Gdy pierwszy raz przeczytałem o Unreal Challenge, popukałem się tylko w głowę, stwierdziłem, że nazwa jest faktycznie adekwatna, i powiedziałem sobie: „mnie to na pewno nie dotyczy”. Parę miesięcy później jechaliśmy z moim partnerem z teamu „Ludzie Północy Diverse” Arturem Wissuwą, w stronę Pucka.
16:30 Startujemy z wody, a dokładnie z pomostu na Zatoce Puckiej. Gdzieś tam za nami pluska się wieloryb. Gdyby mógł, popukałby się pewnie w czoło.
Chwilę przed startem dostajemy mapy, bardzo ładne i kolorowe, z naniesionymi 20 punktami kontrolnymi. Wrysowujemy planowaną trasę (papier wszystko przyjmie…) na mapę, mapy pakujemy do mapników i… RUSZAMY!
Od razu na początku stawka 30 zawodników rozdziela się; większość jedzie chyba z nami na PK1, ale część wybiera inne trasy. Z Pucka wydostajemy się optymalnym wariantem, na czele stawki. Wkrótce docieramy do Osłonina, gdzie zaczyna się niestety błądzenie w poszukiwaniu punktu „niedaleko transformatora, jedno z drzew na szczycie”. Transformator owszem jest, drzew na szczycie też co niemiara, a punktu jak nie ma tak nie ma. No ładnie, jak tak będziemy godzinami szukać każdego punktu, to daleko nie zajedziemy… W końcu decydujemy się jechać dalej. A po kilkuset metrach niespodzianka: kolejny transformator, a obok niego spory tłumek. No tak – kto powiedział, że będzie to PIERWSZY transformator? Tymczasem zrobiła się 17:20
Teraz kierujemy się – najpierw drogą gruntową, potem asfaltem – na PK3 „czerwone jeziorko w puszczy”. Ciekawie zaczyna się po wjeździe do lasu – głębokie błoto, kałuże, resztki śniegu i lód. Wszystko w jednym. Ale przynajmniej na punkt trafiamy bez problemów (18:10). Potem jeszcze drugie tyle albo i lepiej przebijamy się przez las.
Kolejny nasz cel to PK9 „w lesie co tragedii kiedyś świadkiem był”. Gonimy co sił żeby zdążyć przed zmrokiem, ale i tak nam się nie udaje. Drogowskazy kierują do grobów, a potem to już trzeba trochę na wyczucie, ale wkrótce trafiamy na wieżę, a obok niej na punkt (20:15).
Tu zaczynają się problemy Artura z oświetleniem – najpierw wysiada mu lampka rowerowa, potem czołówka. W rezultacie jedzie z moją latarką, która po paru godzinach też już ledwo świeci.
W każdym razie od PK9 postanowiliśmy przebijać się przecinką na asfalt do Warszkowa. Wszystko szło dobrze, tylko kto położył te gałęzie w poprzek przecinki w środku ostrego zjazdu?
Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. Docieramy do Warszkowa, potem do Rybna, a dalej asfaltem do Tadzina. Kierujemy się na PK7 „energia wiatrowa – czysta i zdrowa”. Tu doprawdy trudno nie trafić, szczególnie w nocy. Czerwone migające światła widać z odległości paru kilometrów. Problem pojawia się na miejscu. Wiatraków jest naprawdę sporo, a i odległości między nimi duże. Nie widać też drogi do nich; chcąc nie chcąc, idziemy „na azymut” przez grząskie pole do najbliższego z ich. Punkt jest „przy drodze łączącej wiatraki nr 11 i 12”. Dochodzę zatem do najbliższego wiatraka, żeby sprawdzić numer, i cóż się okazuje? Oto wiatrak nr 12! Zaczynam wierzyć w moją szczęśliwą gwiazdę. Skrzydła wiatraków niestrudzenie mieszają powietrze, wydając niesamowite odgłosy, jakby lądował statek kosmitów. Mamy 22:10
Postanawiamy darować sobie PK11 „w leśnej głuszy”, może zbyt pesymistycznie oceniając szanse znalezienia go w nocy. Kierujemy się na PK14 w Pużycach, koło ruin młyna. Tu również nie mamy większych problemów z orientacją. Przed młynem mijamy się z przyszłym zwycięzcą, Danielem Śmieją. To już 23:35
Teraz czeka nas dłuższy odcinek – przez Rekowo Lęborskie i Łebień kierujemy się na PK13 „w dolinie rzek i kanałów”. Do Gęsi szło jak po maśle, ale potem zaczęły się schody. Najpierw „odcinek specjalny” w postaci drogi Gęś-Krępa (chyba amfibiami tam jeżdżą…), potem trafiamy nie na ten most, a że drogi nie widać, więc przez pole idziemy na poszukiwania „przepustu rzeczki pod drogą”. Takoż i go po jakichś 15 minutach znajdujemy, a wkrótce i sam punkt (1:40). Za to koszmarem był powrót do Gęsi, który postanawiamy „zoptymalizować”. W efekcie lądujemy w jakimś koszmarnym wąwozie, który drogą okrężną, za to z dużą ilością błota, w końcu doprowadza nas z powrotem do miejscowości Gęś.
Stąd już prosto do drogi nr 214 do Łeby. Tam się rozdzielamy – Artur jedzie prosto do Bazy 2 (PK20), ja skręcam na zachód na PK18. Po chwili zaczyna padać. Najpierw kropi, potem leje. Robi się zimno. Jak na złość nie ma się gdzie schować. W końcu napotykam jakąś opuszczoną stróżówkę. Niczego do siedzenia, ale przynajmniej nie leje się na głowę. Przeczekuję największy deszcz. Po dłuższej chwili ruszam, mijając po jakichś 200 m elegancki przystanek z pięknymi ławeczkami…
Niedaleko Ciemina mam znaleźć „podwójny buk przy zachodnim wierzchołku góry”. Na mapie prowadzi tam przecinka. W terenie nie jest już tak prosto. Przecinka owszem jest, ale jakoś tak się wije i chyba nie dochodzi tam gdzie powinna. Zjeżdżam więc z powrotem na dół i próbuję trochę dalej, tym razem „na rympałt” przez las, bez roweru. Faktycznie osiągam coś co wydaje się „zachodnim wierzchołkiem”, ale „wierzchołek” nie jest bynajmniej ostrą iglicą, tylko ma rozmiary boiska piłkarskiego. Rosną tam miliony buków, z tego większość podwójnych. Tak już po godzinie nocnego zwiedzania znam je wszystkie na pamięć, a punktu jak nie ma tak nie ma. Zaczyna świtać, gdy wybawia mnie jeden z zawodników, niestety nie pamiętam kto. Trafia jak po sznurku; jestem pod wrażeniem. Tymczasem zrobiła się 5:20.
Schodzę na dół; mój rower na szczęście jest tam gdzie go zostawiłem; ruszam na PK17. Ranna szarówka i mgły, wszystko takie przejściowe i niewyraźne. Sam też wpadam w taki stan pomiędzy snem a jawą. Wydaje mi się, jakby coś przebiegło przede mną przez drogę. Nie, to chyba omamy. Ale teraz znowu, jakby trochę wyraźniej. Próbuję odpędzić od siebie sen. Nagle trzeci, całkiem spory odyniec pędzi przez drogę przed samymi kołami mojego roweru. Hamulce, pisk opon – jakimś cudem udaje mi się go wyminąć. Całkiem skuteczna pobudka – dzień drugi zaczął się dla mnie na dobre.
Teraz szybko do Izbicy i dalej w stronę Gaci. Mostek, tu strategiczna decyzja, którą stronę rzeki wybrać. Jadę od południa; jak się później okazuje trafiłem dobrze. Za chwilę słyszę łomot jak przy wiatrakach. Rozglądam się wokół, ale tu przecież żadnych wiatraków nie ma i nie było – to tylko stado łabędzi startuje z jeziora Łebsko. Czas i miejsce niesamowite – pomost wchodzący głęboko w jezioro przy pierwszych promieniach słońca (6:05). Można by tam siedzieć i siedzieć. Ale w końcu nie przyjechaliśmy tu dla przyjemności… Rad nierad wracam zatem do mostku i kieruję się w stronę Żarnowskiej.
Droga przez las, której się początkowo obawiałem, okazała się całkiem przyjemna. Jednak przejechane kilometry (tu już jest ok. 140) robią swoje i z rozczuleniem myślę co też mnie czeka w bazie w Łebie. Próbuję najpierw skrótem, ale nie bardzo się to udaje, więc lecę jednak asfaltem. Po drodze mijam Artura, który kieruje się na PK19. W bazie widać, że „nasi tu byli” i nie oszczędzili zapasów. Słodzę herbatę nutellą (bardzo oryginalny smak!), piję i ruszam dalej. Jest 7:25.
Na stacji benzynowej w Łebie spotykam się „na śniadanie” z Arturem, ale poziom gastronomiczny Orlenu rozczarowuje. Za to na PK19 (w cieniu radarów i historii o V2) trafiam jak po sznurku (8:20). Szybki powrót tą samą drogą, znowu koło bazy 2. Czas goni jak szalony, więc decyduję się odpuścić pozostałe nadmorskie punkty. Wracam przez Sarbsk (tu korci mnie PK16, ale „labirynt” w opisie trochę odstrasza). Decyduję się jednak nie ryzykować, bo może zabraknąć czasu. Jadę przez Ulinię bezpośrednio do Choczewa, obok którego rozmieszczono PK12. Na szczęście wieje trochę w plecy, więc idzie szybko. Na punkcie jestem o 10:53.
Z „12” dalej prosto, przez Wierzchucino i Żarnowiec, na PK5 pod Diabelskim Kamieniem. Przedtem znowu spotykamy się z Arturem, robimy piknik pod sklepem w Żarnowcu i razem szukamy punktu. Niby jest dobrze oznakowany, ale tubylcy chyba znaleźli sobie rozrywkę w wyrywaniu i przestawianiu drogowskazów. Za to na miejscu spora grupka „unrealowców”. Jest 12:35.
Z PK5 kieruję się, z powrotem przez Żarnowiec, na PK6. Gdy w końcu dojeżdżam na miejsce, to wydaje mi się że jestem w górach. Czy naprawdę nie można było umieścić tego punktu w jakimś dołku na przykład? W każdym razie gdy w końcu wdrapałem się na wierzchołek, widok był piękny (13:40). Gorzej ze schodzeniem, bo kolana już powoli odmawiały posłuszeństwa. A zaraz potem ostry i długi podjazd… A wkrótce po nim kolejny.
Za to PK4 jest banalny nawigacyjnie – prosta i oznakowana droga. Ale jest już 14:50.
Stamtąd już prosto – przez Starzyno i Werblinię.- do Pucka. Jednak trochę za mało dokupiłem wody i jedzenia. A z tym nie ma żartów – za „rogatkami” Pucka dopadł mnie kryzys i musiałem zejść z roweru. Na szczęście to już dosłownie ostatnie metry i o 16:04, po przejechaniu 261 km, wjeżdżam na metę.
Krzysztof Przyłucki
Zostaw odpowiedź