy inny sposób rozlecieć.
Podsumowując – moim zdaniem to naprawdę niezłe, proste buty. Jeśli więc traficie na jakąś fajną promocję – szczerze je polecam. W cenie nominalnej muszą się już mierzyć z markowymi konkurentami i choć pewnie technologicznie pozostają nieco z tyłu za Salomonami czy North Face’ami, to nie odrzucajcie ich z góry jako hipermarketowego szajsu. Bez fajerwerków, ale naprawdę dają radę.
Zostaw odpowiedź