[size=x-large]Świstak[/size]

[i]Trzeciego lipca 2010 udało mi się stanąć na starcie wyścigu kolarskiego zwanego „La Marmotte”, czyli po prostu świstak. Świstak bywa nazwany również małym Tour de France, a to dlatego, że w kolarskim światku ma opinie najtrudniejszego wyścigu kolarskiego dla amatorów.

W liczbach Świstak to 174 km do przejechania i ponad 5200 metrów wspinaczki. W słowach to: „Col du Glandon”, „Col du Telgraphe” , „Col du Galibier”, „Col du Lautaret” i „Alp d’Huez”.

Żeby się do takiego świstaka-monstrum zabrać trzeba pojeździć trochę po górach. Ja wymyśliłem plan, że pojeżdżę rowerem bezpośrednio przed Świstakiem, czyli mówiąc ściślej wyjadę na spotkanie ze Świstakiem rowerem. Ale żeby nie jeździć po równinach – zrobiłem skok samolotem do Bergamo – i ruszyłem przez Alpy w nieznane, czyli w kierunku zachodnim.[/i]


[b]Wyprawa[/b]

Moja wyprawa to 10 dni przez Alpy z bardzo małym bagażem. Generalnie do tematu „wyprawa rowerowa” można podejść dwojako – przygotować się lub nie przygotować się. Ja wybrałem tą drugą opcje. A to znaczy, że nie zdążyłem załatwić żadnego noclegu, nie opracowałem trasy podróży, czy chociażby to, że kupiłem nowy rower którego nie miałem czasu odpakować i przetestować.

Dzień przed wyjazdem wysłałem serie maili z zapytaniem o noclegi. Ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi – a będąc bliższym prawdy to otrzymałem sporo – że miejsc brak. Miałem dwa duże problemy

1. Jak przechować przez 10 dni karton rowerowy i trochę szpeju w Bergamo
2. Nocleg w Bourg d’Oisans – miejscu startu „La Marmotte” – tam po miejsc po prostu nie ma.

Ale ponieważ wszystko wskazuje na to że będę działał doraźnie – zaczynamy w Bergamo.

[b]Dzień 1
Bergamo – Piano di Porlezza [/b]
[i]116km / 2600m przewyższenia[/i]

Kładę się spać, pobudka o 3.00 rano, samolot o 6.00 rano – myślę o tym, że nie dobrze z tym moim niefrasobliwym podejściem. Lotnisko jest poza Bergamo, musze wziąć taksówkę do miasta – a nie mam dokąd – wysiądę w centrum i będę się kręcił z wielkim kartonem pod ręką.

No szczęście rano odczytuje maile i mam jedną pozytywną odpowiedź – miejsce polecił mi przyjaciel z Finlandii, Olli – „B&B Early Leaving” – 30 Euro i odebranie z lotniska w cenie. Antonio odbiera mnie z lotniska i lądujemy u niego w garażu. Złożenie roweru zajmuje mi 3 godziny i około 13.00 mogę ruszać świstakowi naprzeciw.

Jadę na północny-zachód w kierunku Como. Ale na rogatkach Bergamo znajduje księgarnie – kupuje bardzo dokładną mapę i jestem teraz w stanie zaplanować ciekawa trasę przez Culmine San Pietro (1250m). Podjazd w sam raz na pierwszy dzień przetarcia z górami. Z góry zjeżdżam do Lecco – bardzo podoba mi się to urokliwe miasteczko, wciśnięte między jezioro, a skały gór – nawet fakt, że na Starówce łapię gumę tego nie zmieni. Potem jadę 30km wzdłuż jeziora Lecco do miejscowości Belagio pięknie położonej na cyplu między jeziorami Como i Lecco. Tam planuję nocleg – ale miejscowość okazuje się bardzo snobistyczna i ceny mnie zabijają. Za poradę jednego miłego Włocha przeprawiam się przez jezioro do Cadenabbia (prom za 4 Euro). Po kolejnych 15km w kierunku Lugano znajduje ładny pokój, w urokliwej kamienicy za 30 Euro. Jestem w Piano di Porlezza, nad małym jeziorem Piano, ale z pokoju widzę też wielkie jezioro Lugano. Wieczorem pyszna pizza i karafka wina.


Mój rower na tle Lecco

[b]Dzień 2
Piano di Porlezza – Purlasca [/b]
[i]84km /2000m przewyższenia[/i]

Rano okazuje się, że mogę dzisiaj nocować u Ursa w Purlasce koło Lugano. Postanawiam z tej możliwości skorzystać – chociaż mam do niego tylko 35km.

Po kilkunastu kilometrach jazdy jestem w Szwajcarii, a po chwili w Lugano – tam w księgarni studiuję mapy planując wycieczkę dookoła Lugano. Wybieram pętle przez dolinę Colla – najwyższy punkt to Cozzo 1040m. Trasa tej pętli jak się dowiedziałem później jest kolarsko bardzo popularna – piękne widoki, bajkowe, malutkie wioski – i o to właśnie w tym jeżdżeniu po Alpach chodzi.

O 18.00 jestem w Purlasce . Dom Ursa i Teresy mnie oczarowuje. Wspaniała i na luzie urządzoną 150-letnia willa. Piękno tego domu nie polega na jakimś luksusie, ale na tym, że podłogi i schody są z ciężkiego kamienia, że wszyscy chodzą boso, łazienka jest połowicznie w ogrodzie… – i na tym, że do spania dostałem pokój na poddaszu z takim wielkim ekranem:

Wieczorem przychodzą goście – bawię się doskonale w towarzystwie dwóch dwa razy starszych ode par. Wszyscy mówią doskonale po angielsku. W ogrodzie jeszcze piękniejszym niż dom jemy kolację. Jedzenie jest boskie, a Urs co chwile przynosi z piwnicy jakieś wiekowe wino. Jest bardzo miło. Nic tylko podróżować!

[b]Dzień 3
Purlasca – Bognanco[/b]
[i]130km /3400m przewyższenia[/i]

Rano jeszcze śniadanie w towarzystwie miłych gospodarzy i w drogę. Dzisiaj trzy razy przekroczę granicę Szwajcaria-Włochy. Zaczynam w Szwajcarii, po chwili jestem w Luinio we Włoszech, jadę wzdłuż jeziora Maggiore – ale zamiast objechać je grzecznie – wybieram drogę przez przełęcz Alpe di Neggia – 1395m. Pod koniec podjazdu wracam do Szwajcarii – znajduje się tam miejscowość Indemini, o której Urs powiedział ciekawą historię, że Szwajcaria o Indemini zapomniała (bo to jedyna wioska za przełęczą) i przez wiele lat nie płacili tam podatków.

Ja w Indemini tracę siły – musze cos zjeść. Jest tam jedna, bardzo sympatyczna restauracja, niestety nie mam franków – pytam czy można płacić kartą – nie można, wiec wychodzę i wsiadam na rower. Ale czuje się naprawdę słabo – zawracam i pytam czy można w Euro. Hurra! Można.

W moim baku ląduje pyszna lasagne – ale sił nie odzyskuję – końcówkę Alpe di Neggia jest mordercza. Tętno mam chyba z 220 – po prostu nie daję rady. Muszę tam kiedyś wrócić sprawdzić, czy to ta góra jest taka – czy też ja byłem taki słaby (może za dużo wina wczoraj). Ale z drugiej strony Alpe di Neggia jest jeszcze bardziej demoniczna – ciekawe czy w ogóle da się z drugiej strony wjechać. Zjazd wykańcza mi ręce – ale dojeżdżam do Locarno i tam kieruje się w górę doliny Centrovalli. Podjazd jest łagodny i myślę sobie że, tak dużo lepiej – widoki równie piękne, też trzeba się wspinać – ale nie ma wjeżdżania rowerem po ścianie.

Noclegu szukam we włoskim miasteczku Domodossola. Ale znajduje tylko jeden drogi hotel i drugi „oggi chiuso”, czyli dzisiaj zamknięty. Za to widzę znak Bognanco Terme 6km i tam drogowskazy do wielu hoteli. Tylko 6km – ale znowu pod górę – droga jest malownicza, ale trochę się boję dokąd prowadzi – nie ma na niej żywej duszy, jest tylko cisza i szept wody w strumykach.

Docieram do Bognanco, miejscowość wieczorem jest wymarła, ale jest tam kilka hoteli. Nie jest też tanio – w końcu za 65 Euro udaje mi się wynegocjować pakiet: spanie, sniadanie i duża kolacje dla głodnego kolarza. Gdy wchodzę do pokoju absolutnie nie żałuję tych 65 Euro. Tuż za oknem mam olbrzymi 50 metrowy wodospad – wygląda to bajkowo – huk wody też jest nieziemski. Kolacja również nie zawiodła apetytu kolarza podróżnika. Po sałatce i solidnej porcji spaghetti chciałem się zbierać – ale zatrzymano mnie, danie główne miało dopiero przyjść… Mniam

[b]Dzień 4
Bognanco – Chippis [/b]
[i]129km /3500m przewyższenia[/i]

Rano w Domodossoli odwiedzam sklep rowerowy. Mam problem z łapaniem „gum”. 3 dni jazdy i 4 dziurawe dętki. W Domodossoli kupuję 3 dętki i jadę zdobyć Passo Sempione po włosku, a po niemiecku Simplonpass. Pierwszy raz w życiu wjadę rowerem powyżej 2000 metrów. Do podjechania jest dużo, bo zaczynam z 200 metrów – ale podjazd jest w miarę łagodny. Końcówka przysporzy mojemu sercu troche wyższych obrotów ale jestem na przełęczy szybciej niż myślałem. Gdzieś na początku wjazdu znowu znalazłem się w Szwajcarii.

Zjazd jest szeroki i nie ma zbyt ostrych zakrętów – można poszaleć z prędkością. Ląduje w miejscowości Brig – robie wielkie zakupy w supermarkecie i wielką wyżerkę na ławeczce.

Potem miało być 50 łatwych km w dół doliny Rodanu do miejscowości Sion. Ale łatwo nie jest. Po pierwsze afrykańska temperatura ponad 37 stopni, a po drugie przeciwny wiatr tak silny, że prawie kładzie małe drzewa. Walcząc z tym piekielnie silnym i gorącym wiatrem zaczynam marzyć o wskoczeniu do zimnej wody. I nagle, jak w zaczarowanym ołówku pojawia się przy drodze – mały zewnętrzny basenik. Wejście 3 CHF, w basenie zimna górska woda! Dla takich chwil warto żyć!

Po wyjściu z basenu mam świeży umysł i myślę , że w tym rejonie jest sporo większych miasteczek i może znajdzie się tu jakiś rowerowy turysta z warmshowers chętny mnie ugościć. Okazuje się, że rzeczywiście jest w miejscowości Chippis kolo Sierre. Udaje mi się dodzwonić i entuzjastyczna Tilly oświadcza mi że mogę przenocować. Reakcja Tilly sprawiła mi tak ogromną radość, że wpadam w jakąś euforię. Muszę zawrócić bo byłem już 10km za Chippis – ale niesiony euforią i wiatrem jadę w górę doliny 40km/h.

Domowników jest trójka Tilly, Marc i ich córka. Tilly zarządzą sprawa warmshowers – a ponieważ mieszkają w górach mają mnóstwo gości. Tilly prowadzi nawet księgę pamiątkową – gdzie goście się wpisują. Tilly i Marc przez 8 lat prowadzili schronisko na wysokości 3000 m – mówią, że po prostu są uzależnieni od goszczenia podróżników i słuchania ich historii. Okazuje się też, że narzeczony córki jest Polakiem i pracuje w Genewie. Tilly za to jest z Holandii – na balkonie ma wielką holenderską flagę w związku z mistrzostwami w RPA. Przyjechała tu na wycieczkę po studiach, poznała Marca i już została. Wieczór spędzamy na balkonie z widokiem na góry, dostaję pyszną wegeteriańską kolacje i mnóstwo ciekawych rowerowych historii. Tilly ma wielką kolekcje rowerowych map i przewodników – taka lektura do poduszki sprawia
ze idę spać bardzo późno.

[b]Dzień 5
Chippis – Le Fayet[/b]
[i]119 km /2500m przewyższenia[/i]

Rano Tilly instruuje mnie jechać do Martigny żeby droga była ładna i nie było samochodów. Mówi, że ten silny wiatr w górę doliny jest tu zjawiskiem codziennym i że zaczyna się o 12.00. Powinienem wyjechać przed 10.00 ale mam tyle tematów z Tilly że wyjeżdżam za późno i 15km przed Martigny, dokładnie o godzinie 12.00 łapie mnie ten zadziwiająco punktualny wiatr.

Zastanawiając się nad tym czy szwajcarski wiatr używa szwajcarskich zegarków oraz jak to możliwe, że te 15km wystarczyło żeby mnie wykończyć docieram do Martigny. Tu moja dzisiejsza walka miała się dopiero rozpocząć (czyli dwie przełęcze Col de Forclaz i Col do Montets) a już mam twarde i bolące mięśnie. Robię sobie dłuższy postój przy „Musée et Chiens du St-Bernard” – czyli muzeum psa Bernardyna – pamiętam tego psiaka głównie z kreskówek.

Postój mi nie pomaga – początek podjazdu pod Forclaz jest dla mnie niewiarygodnie trudny. Jestem stromo i na palącym słońcu gorąco jak w piekarniku. Szybko kończy mi się woda. Na jednym postoju ratują mnie niemieccy motocykliści – wypijam butelkę wody jednym łykiem. Ale kilka chwil później znowu marzę o wodzie. Gdzieś z boku drogi słyszę strumień. Próbuje się do niego dostać – ale płynie w głębokim murowanym korycie. Spragniony do granic możliwości obserwuję potępieńczo wodę. Gdybym miał sznurek mógłbym spuścić w dół bidon – ale nie mam… Muszę jechać dalej, po kolejnym kilometrze – lawirując na skarpie udaje mi się zaczerpnąć wody.


Szeroka dolina Rodanu – widok z początku podjazdu na Col de Forclaz

Na szczycie Forclaz nagle kończy się słońce i zaczyna lekki deszczyk. Ja kieruję się do baru prowadzonego przez rodzinę rolników. Bar jest obok obory, krowy stoją 5 metrów od stolików. Ciekawe i niezwykle miejsce. Zamawiam deskę serów i wędlin. To jedzenie, w tej scenerii po zdobyciu Forclaza było po prostu niebiańskie.

Po Forclazie jest zjazd, przekroczenie granicy francuskiej i podjazd na przełęcz Montets. Z przełęczy Montets widać Mont Blanc i jest tam też sympatyczne, darmowe muzeum. Potem zjeżdżam w dół do Chamonix. Znany kurort objeżdżam na spokojnie – ale nocleg chcę znaleźć trochę dalej. Po Chamonix jest poważny rowerowy problem – jedyna droga wyjazdowa przez dolinę to autostrada. W sklepie z wędlinami pytam co robić – trafiam na kolarza – który wyjaśnia mi skomplikowany plan wyjazdu – mam uważać bo droga jest kiepska.

Objazdowa droga jest bardzo wąska, a asfalt bardzo dziurawy – myślę sobie że mój pierwszy dzień bez przebitej dętki za chwile dobiegnie końca… Ale udaje mi się dojechać do miejscowości Savoz i tam wjeżdżam do główną drogę którą dojeżdżam do Passy. Droga jest szeroka, gładka ale za to okolica nie za turystyczna – miejsc do spania nie widzę. W Passy w sanatorium Sancellemoz umarła nasza najsłynniejsza pani profesor, czyli Maria Curie Skłodowska. Taka informacje wyczytałem już w domu, na wikipedii – ja jestem skoncentrowany na noclegu, jest już po 21.30, niedługo zrobi się zupełnie ciemno. W centrum Passy podjeżdżam pod plan miasta żeby zobaczyć noclegi – niestety nie ma zaznaczonych, za to nie mogę ruszyć. Nie ma też powietrza w tylnym kole.

Zmiany dętki robię już bardzo sprawnie – może nawet za sprawnie, bo rozwalam pompkę – pęka plastikowy gwint. Pięknie, co się jeszcze może wydarzyć. Rozwaloną pompką napompowałem oponę tyle-o-ile, da się jechać ale rower się majta na boki. Okolica wygląda naprawdę mizernie, ale po kilometrze przejeżdżam tunel pod autostradą i wszystko się odmienia – trafiam do ciekawego miasteczka Le Fayet. To stąd odjeżdża słynny tramwaj „Mont Blanc” i tu znajduje sympatyczny hotelik „La Valle blanche” 40 Euro że śniadaniem. Właściciel jest pijany – ale bardzo, bardzo… miły. Dzień kończę w restauracji… kanadyjskiej.

[b]Dzień 6
Le Fayet – Saint-Jean-de-Maurienne[/b]
[i]126 km /1600m przewyższenia[/i]

O 10.00 w sklepie rowerowym już tradycyjnie nowe dętki i mniej tradycyjnie nowa pompka. Potem mały podjazd przez Saint-Gervais do Megève i długi zjazd do Albertville. Albertville kojarzyć będzie mi się z muzyką. Jadę przez miasteczko i myślę sobie jak to możliwe, że z różnych kawiarni dolatuje cały czas ta sama muzyka. I wtedy zauważam małe głośniczki na każdym rogu miasteczka. To miasto puszcza muzykę – fajne!

W bardzo gwarnej restauracji zjadam pyszny obiad i planuje dalszą drogę. Mogę dostać się do Le Chambre po dłuższej, ale płaskiej drodze albo przez słynną przełęcz Col de Madeleine. Uznaje, że zawody już blisko i muszą oszczędzać zmęczone i obolałe mięśnie – wybieram prostszy wariant. Po płaskim sunę szybko i bezproblemowo. Jak się pojeździ troche przez górskie przełęcze to jazda po płaskim wydaje się mniej męcząca niż podniesienie kufla z piwem.

Dojeżdżam do miejscowości St-Jean-de-Maurienne. A to oznacza że musze tylko przeskoczyć Col du Croix de Fer i jestem na miejscu, w Bourg d’Oisans. To, że do celu mam tak blisko uświadomię sobie dopiero wieczorem, za kilka dni uświadomię sobie nawet St-Jean-de-Maurienne będzie scenerią wielu ciekawych wydarzeń. W pierwszym wariancie przez St-Jean-de-Maurienne po prostu przejeżdżam bez zatrzymania. I zaczynam podjazd pod Col du Croix de Fer, planuję nocleg w jakieś miejscowości na podjeździe. Po 10km podjazdu uświadamiam sobie, że miejscowości zaznaczone na mojej mapie są wielkości 2 domy i 2 obory – i jak chcę znaleźć nocleg to musze zawrócić. W St-Jean-de-Maurienne znajduję przytulny i tani Hotel des Sports.

W nocy studiuję mapy. I zaczynam myśleć czy by nie zostać w St-Jean-de-Maurienne i stąd dostać się na zawody. Powody są dwa: Pierwszy odkrywam, że jestem na linii powrotnego pociągu do Mediolanu. Po drugiej stronie przełęczy najpierw musiałbym się przebić pociągiem w głąb Francji, aby w Chambery wsiąść w TGV Artesia do Mediolanu. Tu jestem już na linii Artesii, która staje na stacji w St-Jean-de-Maurienne. Drugi: po drugiej stronie przełęczy mogę mieć duże kłopoty ze znalezieniem hotelu (w zawodach bierze udział 7000 ludzi, z 50 krajów) –. A tu mam naprawdę tani hotel.

[b]Dzień 7
Saint-Jean-de-Maurienne – Le Rivier d’Allemont[/b]
[i]97km /2900m przewyższenia[/i]

Rano sprawdzam jakie miałbym możliwości przedostania się na zawody. Niestety nie istnieje żadna forma komunikacji publicznej przez przełęcz. Taksówka też nie wchodzi w rachubę – 70km to za dużo i za drogo. Wymyślam takie rozwiązanie: znajdę hotel po drugiej stronie przełęczy, ale jak najbliżej jej czubka, w sobotę sturlam się na zawody, w niedziele sturlam się na pociąg do St-Jean-de-Maurienne. Jedyny problem to co po zawodach…ale w sumie wtedy wszystko będzie nieważne, dobrze jak będę żył.

W końcu ruszam w drogę. A droga nazywa się Col du Croix de Fer (2065m), czyli mój nowy rekord rowerowej wysokości. Pojutrze zawody – więc podjazd staram się traktować odpoczynkowo. Plan wychodzi na ile taki plan z przełęczą Col du Croix de Fer może wyjść. Podjazd na Croix de Fer od strony Saint-Jean-de-Maurienne jest dla tych co lubią zmiany raz jest piekielnie stromo, raz zwyczajnie stromo, potem tylko trochę stromo – potem nawet troche z górki. Jedyne czego można się spodziewać to, to że za chwilę nie będzie tak jak jest teraz. Wyjątkiem są ostatnie 4km – tam to już brutalnie piękna albo pięknie brutalna ściana. Na przełęczy pstrykam sobie zdjęcie z tym nominalnym krzyżem z żelaza, wypijam kawę i rozpoczynam turlanie w dół.


Droga na Col du Croix de Fer

Zatrzymuje się w wiosce Le Rivier d’Allemont – to mniej więcej połowa zjazdu. Jest tu hotel. Cena 50 Euro, dalej jest też bar z pokojami do spania – cena już tylko 25 Euro. Biorę! Niestety po chwili okazuje się że w sobotę nie ma miejsc bo wpada potężna grupa Belgów. Ale decyduje się na wariant dzisiaj i w piątek nad barem, a w sobotę po zawodach w hotelu.

Zostawiam mój bagaż w pokoju i kieruję się do Bourg d’Oisans. Pierwszy raz od tygodnia mogę jechać rowerem bez obciążenia. Na zjedzie czuje się jednak niepewnie – przyzwyczaiłem się do zjeżdżania z torbą na kierownicy. Bez niej kierownica jest jakaś taka nerwowa i szarpliwa.

Do Bourg d’Oisans mam 20 km, 7 km stromego zjazdu i potem 13 km po płaskim. Płaski fragment to główna droga do Grenoble. W obie strony suną tu setki, setki kolarzy. Jestem w świecie w którym jest jeden niepodzielny władca – rower szosowy.

Biuro zawodów jest w Alpe d’Huez ale nie zamierzam tam wjeżdżać rowerem – zrobię to w sobotę, a teraz nie potrzebuje treningu, potrzebuje odpoczynku. Nie mam tam niestety autobusów – pozostaje szukanie stopa. Najpierw próbuję z rowerem – ale czuję się dziwnie. Wzrok ludzi przejeżdżających samochodami i rowerami potwierdza, że mam powody czuć się dziwnie: kolarz który z rowerem łapie okazje na najsłynniejszym podjeździe świata. Przypinam rower do jakiegoś płotka i staje z powrotem przy drodze bez roweru – po 30 sekundach siedzę sobie w busie pełnym wesołych Belgów. Jeden miał żonę Polkę z Gdańska – mówi, że Polki to ostre kobity. Rozmawiamy o wyścigu, obserwujemy umordowanych kolarzy na podjeździe. Jest wesoło bo wszyscy oprócz małomównego i smutnego kierowcy są podchmieleni – ale wytłumaczenie na to jest proste: „We are Belgians, we drink lots of beer”. Chłopaki też jadą się zarejestrować więc wysiadamy przed „Pałacem Sportu”. Dostaje zaproszenie na dalsze picie piwa w u nich w hotelu – ale muszę odmówić, mieszkam poza Bourg d’Oisans i muszę dojechać tam rowerem.

Rejestracja jest szybka i sprawna. Kupuję sobie koszulkę kolarską z wielkim świstakiem i znowu staję przy drodze łapiąc stopa. Tym razem zabiera mnie Anglik w sportowym wozie. Mam ciekawą atrakcję bo jedziemy szybko po ciasnych zakrętach zjazdu z Alp d’Huez , a ja siedzę za kierownicą, ale bez kierownicy… kierownica jest po prawej stronie auta. Anglik to sobowtór frontmana grupy Jackass Johnnyiego Knoxville i chyba ma również podobnie kaskaderskie zapędy. Mówi, że to co kocha w tym sporcie to zjazdy – ale podjazdów też się nie boi. Tu na marginesie dodam, że szybko odkrywam, że absolutnie nie potrzeby pytać kogokolwiek czy startuje w zawodach – wszyscy co się tu kręcą przyjechali na Świstaka. Pytam Anglika na jaki czas jedzie, mówi, że między 7:45 i 7:50. Na moje wielkie oczy będące reakcją na tą niezwykłą precyzje oświadcza, że trenuje tu od dwóch tygodni i już 3 razy przejechał całą trasę Marmotte, także wie na co go stać. Ja mówię, że moim marzeniem jest ukończyć, dojechać – mówi, że na pewno ukończę, a za rok wrócę aby poprawić swój czas. Mnie zaskakuje to jak bardzo poważnie ten człowiek traktuje zawody – mówi mi o patentach na wszystko, np. że wstaje o 4 rano i zjada bardzo duży posiłek – w ten sposób nie jest ciężki tuż przed startem, a potem nie musi dużo jeść na bufetach.

Pod koniec zjazdu Anglik napędza mi niezłego stracha – mówi, że nie powinienem zostawiać roweru – bo jest tu też zlot złodziei i rowery giną na potęgę. Przez kilka minut serce bije mi szybciej – ale rower jest, grzecznie czeka na właściciela.

Po odzyskaniu rumaka jadę do centrum Bourg d’Oisans na kolację. Miasteczko wygląda nieprawdopodobnie. We wszystkich kawiarenkach, we wszystkich sklepach, na wszystkich uliczkach i chodnikach… kolarze. Wygląda to jakby Matrix miał jakiś problem z softwarem i wszystkich ubrał tak samo.

Po kolacji powrót do pokoju, 13 płaskim kilometrów szybko, ale potem podjazd – jest piekielnie stromo. Potem się dowiem, że to najbardziej stromy kawałek podjazdu na Col du Glandon/Col du Croix de Fer. (95% to ten sam podjazd – dopiero na końcu jest rozjazd w lewo na przełęcz Glandon, w prawo na przełęcz Croix de Fer). Nagle zmienia się pogoda i zaczyna burza – to mnie motywuje i przyspieszam – dojeżdżam do pokoju i idę spać.

[b]Dzień 8 [/b]

Dzisiaj nic tylko odpoczynek. Nie dotykam roweru. W barze wykupuje całodzienne wyżywienie – i rano przy śniadaniu długo rozmawiam z właścicielem baru. Generalnie każdy dzień takiej samotnej podróży to wiele poznanych osób i usłyszanych historii. Jak się podróżuje samemu to się przyciąga innych. Jakby się jadło w śniadanie w przydrożnym barze w towarzystwie innej osoby to raczej nikt by nie przeszkadzał – ale jak człowiek siedzi sam to ni stad, ni zowąd właściciel baru dosiada się do stolika i zaczyna opowiada historię swojego życia. Właściciel baru w Le Rivier d’Allemont to młody chłopak, który pochodzi z RPA, przyjechał do Francji razem z dziewczyną – przez pół roku zarabiają prowadząc bar w górach, a drugie pół siedzą na plaży i odpoczywają. Jest to możliwe bo na odpoczynek wybierają Indie, gdzie jeden dzień życia kosztuje ich 1,5 Euro. W menu mieli 3 potrawy – bo tylko tyle umie zrobić ta dziewczyna (w tym omlet). Z dziewczyną rozmawiałem tylko raz, bo cały dzień siedzi ona w kuchni robiąc swoje 3 potrawy – ale z chłopakiem przeprowadziłem wiele rozmów. Bardzo ciekawa osoba, z jednej strony niesamowicie obrotna bo zagaduje i zaczepia kolarzy jadących do góry, wie że będą wracać i może do niego wstąpią a z drugiej strony niewiarygodnie wyluzowana – właściwie nie spotkałem nigdy osoby, która sposobem mówienia, zachowywania tak dobitnie pokazywałaby, że świat jest piękny i wszystko będzie dobrze. Z wygląda to młody australijski farmer, z długimi blond włosami i nieodłączną czapką z daszkiem. Wieczorem przyleci do mnie do pokoju i będzie krzyczał jak małe dziecko, które widzi coś pierwszy raz: „colors! see these colors!” wskazując na kolor gór odbijających zachodzące słońce. A jak rano pytam go czy zna prognozy pogody na jutro to robi minę profesora-eksperta i mówi: Do wieczora nieziemski upał, a potem burza. Czyli tak jak dzisiaj, czyli tak jak wczoraj, czyli tak jak przedwczoraj, czyli tak jak przedprzedwczoraj, czyli tak jak przedprzedprzedwczoraj…

Po śniadaniu zaczynam swoje nic-nie-robienie. Siadam przed domkiem i po prostu sobie siedzę. Po 30 minutach mam tego dosyć, a mózg szybko znajduje pretekst żeby się ruszyć. Siedzę i obserwuję kolarzy – wszyscy mają po dwa koszyki na bidon. Ja mam jeden. Też powinienem mieć dwa. Po 15 minutach jestem na rowerze i zjeżdżam do Bourg.

[i]41 km/ 770m przewyższenia[/i]

Bourg od wczoraj zmieniło się tylko o tyle, że kolarzy jest jeszcze więcej. Szczególnie aktywni są Holendrzy, którzy chodzą w dużych grupach i śpiewają – wieczorem czeka ich mecz z Brazylią.

Robię zakupy, kręcę się trochę po Bourg i zjadam lekki obiad w marokańskiej knajpie – prowadzonej w identycznej sposób jak bar w górach, przez parę, gdzie on jest kelnerem i zabawiaczem gości, ona kucharzem, co ciekawe w obu barach to kucharz przynosi potrawy na stół i wtedy jest okazja aby go, czyli ją zobaczyć. Para z marokańskiej knajpy może mieć jeszcze ciekawszą historię bo kucharka jest młodą i bardzo urodziwą Marokanką, a o kelner starym, siwym i przygarbionym Francuzem. Stary Francuz jest bardzo rozmowny i opowiada o wielu rzeczach – ale o sobie raczej mało, jedno jest pewne: do Marokanki mówi per „żona”.

Po tym wypadzie do miasta czas na odwrót. Czyli znowu te piekielnie nachylone 7km z 700 metrów na 1250 metrów. Przeklinam mój pomysł z zakupami – i jestem zły na siebie że nie odpoczywam przed zawodami. Podjazd bardzo mi nie idzie – nie daję rady, czuję się słabo. Może to psychologia. Zaczynam też być zły na to, że jutro rano muszę dojechać na zawody 20km.

W końcu dojeżdżam na miejsce. Przed domkiem widzę samochód volvo combi – postanawiam odnaleźć właściciela. Jest nim Stijn z Belgii. Pytam o transport na zawody – mówi, że nie ma problemu, ale po zawodach już tu nie wraca tylko jedzie w kierunku domu. Widzę, że ma przypięty numer startowy „15” – czyli należy do elity – także śmieję się, że ja i tak ukończę wiele godzin za nim, jeżeli w ogóle ukończę.

Stijn udziela mi wielu rad odnośnie zawodów. Dowiaduję się, że nie za dobrze, że moja mała tarcza z przodu ma 36 zęby. Na Alpy powinny być 34 zęby, że to wielka różnica. Że nic dziwnego, że męczyłem się bardzo na podjazdach podczas mojej podróży i że preferuję wspinaczkę na stojąco. Już nic z tym nie zrobię – ale Stijn daje mi rady jak sobie z moim za ciężkim przełożeniem radzić. Późnym wieczorem jedziemy razem na Col du Glandon, gdzie Stijn ukrywa dwa bidony – żeby nie tracić czasu na bufecie. Mówi, że nie ma w tym roku supportu – a większość klubów ma busy na trasie z bidonami do wymiany, jedzeniem, serwisem itd.

Stijn mówi, że nigdy nie może spać przed zawodami – ja leżąc w łóżku też czuję, że adrenalina szaleje w moim organiźmie – ale zasypiam i śpię jak dziecko do 5.45.


Ze Stijnem przed zawodami

[b]Dzień 9
LA MARMOTTE[/b]
[i]217km /6700m przewyższenia[/i]


Profil zawodów

Start trwa od 7.00 do 8.00. Ja startuje z ostatniego sektora, teoretycznie powinni tu być najsłabsi, ale rozglądam się i nie widzę nie-karbonowych rowerów, nie widzę nieogolonych łydek… Jestem beznadziejnie zabłąkanym odmieńcem . W nieprzebranym tłumie widać za to, że ludzie stoją w grupkach o takich samych koszulkach – kluby maniaków z całego świata. 1200 Holendrów, 1000 Belgów, 800 Anglików, 600 Francuzów, 50 Amerykanów – jest też 14 Polaków.

Limit czasowy wygląda tak, że do 18.00 trzeba rozpocząć podjazd na Alp d’Huez. W głowie układam sobie ile mam czasu mam na krótkie odpoczynki żeby zmieścić się w limicie, nie dość że zadanie mnie przerasta – to po moim podróżowaniu przez Alpy mięśnie mam obolałe jak po maratonie biegowym.

Start. Na płaskim odcinku jest tyle grupek o różnych tempach, że łatwo wybrać swoją – grunt żeby nie ciągnąć tylko złapać się na koło. Tempo jest bardzo duże i szybko docieramy do początku podjazdu. Od razu następuje weryfikacja kto ma jakie możliwości, niektórzy praktycznie stają w miejscu, inni idą do przodu. U mnie jest bardzo dobrze. Wyprzedzam wszystkich po lewej stronie drogi. Już po chwili jestem w Le Rivier d’Allemont, czyli mojej wiosce z pokoikiem przy barze – myślę sobie, że niemożliwe że można wjechać tu tak szybko – dalej jest też dobrze. Po pewnym czasie zaczynam mieć nadzieję, że dokonam czegoś co wydawała mi się niemożliwe wdrapię się na taką mityczną przełęcz jak Col Du Glandon bez zatrzymania i odpoczynku.

Cały czas utrzymuje bardzo dobre tempo i wyprzedzam innych kolarzy. Docieram do rozjazdu do Col Du Croix de Fer jeszcze 2 km, do Glandona tylko 200 metrów. Jestem na szczycie! udało się! Na szczycie jest bufet, nie ma jeszcze 10.00, jestem na 2000 metrów a jest już bardzo gorąco. Wypijam ogromne ilości płynów – w bufecie jest duży wybór, jest nawet Cola. Potem zaczyna się zjazd.

Zjazd z Col Du Glandon jest zneutralizowany (czas zjazdu nie liczy się do czasu zawodów) także niby nie trzeba się spieszyć. To jest naprawdę kręty, stromy i niebezpieczny zjazd. Rok rocznie są tam wypadki śmiertelne. Neutralizacja nie wpływa na czas, ale jak ktoś walczy o zmieszczenie się w limicie to neutralizacja nie ma dla niego znaczenia. Dlatego jak łapie gumę po pierwszym kilometrze zjazdu jestem zły, jeszcze bardziej zły jestem po złapaniu drugiej gumy. Zmiany robię szybko – ale widok setek kolarzy zjeżdżających w dół jest bardzo deprymujący. To są Ci sami, których wyprzedzałem na podjeździe – potrafię rozpoznać charakterystyczne koszulki – np. „pinkfloydową”.

Po naprawie zjeżdżam powoli. Raz bo nieprzyjemne jest łapanie gum przy dużej prędkości, dwa bo jestem lekko skołowany co się dzieje z tym moim rowerem, trzy bo mam już tylko jedną zapasową dętkę. Cały czas powtarzam jak mantrę „nie chce kolejnej gumy, przynajmniej ten zjazd już bez kolejnej”.

Przed bramką oznaczającą powrót do pomiaru czasu zatrzymuje się na chwile i oglądam rower. Potem powrót do ścigania. Jesteśmy w St-Marie-de-Cuines (420m) i przed nami 20 kilometrów łagodnego podjazdu do St-Michel-de-Maurienne (712m). Czuje się dobrze, wybieram najszybszy możliwy peleton, jedziemy w górę doliny Arc około 30km/h. Po drodze mijamy dobrze mi już znane St-Jean-du-Maurienne.

W St-Michel-de-Maurienne kończy się spokojne pedałowanie i zaczyna podjazd na Col du Telegraphe. Podjazd podczas którego uwalniają mi się jakieś super moce. Z każdym metrem czuje się lepiej i pewniej. W końcu zaczynam po prostu przelatywać obok stawki. Zmęczeni, zasapani kolarze, wyrywają się na chwile ze swojego własnego świata walki ze stromizną i obracają głowę z miną „co to za koleś?”. Nie wiem jak to możliwe, nie wiem co się dzieje, ale podjeżdżam szybko i lekko. Na szczycie Col du Telegraph jest bufet, robię sobie też zdjęcie na którym widać, że mam minę cwaniaczka – to było proste.


Cwaniak z Col du Telegraphe

Po niezbyt długim zjeździe zaczyna się prawdziwy kolos: Col du Galibier. Stijn mówi żeby uważać na początku – jest tam długa prosta droga, która wydaje się prawie płaska, a faktycznie ma 7%. Ta prosta ma 11 kilometrów, musi być całkiem stromo bo widzę cierpienia na twarzach innych kolarzy – ja cały czas czuję się znakomicie, jadę swoim tempem, czuję, że się nie męczę, że mógłbym jeszcze szybciej. Pojawia się myśl, że ukończę ten wyścig, że to nie takie trudne. Docieram do Plan-Lachat, tu zaczyna się prawdziwy Galibier. Księżycowy, surowy krajobraz, ostre zakręty przyklejone do prawie pionowej ściany i stromo, bardzo stromo. Mój Brat mówił mi przed zawodami – Arek byłem tam, samochód nie dał rady podjechać – zagotował się silnik.

Mój silnik też zaczyna szwankować. Cały czas jadę szybciej niż inni, jakoś nie potrafię zwolnić, cały czas wyprzedzam ale powoli zaczyna mi się kręcić w głowie, czuje że zaraz będzie ściana, koniec paliwa. Ostatkiem sił dopadam znak 5km do Col du Galibier i padam na trawę. Baton energetyczny, zdjęcie ze słupkiem informującym kolarzy o nachyleniu i wysokości – czynności które mają pokazać (niewiadomo komu), że powodem zatrzymania nie jest zmęczenie. Nie odpoczywam jednak długo, 2 może 3 minuty. Ruszam znowu ostro, nie mogę wolniej bo mam za ciężkie przełożenie –tam gdzie jest 7-9% czuję się jak ryba w wodzie, tam gdzie robi się 10% i więcej przydałoby się zrzucić na lżejszy bieg. Jest mi bardzo ciężko – mówię sobie, że spróbuję przejechać 2 km i znowu odpocznę – po chwili jestem z powrotem w tym samym miejscu stawki gdzie byłem zaczynając odpoczynek – jakoś podnosi mnie na duchu, że straciłem tak mało. Dostaje zastrzyk pewności siebie i zapominam o pomyśle z odpoczywaniem. 4km do szczytu, 3km, 2km – niewiarygodne, że to tylko 2 km a widoczna na horyzoncie przełęcz wydaje się być nieosiągalnie wysoko. W końcu jest! Udaje się! Na ostatnim kilometrze mam tysiąc takich samych pomysłów: „stań na chwile, odpocznij” – ale nie robię tego. Na dachu zawodów, na wysokości 2640m jestem totalnie wykończony, naprawdę ciężko to opisać. W bufecie zjadam ogromny posiłek, robię kilka zdjęć, zakładam kurtkę i zaczynam zjazd.


Zjazd z Col du Galibier

50km cały czas ostro w dół. Ten moment powinien być przyjemnym odpoczynkiem– i właściwie tak jest – ale sportowo odczuwam frustracje. Jak na zjazdach nikt mnie nie wyprzedził, a ja tysiące osób tak teraz wszyscy kolarze śmigają szybciej niż ja. Mam 60 km/h za chwile ciasny zakręt, a tu wyprzedza mnie koleś tak jakbym ja szedł, a on biegł. Żeby było jeszcze śmieszniej po chwili inny zawodnik wyprzedza i mnie i jego. Próbuje się zabrać do kilkuosobowych grupek – ale szybko tracę z nimi kontakt. W końcu jest ktoś kto zjeżdża jeszcze wolniej niż ja, a nawet dwójka. Mijam ich – i widzę, że ten z tyłu to dziewczyna. Zniecierpliwiony chłopak jedzie przed nią i ją instruuje cały czas się oglądając. Przez jakiś czas podłączają się nawet pod moje koło. Mam wrażenie, że chłopak powiedział dziewczynie – „No dobrze, ale wolniej niż ten dziwak nie będziemy jechać – jego musimy się trzymać”. Ale nie od razu Kraków zbudowano. Powoli się jakoś dostrajam, obserwując innych i to jak oni zjeżdżają – zaczynam być odważniejszy. W końcu udaje mi się utrzymać z kilkunastoosobową grupką prowadzoną przez siwego gościa w czerwonej koszulce „CCCP”. Od Col du Lautaret zjazd leci po szerokiej drodze z ruchem samochodowym. Wszędzie są ogromne znaki „Zawody sportowe”. Ale parę lat temu Renault Clio wjechało na drugi pas żeby wyprzedzić i skończyło się bardzo tragicznie dla 4 kolarzy.

W pewnym momencie robi się korek samochodów i rowerów. Jest wypadek. Zawodnicy przeciskają się do przodu między samochodami – widzę miejsce wypadku, leży jeden chłopak, nieprzytomny, ktoś go trzyma – wokół pełno ludzi. Po chwili dalszego zjazdu mija nas karetka na sygnale jadąca do góry. A moja grupka jakby delikatnie zwalnia.

W końcu dojeżdżamy z powrotem do Bourg i możemy zaczynać konsumpcję wisienki na torcie, czyli Alp d’Huez. W tym wypadku jest to raczej wisienka na świstaku. Alp d’Huez to 21 zakrętów – są ponumerowane od końca i przy każdym jest wielka tablica, która upamiętnia jakiegoś kolarza. Wiedziałem, że 3 pierwsze zakręty są kosmicznie strome, ale potem jest już znośniej. Cel wytrzymać te 3 zakręty i przejechać je za jednym zamachem. Cel dla mnie niewykonalny – za gorąco, za stromo. Musiałem stanąć dwa razy na chwile. Muszę się wdrapać na 1860m, nie wjechałem jeszcze na 900m a już dwa razy opadłem z sił jakbym rąbnąłem w ścianę. W zasadzie to pomyślałem, że już jestem na tym diabelskim Alp d’Huez i nie zatrzyma mnie już żaden limit – mogę sobie stawać tyle razy ile mam ochotę. Z tym, że moje odpoczynki mają z ochotą niewiele wspólnego – więcej z faktem, że serce wali tak mocno, że może połamać mi żebra. Na szczęście po 4 zakręcie łapię swój rytm. Upewniam się, że jest dobrze, że już to czuje i przyspieszam. Znowu mam to co na Col du Telegraph. Mój organizm jakby wstrzyknął jakiś dopalacz, który działa i na poczucie siły i jakoś euforycznie. Czasami jak się odwracam to po prostu niewiarygodne, że ktoś wyprzedzany przed chwilą jest już tak daleko i tak nisko.


Zakręty Alp d’Huez

Na mecie czuję się znakomicie. Miejsce 1900 na 7000 osób. Czas 8:36 – a to, w takiej klasyfikacji sektorowej czas na kategorię „Argent” czyli srebrną. Na najlepszą „Or” musiałbym się zmieścić w 8:13. Zwycięzca zrobił 6 godzin (ale to zawodowiec) – ostatni na mecie 13 godzin i 43 minuty. Ukończyło 5200 z 7000 na starcie.

Na mecie tysiące zmasakrowanych ale zarazem uszczęśliwionych twarzy. Pewnie dokładnie w tym miejscu skupiły się najszczęśliwsze w tym dniu osoby na świecie. Jest też sporo dobrego jedzenia i atrakcji.

Po pewnym czasie zaczynam zjeżdżać w dół do Bourg. W połowie zjazdu widzę ładną trawkę – postanawiam, że sobie trochę poleżę i poobserwuje kolarzy walczących z Alp d’Huez. Leżę tak godzinę i dowiaduję się więcej o tym wyścigu niż podczas swojej jazdy, kiedy byłem zamknięty w swoim świecie, w swoich odczuciach. Przede mną dzieją się niebywałe sceny, ktoś po odpoczynku nie ma siły wsiąść z powrotem na rower, niezdarnie podrzuca nogę, ktoś wymiotuje na kolanach. Widzę punkt z wodą przy którym zatrzymują się praktycznie wszyscy i wszyscy wkładają głowy pod krany. Ludzie to naprawdę dziwne istoty – pociąga ich to co z pozoru niemożliwe. Według teorii „flow” każda nasza działalność może sprawić, że poczujemy się szczęśliwi, jeśli mamy wyraźny cel, poczucie mocy, jesteśmy zaangażowani w to, co robimy, skupiamy się na jednym wyraźnie określonym celu. Ci ludzie na podjeździe mogą nie znać tej teorii, ale chyba to co robią jest sensowne.

Nagle słyszę „Arek!”. I widzę obok siebie Grzesia – kolegę z liceum. To on namówił mnie na tego całego Świstaka. Mieliśmy jechać razem – ale ja postanowiłem pojeździć po Alpach, a Grześ, wykładowca na Uniwersytecie nie miał na to w czerwcu czasu. Nie mamy dużo czasu na pogawędki, Grześ musi jeszcze dojechać do mety – ale to spotkanie wywołuje wiele radości. Grześ to bardzo specyficzna osoba, nie mogłem się dowiedzieć czy Grześ dotarł na zawody bo zignorował on całkowicie wynalazek zwany telefonem komórkowym. Mi się udało pozbyć telewizora i z tego na razie jestem bardzo dumny, pozbycie się komórki byłoby wielkim sukcesem, ale póki co, dla mnie nieosiągalnym. Ale Grześ jest specyficzny również dlatego, że na pierwszy 300 kilometrowy supermaraton rowerowy wybrał się w dżinsach. A na Marmotte przyjechał pomimo tego, że nigdy (dosłownie nigdy) nie jeździł rowerem po górach… Dobrze, że kupił sobie przynajmniej rower szosowy – bo wcześniej brał udział w różnych supermaratonach na starym rowerze trekkingowym.

Po tym spotkaniu ruszam do hotelu, czyli 13 km po płaskim i …. znowu ten podjazd. Czwarty razy w przeciągu trzech ostatnich dni i drugi raz dzisiaj. Tym razem nie daję jednak rady. Po prostu każdy człowiek ma jakąś granicę i tu jest moja. Przez godzinę próbuję łapać stopa. Ale wieczorny ruch na tej bocznej drodze nie jest duży, same osobówki pełne ludzi. Wymyślam, że podejdę te 7 kilometrów piechotą – ale też nie jest łatwo, jest dokładnie tak samo stromo. W końcu wsiadam na rower i powolutku, na małe raty podjeżdżam do góry.

W hotelu nie mogą uwierzyć, że po Marmotte jeszcze raz wjeżdżałem rowerem do góry. Śmieją się, że jestem wariat.

[b]Dzień 10
Le Rivier d’Allemont – Modane. Oraz Turyn, Mediolan i Bergamo[/b]
[i]102 km /2000m przewyższenia[/i]

W dzień po zawodach, o 7.00 rano próbuję udowodnić, że jestem jeszcze bardziej stuknięty – czyli znowu zaczynam wspinaczkę – z 1250m na 2060m na Col du Croix de Fer – o każdy metr z tych 800 pionowych metrów, każde włókienko moich mięśni miało ogromne pretensje, jechałem w asyście żalów, że już po zawodach, że co to za pomysł żeby znowu przez przełęcz, że jestem nienormalny.

Na Col du Croix de Fer czeka mnie jednak nagroda. W książce zawodów było napisane, że jak będziecie bardzo uważni i będziecie mieć wielkie szczęście to może naprawdę wypatrzycie świstaka. I oto w ostatni dzień mojej przygody, na ostatniej przełęczy na środku ulicy stoi świstak i mi się przygląda. Może jakby ten Świstak mógł, to by wyciągnął rękę i pokazał kciuk do góry, mówiąc „chłopie – zrobiłeś to!” Może. W mojej głowie świstak tak robi – a potem czmycha w nieznanym kierunku – ja szybko wyjmuje telefon komórkowy i robię mu zdjęcie – mam dowód, że to nie halucynacje wymęczonego kolarza.


Trzeba mieć dobry wzrok żeby dostrzec, że pokazuje kciuk do góry 🙂

Po morderczym podjeździe czas na zjazd do St-Jean-du-Maurienne. Po zawodach mam gigantyczne bąble na dłoniach, także hamowanie na zjeździe boli – ale boli jeszcze bardziej, że to już ostatni raz mogę pędzić przez te kręte alpejskie zjazdy. W końcu udało mi się dotrzeć na stację kolejową. Jestem uśmiechnięty od ucha do ucha, że plan wypalił. Uśmiech zdejmuje mi jednak gruba kasjerka, oświadczając, że TGV mnie nie weźmie z tym czymś (ma na myśli rower). Ten TGV może wziąć tylko spakowany rower. Nie ufam niemiłej kasjerce i pytam inne osoby – ale obsługa stacji potwierdza złowieszcze fakty. Ruszam do miasteczka z misją pakowania roweru – ale jest niedziela, Francuzi pozamykali wszystko i gdzieś wyparowali.

W końcu wymyślam „plan doskonały”, że pojadę na ostatnią stację we Francji tam w ostatniej chwili przed ruszeniem wskoczę do pociągu i wyskoczę po drugiej stronie tunelu już we Włoszech (ten tunel kolejowy to moja jedyna droga ucieczki, a pociągi dwa dziennie, drugi już za późno żebym zdążył na samolot).

Mój plan jest może i chytry, ale do ostatniej stacji w Modane mam30km i ton on stop pod górę z 550m na 1050m, a czasu niewiele ponad godzinę. Wymęczony po zawodach gnałem jak opętany, dojechałem na dworzec w Modane na 12.10 – na rozkładzie odnajduję TGV Artesia odjazd o 11.55… – ale po chwili widzę informacje – ze jest „retard” o 40 min.

No końcu peronu ukrywam się w zaułku budynku i czekam. Pociąg przyjechał. Po chwili wskakuję do środka z rowerem. Pociąg pełen ludzi. Korytarz pełen walizek. Stoję tam wciśnięty z rowerem oby tylko ruszył, oby ruszył. No i ruszył. Jazda przez tunel Fréjus trwała 30 min. Zastanawiałem się na tym jak wyskoki mandat wręczy mi francuski konduktor gdy mnie zobaczy – bez biletu i jeszcze z tym zakazanym sprzętem. Najważniejsze, że w tunelu nie mnie nie wyrzuci i już na pewno dojadę do Włoch. Przez chwile myślałem, że może uda mi się tak dotrwać tak do Mediolanu – ale uznałem że to raczej bez sensu – w Bardonecchia wyskoczyłem na wolność 🙂

Na włoskim rozkładzie jazdy widzę, że wszystkie pociągi kulturalnie rower-friendly. Proszę o bilet do Bergamo. Jest z przesiadka w Turynie i kolejną w Mediolanie – cena tylko 18 Euro. Odjazd za 15 minut. Godzinną przesiadkę w Turynie wykorzystałem na przejażdżkę po Starym Mieście + espresso w urokliwej kawiarni – a w Mediolanie postanowiłem odnaleźć polski konsulat i zagłosować w drugiej turze wyborów prezydenckich. Miałem na to dokładnie 1h i 15 minut. Wyszedł z tego mały film sensacyjny bo pędząc jaki dziki przez płonące od żaru (temp. W Mediolanie wynosiła 40C) ulice, parki i zatłoczony dworzec wpadłem na pociąg do Bergamo na sekundy przed odjazdem.

W samolocie do Warszawy obserwuję Alpy w ekstazie, góry są po prostu piękne – a ja z wysokości potrafię rozpoznać miejsca na które wdrapałem się na moim rowerze.

Dziesięć dni pięknej rowerowej przygody i prawie 30 000 metrów w pionie, to jakby przebić się przez troposferę i dotrzeć do połowy stratosfery. Opowieść zakończę fragmentem powieści Haruki Murakamiego:

[i]– A poważnie mówiąc, w czym jesteś dobry?
– Nie ma czegoś takiego. Są rzeczy, które lubię.[/i]

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany