[size=x-large] Adventure Trophy 2010 – dwa dni z życia[/size]


Długa trasa. 350 km po górach rozpalało wyobraźnię. Jednak plany, jak to mają we zwyczaju, zmieniają się. Pożegnałem się z AT i zacząłem zastanawiać nad innymi startami. Telefon od Marcina przywrócił nadzieję. Chwile niepewności, wreszcie – jest urlop, jedziemy. Jeszcze kilka wspólnych treningów, ustalenia i już za oknami migają mazowiecko-świętokrzysko-podkarpackie krajobrazy. Jesteśmy w bazie rajdu – Arłamowie – dawnym ośrodku rządowym dla najwyżej postawionych osobistości.

Nie pasujemy tu. Biel obrusów onieśmiela, plecy same prostują się przy wysokich oparciach krzeseł. Kelner przynosi przedrajdowe naleśniki. Jego nienaganna zielona kamizelka kontrastuje z naszymi wyjazdowymi ciuchami. Podobnie jak cena jedzenia z otaczającym nas wnętrzem – a w barze mlecznym nie siedzimy.
Już pierwsze spojrzenie na mapę utwierdza w przekonaniu, że nie będzie łatwo. Nie będzie łatwo złożyć tej płachty i upchnąć do mapnika, a co dopiero nawigować! Przed nami 230 km na arkuszu ca. A1. BnO, rower, rolki, rower, trekking, rower, kajak, rower i znów trekking.
Kończymy zaznaczać warianty na jednej z map, gdy na zegarku kończy się godzina 13. Nadchodzi czas na… start.

Siedmiokilometrowe BnO wydaje się być szybkim etapem. Ot, rozgrzewka. Rozdzielamy punkty po połowie – Marcin na wschód, ja na zachód. Mam krótszą trasę, ale biorąc pod uwagę różnice w poziomie wytrenowania powinniśmy skończyć w podobnym czasie. Podbijam PK2 skrzętnie ukryty na dnie jaru, ustalam kierunek na południe i ruszam do siódemki. Dookoła sporo napieraczy, część szuka jeszcze dwójki, inni uciekają już w moim kierunku. Że niby nie dam rady? Przecież to prościzna, z równowagą nigdy nie miałem problemów. Wbiegam na lekko rozchybotane przez poprzednika drzewo leżące w poprzek jaru. Nie daję rady. Dno wita mnie boleśnie, na szczęście odgłos łamania pochodzi z leżącego tam drewna.
Ręce pocą się na kierownicy, a sól nieprzyjemnie piecze w miejscu, gdzie skóra poddała się ostrym krawędziom jarowego lądowiska. „Zachciało się biegać po drzewach, to teraz masz” – myślę sobie. Nogi niechętnie dociskają i ciągną pedały. Góra, dół, rolki przewieszone przez ramię obijają się o ciało. Monotonnie. Na szczęście doganiamy jakiś zespół – jest motywacja do mocniejszego akcentu. Cały zapas nad wyprzedzonymi tracimy zastanawiając się, czy dobrze skręcamy. Pod górkę znów trochę uciekamy. Marcin jak maszyna wciąga nas na ciężkim przełożeniu, ja próbuję nadążać na holu. Ściga nas inny zespół. Jeszcze prosto po grzbiecie lotniska i wreszcie osiągamy start etapu rolkowego.
Ostatnie przejazdy to już muzyka klasyczna. Miarowe ruchy rolek pod górę, dobre zgranie, synergia. Staram się jak najwięcej energii przekazywać jadącemu z przodu Marcinowi, jednocześnie uważam, żeby za mocno go nie popchnąć. Na zjazdach też trzymam się z tyłu kontrolując tor jazdy, musimy uważać na zespoły z kijami – zajmują trochę zbyt dużo miejsca. Na szczęście udaje nam się uniknąć upadków i kraks. Ósmy przejazd, kończymy rolki. Czuję, że wspólne treningi dały wymierne efekty. Jest genialnie!
Leszczawa Dolna wita nas sytym podjazdem. Męczę się solidnie, czuję jak prócz nóg pracuje mocno brzuch. Wciskam pedały raz za razem, ale opór materii jest przytłaczający. Marcin bierze mnie na hol i chyba tylko dzięki temu wreszcie osiągamy szczyt. Brak mi lekkości w pedałowaniu, jak to mówią: „noga nie podaje”. Wyprzedzają nas Napieraje. Jadą co najmniej dwa razy szybciej, a Krzysiek jeszcze popycha Gawła na podjeździe. „Dlaczego tak mało jeździłem?!” – kołacze mi się w głowie. Niestety, nawet zjazd nie pomaga rozwiać złych myśli, wydaje mi się, że strasznie się ślimaczymy.
Na dojeździe do PK4 mija nas czołówka. Ze zdziwieniem zauważamy, że jesteśmy na siódmym miejscu. Czyli mimo paskudnego samopoczucia początek nie był zły! Humor mi się poprawia, zaliczamy piątkę i dwadzieścia minut przed siódmą docieramy na przepak.

Ścieżka nad Sanem jednak istnieje i okazuje się w miarę przebieżna. W lepszym terenie próbujemy biec, ale po chwili czuję, że nie jestem w stanie. Bolą mnie mięśnie brzucha i międzyżebrowe. Miałem coś podobnego podczas Rajdu Wisły, wtedy skończyło się rezygnacją. Psycha siada, przez głowę przewalają się myśli „czy dam radę?”, „nie mogę przecież się wycofać tak szybko”. Na szczęście Marcin wyrozumiale zmniejsza tempo i zaczynamy wlec się do kolejnych punktów. Siódemka wpada po ok. 20 minutach poszukiwań, ósemka okazuje się katastrofą. Mylę zakręty, zbyt wcześnie zdajemy się na dokładniejszą mapę do BnO i w efekcie lądujemy zupełnie nie na tej górze, co trzeba. A przecież wszystko się prawie zgadzało – kierunek drogi, formy terenu. Prawie. Zawiedzeni spadamy do drogi, gdzie 360tki potwierdzają naszą pomyłkę. Jestem zły na siebie za nieuwagę. Przelot z PK8 na PK9 też nie jest najlepszy, ale dzięki temu mamy szansę uzupełnić wodę w źródełku. Chwilę później kręcimy się kompletnie skołowani między trzema skrzyżowaniami i żadna droga nam nie pasuje. Wreszcie zbiegiem okoliczności wpadamy na właściwą trasę w miejscu, w którym zupełnie się jej nie spodziewaliśmy
W dolinie jest znacznie zimniej – inwersję temperatury czuć przy każdym kroku w dół. Wilgotność rośnie, aż wreszcie woda szumi wokoło mocząc nam kolana. Skuleni na tratwie z powiązanych desek i dętek przeciągamy się na drugą stronę Sanu. PK11 długo nie chce się ujawnić, ja nie bardzo mam siłę go szukać – ból w mięśniach nie odpuszcza, a wynikające z tego marne tempo sprawia, że umysł zaćmiewają opary snu.
Z sennego otępienia wyrywają pierwsze promienie dnia. Zgarniamy resztę punktów, wiatr rozwiewa nam włosy na osiemdziesięciu metrach tyrolki rozpiętej nad Sanem i dopiero po ósmej stajemy znów na bezpiecznej ziemi przepaku.

Podejście na Kamionkę dłuży się niemiłosiernie, choć bardzo skutecznie odpędza senność. Jak tu spać, kiedy idzie się przez las o gęstym podszycie, z powalonymi drzewami? Mam ochotę zabić Marcina, bo ścieżka została gdzieś po lewej, a to on nawigował. Musiałbym go „tylko” dogonić i powiedzieć, co o nim myślę. Przecież wystarczyło się cofnąć, wrócić do ścieżki! Taki ze mnie cwaniaczek – jak mijaliśmy właściwą drogę to nie pisnąłem ani słowem, bo nawet nie byłem w stanie wyostrzyć wzroku na mapie. Zniwelować tę przeklętą górę!
Zjazd. Jakże się cieszę , że mogliśmy wspinać się na tę przepiękną górę! Potem kolejny zjazd, na linie. „Panie, a ile taki rower?” – spod sklepu w Podkamionce. Punkt przy brodzie. Dziwny wariant. Jesteśmy na kajakach.

Znika cała czekolada, batony, ciasteczka. Jem! Miarowe uderzenia wioseł o wodę powodują, że co jakiś czas zwieszam bezwładnie głowę i przymykam oczy. Staram się wiosłować, ale w takich chwilach często gubimy kurs. Dopiero po rajdzie dowiem się, że Marcin też stosował technikę ślepego kajakarza. Dobrze, że on nie przerywa wiosłowania.

Soliński deptak napędza lawinę egzystencjalnych pytań, ale wiem, że nie chcę tam zostać. Naprawdę wolę czekające mnie 20 godzin rajdowego zapomnienia. Genialne zjazdy; szybkie, asfaltowe przeloty po obwodnicy; pchanie rowerów po świeżym tłuczniu; nowy asfalt i stare szutry; wreszcie ponowne pchanie, tym razem w doborowym towarzystwie Teamu 360. Kierujemy się do Arłamowa. Fantastyczny zjazd po łąkach. Znów inwersja termiczna, lecz na krótko – teraz zyskujemy wysokość aż do szczytu drabinki w parku linowym w bazie zawodów.

Ciepłe światło lamp w miejsce zimnej diody czołówki, ciepło hotelowej restauracji zamiast nocnego chłodu, kelner zbierający zamówienie na rajdowego schabowego. Czego więcej chcieć? Snu! Po ponad 30 godzinach napierania trochę nam się należy. Ustalamy, że 30 minut powinno wystarczyć. Jeszcze tylko szybkie przygotowanie do ostatniego trekku i…

Pamiętam, jak zasypiam. Następne wspomnienie to ciało raportujące, że mam na sobie plecak, opieram się o kije, a z boku mojej głowy zawadiacko zwiesza się czołówka. Gdzie podział się moment pobudki i przygotowań do ostatniego trekku – tego nigdy się nie dowiem. Opuszczamy arłamowski ośrodek tuż przed północą. Staram się na bieżąco opisywać to, co dzieje się z moim ciałem i umysłem, co dla Marcina brzmi pewnie jak bełkot pijaczka spod sklepu. Moje myśli powoli przebijają się przez senne zapory i wreszcie osiągam przyzwoity poziom pobudzenia.
Po ponad trzech godzinach poszukiwań PK28 dajemy za wygraną i obieramy kierunek powrotny. Staramy się zmusić do zachowania jasności umysłu. Droga raz za razem rozmywa się, tracę ostrość wzroku, powieki same opadają. Przemieszczamy się powoli, bo większość kroków prowadzi nas w bok, często wpadamy na siebie. Otaczający nas świat jest pozbawiony bodźców, wszystko okrywa gęsta mgła. Z boku musimy wyglądać jak zombie. Próbuję aktywizować mózg ruszając głową i zmieniając szybko pole widzenia. Budzimy się na chwilę, kiedy naszym oczom ukazują się dwa ciała leżące na środku drogi. To nie halucynacje. Próbujemy wytłumaczyć zwłokom, że pobocze będzie lepszym miejscem na umieranie, ale chyba nie możemy się dogadać. Paręset metrów dalej sami zasypiamy w szczelnych kokonach enercetek.
Pobudka wita mnie szczękającymi zębami i dreszczami próbujących się rozgrzać mięśni. Spaliśmy ledwie godzinę, ale różnica w poziomie zdolności psychomotorycznych jest oszołamiająca. PK31 podbijamy, kiedy słońce jest już wysoko na niebie. OS mija nam błotniście, lecz przyjemnie – poznajemy czesko-polską komitywę Siesta Addventure. Rozstajemy się dopiero wtedy, kiedy naszą nawigację poróżni 180 stopni. Jeszcze tylko PK30 i w drodze do 29 podejmujemy decyzję o powrocie. Właściwie

bez dyskusji. Pewnie możemy zdążyć, ale wizja spóźnienia się na ostateczny limit skutecznie zawraca nasze kroki.
Kierunek – baza.

Na metę docieramy po prawie 48 godzinach. Jest 13.37, leniwe popołudnie. Nigdzie nie trzeba już iść, można bezkarnie usiąść na trawie i patrzeć przed siebie. Zupełnie inaczej niż po drugiej stronie tej magicznej linii, którą przekraczaliśmy dwa dni temu. Nie ma wybuchu radości, jest satysfakcja i uśmiech. Świadomość, że dotarliśmy. I znów satysfakcja, że udało się osiągnąć kolejny cel.

[i]Zdjęcia: Marta Szewczuk i Olek Tittenbrun.[/i]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany