[size=x-large]Bergson Winter Challenge – trasa Speed[/size]
Damian Gruszecki (ZAMOTA & AIRBIKE WARSZAWA ROCK’N’ROLL)
[b]Welcome to the castle Mandaley[/b]
Do bazy przyjechałem już w środę około 19:00. Pierwszym moim zaskoczeniem było to, iż wcale nie byłem pierwszym przybyłem tam zawodnikiem, jak to sobie wcześniej wyobrażałem. (Tak bardzo mnie to podłamało, że nie napisałem zaplanowanego wcześniej SMSa do Gawła; odniosłem wrażenie, że nie ma o czym. Wybacz Gawle.) W bazie byli już Klara z Tomkiem (zespół „Zakaz Zwałki”) oraz dwaj niezmiernie sympatyczni Ukraińcy („X-Drive”). Zwłaszcza obecność Ukraińców mnie uradowała, ponieważ ta przypominająca trochę Flipa i Flapa dwójka (jeden niski i trochę przysadzisty; drugi wyskoki, chudy i z uśmiechem, bez żadnej przesady, od ucha do ucha) zawsze wyśmienicie poprawia mi humor! Tak więc wieczór upłynął na miłych pogawędkach, z wieloma próbami dogadania się z ni w ząb nierozumiejącymi po angielsku Ukraińcami. Zaskoczyło mnie bardzo, że nikt nic nie wiedział tu o trasie Masters, lub też nie chciał zdradzać szczegółów gdyż miałoby nam to pomóc w pokonaniu naszej trasy. W końcu musiałem ratować się prośbą do koleżanki, by słała mi SMSowo wiadomości z trasy (wielki buziak Madziu!).
[b]Drewno się zbroi[/b]
Noc była wspaniałym wykorzystaniem rezerw czasowym – jedenastogodzinny sen z przeróżnymi wizjami (nigdy nie widziałem tak ślicznego tatuażu!) uodpornił mnie na największy rajdowy problem Drewniaka – spanie na trasie. Po przebudzeniu zakupy (Jedno dziecko, gdy zobaczyło mój koszyk pełen słodyczy rozpłakało się „Mamo, ja też chcę!”. Mama spojrzała z pogardą i oceniła „Tak nie wolno! Zobaczysz – temu panu wypadną wszystkie zęby” 😀 ) oraz wykańczanie własnorobnych rakiet. Na trasie przyjdzie nam się przekonać, że sprzęt należy jednak zrobić (i przetestować!) na przynajmniej 24h przed rajdem. Zaczynam też się zbroić tworząc dookoła siebie wielką kupę rzeczy i wrażenie wszechogarniającego bajzlu. Jednak spojrzenie w lewo mnie uspokaja – nie jest tak źle, Klara zaszalała bardziej 😉 Wybieram się też na zachwalane przez Wiesia (zespół „Emmet”) spaghetti na mieście i jestem bardzo zaskoczony – zamiast obiecywanej przez Wieśka góry makaronu, której on nie mógł wtranżolić, dostaję tylko małą porcję niezbyt finezyjnego spaghetti. Czyżby to już działania konkurencji 😡
Przyjeżdża mój partner i od początku wprawia mnie w lekkie przestraszenie słowami „Wiesz muszę trochę wypić, bo w czasie podróży się odwodniłem. Nie chciałem mieć problemów z sikaniem, więc prawie nic nie piłem”. (Muszę tu jednak Kamilowi oddać, że na trasie to on ZNACZNIE bardziej rozsądnie postępował z żywieniem i pojeniem własnej osoby.)
Mimo dużych (jak mi się wydawało) rezerw czasu zbroimy się praktycznie do ostatniej chwili. Tym razem jednak (chyba po raz pierwszy) wyruszam na start z przeczuciem, że wszystko mam. A wcześniej jeszcze zbieram pochwałę od partnera, za dobre przygotowanie sprzętowe wyjątkowo niekonweniującą mi z zebranymi w środę przed wyjazdem gromami od rodziców za fatalne przygotowanie logistyczne i robienie wszystkiego na ostatnią chwilę – ech… wszystko zależy jednak od punktu widzenia.
[b]Prologue[/b]
Przed startem lekka nerwówka (K: „Nie mogę sobie poradzić ze stuptutami”; D: „Kurcze Kamil, zaraz musimy wyjść na przedstartową fotkę!”) i zastanawianie – kogo by się tu… Wybór pada na Szybkie Pączki (aktualnie „K7K – Wyższa Szkoła Bankowa”); Gramol i Mati dobrymi nawigatorami są. START! i biegniemy. O żadnym truchcie nie ma mowy, a Szybcy, choć przed startem bardzo sympatycznie do nas zagadywali, teraz bez najmniejszej wątpliwości chcieliby się od nas opędzić. Gramol gdzieś tam znika z przodu (Gramol przed startem o obu zespołach K7K „Na początku na pewno długo będziemy się chcieli trzymać razem”), ale Mati z Adą zostają, więc łapiemy się ich.
Punkty na północnym szczycie trasy wprowadzają pewne zamieszanie – problemy z ostrymi (prawie pionowymi) podejściami/zejściami i spotykane czołowo ekipy przeciwnowariantowe. Wielka chmara ludzi i nagle odkrywam, ze już nikogo się nie trzymamy i nawigować musimy sami. Biegniemy naprzeciw wrogom. Podbijamy jakiś PK i próbujemy gonić jakąś dwójkę ze 100m przed nami. Owa dwójka popełnia błąd (właściwie nie był to błąd a nadmierne zaufanie mapie) a my dochodząc ich z radością stwierdzamy, ze to Gramol z partnerem. Jest dobrze.
Razem wbiegamy na pierwszy PK trasy (koniec BnO) i z radością konstatujemy, że jesteśmy pierwsi! Bardzo dziwi nas nieobecność HSAT czy też Map, ale staramy się skupić raczej na szybkim przepaku (czy może raczej wpaku). Jak się później okazało Mapy rzeczywiście byłyby pierwsze, bo biegły bardzo szybko (Irek po rajdzie „Ja mówię Darkowi, że warto jest zacząć spokojnie, a on odrazu biegnie 4 min/km”), gdyby… nie zapomniały podbić najbardziej wysuniętego na północ PK z BnO. (I tak właśnie dystans ich prologu się podwoił 🙂 Kto nie ma… 😉 ).
[b]Ostre trasy Speed początki[/b]
Rower zaczyna się zjazdem po schodach (Herci na odprawie kapitanów „Ja Wam radzę – nie zjeżdżajcie po tych schodach zaraz na początku etapu rowerowego. Tam się można łatwo wywalić i ukończyć rajd zanim się jeszcze na dobre zacznie”) i błądzeniem po mieście. Trzymamy się Gramola, a ja (nawigujący na rowerach) natychmiast popełniam błąd młodocianego nawigatora bez doświadczenia – jadę gdzie mi się wydaje nie patrząc na mapę. Nie wiem, gdzie bym dojechał, gdyby nie przytomny Gramol. Oni nam jednak uciekają i starając się ich gonić popełniam kolejny błąd. Tu po raz pierwszy ratuje nas Kamil („Oni chyba pojechali tam”) i musimy wrócić z podjazdu, na którym staraliśmy się przycisnąć (oczywiście, żeby dogonić Pączki). Spotykamy podśmiewającą się drużynę za nami („Daleko dojechaliście?”), która o dziwo nie chce siąść nam na kole.
W czasie jazdy sprawdzam, że cały czas żółtym szlakiem. Gramol nie sprawdził i niebawem już go mamy, gdy on próbuje odkryć czy już czasem nie przejechał skrętu.
Żółty szlak zbacza z asfaltu, a ja z radością zauważam, że tu się da spokojnie jechać. Radość jednak mija, gdy po 500m zaczyna się przewidywany odcinek „rowery na plery”. „Mam nadzieję, ze to tylko taki początek” myślę i próbuję przerzucać rower z jednego ramienia na drugie na zmianę z próbami prowadzenia. Doganiamy sympatycznych Ukraińców („X-Drive”). Nie wiem skąd oni się tu wzięli. Nie mieli chyba jak nas ścignąć. Może na PK1 wprowadzono nas w błąd. Mam poczucie, ze Kamila trudno okiełznać – prze do przodu i tylko pogania. Z poczuciem, że już jest ciężko docieramy do schroniska (PK2). Zjazd w koleinach jest dla mnie niezwykle traumatycznym (pozdrowienia dla Maćka Tracza 😉 ) przeżyciem. Zupełnie tego nie potrafię i ze trzy razy ląduje w puchu. Całe szczęście to nie boli. Dystansują się do nas Ukraińcy i wyprzedza Gramol. Podjazd jednak jest nasz – trzymamy się dzielnie Ukraińców, K7K gdzieś zostali z tyłu. Tuż przed przełęczą (jeszcze przed 20km wyścigu) spotykamy prawdziwe sławy tego interesu – Speleo Salomon Isostar. W świetnych nastrojach – trudno się dziwić.
Zaczyna się zjazd. Kamil wierzy w nasz sukces, bo Ukraińcy słabo zjeżdżają. Jak się szybko okazuje nic z tego – Drewniak też słabo zjeżdża. Na PK3 docieramy tuż po UKR, wyruszamy jednak tuż przed nimi. Rady Kamila dużo dają, bo czuję, że zaczynamy przyspieszać a ja czuję się pewnie. Wydaje mi się, że jedziemy bardzo szybko. (Po rajdzie przyszło mi spojrzeć na licznik – Vmax = 30,5 km/h – i wziąć sobie do serca radę Kamila „Dużo trenuj zjazdów przed AT”.) Jednak robi się zimno. Bardzo zimno. Wyciągam kurtkę z plecaka i tak kończy się jedyne 10 min na tym rajdzie, w których mieliśmy okazję prowadzić stawkę. Mija nas ktoś. Kamil zauważa „Ładnie zjeżdżają, to nie mogą być Ukraińcy”. Faktycznie. To był HSAT. Od teraz będą trzymać prowadzenie aż do twierdzy. Dogania nas też stary druh – Gramol. Temu już się ścignąć nie dajemy. Mijamy górę Drewniak – 399 m n.p.m. 😀
[b]Jak to żeśmy za majonezem jak z pieprzem latali[/b]
Trasa jest prosta. Analogiczna do zeszłorocznej. Tylko w zeszłym roku było tu jakby bardziej asfaltowo. Trzymamy się Gramola do momentu, gdy Kamil nie stwierdza, że się oni ociągają i bezlitośnie depcze po pedałach. W Złotym Stoku jesteśmy drudzy. Ciepły Isostar (Lionów w zeszłym roku było ZNACZNIE więcej niż w tym roku Isostara 🙁 ) i w trasę. Zaiste Herci miał rację mówiąc, iż mapa stylizowana jest bardziej na rysunek. Zero zgodności kierunków. Odcinek 50m i 500m mają tą samą długość na mapie. To nas wprowadza w lekkie zakłopotanie. W końcu dajemy radę. Mimo biegania nie udaje nam się jednak doścignąć HSATów (zapewne dlatego że też biegali 😉 ).
Długi i nużący podjazd. Brakuje picia. Ale chociaż ciepło. Na górze kurteczka a potem stresujący zjazd. No i przepak. Jesteśmy drudzy. Salomony wbrew naszym przewidywaniom jeszcze tu siedzą i pełni spokoju zajadają coś ciepłego (dzięki temu nareszcie się dowiedziałem jak wyglądają słynni Sławek i Filip!). A nasze zaplanowane 25′ na przepaku radośnie się podwaja… Wychodzimy z przepaku, gdy jest tu już trochę tłoczno.
[b]Napieranie z łezką w oku i pierwsze rakiet rozstępy[/b]
Początek etapu pieszego pełen jest nostalgii (zeszłoroczny BWC był moim pierwszym AR; aż się łezka w oku kręci). No i szybko pierwszy błąd – źle odczytujemy początek szlaku niebieskiego i wchodzimy w jakieś nieprzetarte nie wiem co. Całe szczęście wpadamy na pomysł by ciąć na skuśkę i dochodzimy do przetartego szlaku. Ale minutki poszły się… Wyjątkowo malowniczy PK6. Dalej znów kawałek z rakietami (i już pewne problemy; długie rakiety są jednak dość niewygodne – trzeba do nich nawyknąć).
Wielkie rozdroże. Jedna urocza, świetnie odśnieżona droga woła „pójdźcie tędy”. Jakże się nie dać skusić! Całe szczęście następuje drugi ratunek Kamila („Drewniak – tu jest coś nie tak. Ta droga nie powinna schodzić w dół”). Pędzikiem zawracamy. Dwie ekipy za nami też wybrały ten kuszący wariant. Mijając nas dziarsko nie patrzą jednak nawet na mapę (sic!). My wracamy i tym razem już dobrym wariantem idziemy do przodu, bardzo miło obgadując inne teamy 😀
Dochodzimy do spotkania ze szlakiem niebieskim i pełni wiary w nasze super rakiety wybieramy właśnie ten wariant (wszak krótszy i płaski). Przekonują nas do tego widoczne w śniegu ślady rakiet. Gdy próbujemy się uzbroić w człapacze, dogania i mija nas „Zawsze do przodu” – jeden z tych zespołów, który jeszcze niedawno minęliśmy na kuszącej drodze. Droga niebieskim szlakiem była chyba największym błędem nawigacyjnym całego wyścigu. Ślady okazały się niezwykle podejrzane, bo po krótkim odcinku się urwały (czemu u licha nie dało nam to do myślenia?) a nasze rakiety jeszcze bardziej podejrzane, bo się kawałek dalej jedna z nich rozpruła. Najbardziej jednak podejrzany w tym wszystkim jest ten, który wybrał ten wariant (czyli ja), bo w zeszłym roku też dużo stracił przez dokładnie taką samą decyzję! W końcu w rozwalonej jednej rakiecie w śniegu po pas udało nam się doczłapać do leśniczówki. W tym czasie wszystkie zespoły, które tego wariantu nie wybrały nam po ślicznie odśnieżonej drodze „naokoło” myk myk pouciekały.
Przy leśniczówce spotykamy drugi z tych zespołów, który mijaliśmy po drugim ratunku Kamila i chłopaki opowiadają jak doszli do jakiejś słowackiej wioski a ja w duchu dziękuję za nieustanną (podczas całego wyścigu) trzeźwość umysłu Kamila! Chłopaki jednak widzą, ze się grzebiemy (mnie nachodziły wtedy nihilistyczne wizje z gatunku „być chociaż w pierwszej dwudziestce”) i też nam myk… Trochę odśnieżonej drogi, trochę przedzierania się niebieskim szlakiem i docieramy do Starego Gierałtowa.
[b]”Nie sądźcie a nie będziecie sądzeni”[/b]
Jest koło godziny, 0800 więc decydujemy się schować się w jakimś domku i zszyć rakiety. Idzie nam to całkiem sprawnie. Wychodzimy znów w drogę i spotykamy zespół „Warsaw Heroes”. „Którzy wyszliście z przepaku?” pyta Marcin. „Drudzy.” Cała ich sylwetka wyraża zaskoczenie. „A wy?” pytam. Jacek się śmieje „Chciałem Ci tego oszczędzi, ale skoro pytasz… Trzynaści.” W głowie Drewniaka zaczyna się dziać przedstawienie pt. totalny rozkład psychiki na czynniki pierwsze. Staram się przybrać lekceważący uśmiech na twarz.
Brniemy niebieskim szlakiem. Rakiety się jakoś trzymają. Mijamy jakiś niezbyt rozmowny zespół z rakietami, które bardzo nam się podobają – wyglądają na tanie a są ewidentnie bardziej skuteczne od naszych. Doganiamy też odpoczywających Adę i Matiego („K7K”). Kamil postanawia się napić – robimy dwuminutową przerwę. Dwa zespoły bez rakiet (K7K i Bohaterzy) odgrywają przedstawienie „jak by się tu jeszcze poguzdrać by nie wyjść na prowadzenie”.
Ruszamy dalej. Kamil wkurzony na rakiety próbuje marszu bez nich. Bez sensu – choć irytują to jednak zdecydowanie bardziej pomagają. Bez większego problemu odstawiamy bezrakietnych. Za to doganiają nas Ci mało rozmowni. Z przyjemnością odkrywam, ze mogę w mych rakietach trzymać ich tępo. Niestety Kamil nie. Jego rakiety są zdecydowanie mniej wygodne. W końcu wdrapujemy się w siodło Głogóra – Głogrzbiet. Tu doganiamy Klarę, chyba bardzo zdziwioną, ze nas widzi. Tomek robi nam kilka zdjęć i ruszamy dalej. Stąd już bardzo blisko do PK9. Po drodze mijamy tajemnicze ślady z rozważanego przez nas wariantu naokoło. Pokazuje je Kamilowi jako przykład złego wyboru. Na PK7 jesteśmy na 9 miejscu! Szok wielki, aczkolwiek bardzo pozytywny (spodziewaliśmy się co najmniej 15 miejsca). Jak się później okazało, tajemnicze ślady należały do Map, które tym zmyślnym wariantem wymienili się z nami pozycją – z 9 po przepaku wskoczyli na 2 na PK7. „Nie sądźcie a nie będziecie sądzeni.”
[b]Drugie rakiet rozstępy[/b]
Tomek szybko stwierdza, ze jesteśmy za wolni i razem z Klarą nas wyprzedzają. Doganiają nas Ukraińcy. Są szybsi od nas. Na pozór nic w tym dziwnego. Tylko, ze oni nie mają rakiet! Już chcą nas wyprzedzać, ale chyba słabną – muszą odpocząć.
Przejechał kiedyś blisko Was pociąg? Takie odnosimy wrażenie, gdy jakiś zespół w rakietach Salomona mija nas dosłownie jak taksówka. Szybko i sprawnie. Doganiamy jakiś zespół. A to Klara z Tomkiem. (My: „A czemu stoicie?”, oni: „Przerwa na kanapeczkę :-)”)
No i po raz kolejny (tym razem już ostateczny) nasze rakiety biorą w łeb. Tym razem już nie jest to kwestia kiepsko założonego przeze mnie szwu. Tym razem jest to kwestia kupionego w pośpiechu zbyt szerokiego paska, który przetarł się na źle dopasowanych leżach. Psychika Drewniaka jest silna – silnie trzyma się postanowienia, że on cały ten rajd ma już głęboko! Wtedy chyba nawet miałem się ochotę wycofać. Całe szczęście do PK było jeszcze daleko. Gdy teraz patrzę na mapę, nie chce mi się wierzyć, ze ten odcinek od popsucia rakiet do PK8 był aż tak długi. Wydaje mi się, że pokonaliśmy go straszliwie szybko.
[b]Suszone owoce świetnie robią na kobiece uda![/b]
Gdy przedśmiertelne spazmy kryzysu łapały mnie na zejściu partner poradził mi suszone owocki. („Weź trochę – one dobrze robią”) Efekt faktycznie był piorunujący, bo jak mnie teraz wzięło to już nie puściło aż do końca trekkingu. Poczułem nagle jakąś wielką moc (K: „Hej, czemu ja Cię muszę gonić? Przecież przed chwilą miałeś kryzys…”) Zaliczmy błyskawicznie podejście pod PK8 (i kochaną Chicken ze słodkościami) oraz dowiadujemy się, że PK9 i 10 zostały odwołane. Dla nas to dobra informacja. Próbujemy zbiegać, ale to bez sensu – niewiele szybciej a tętno skacze wysoko. Przelot asfaltem jest dla mnie jak marzenie. Mijamy kolejne zespoły. Jest to jeden z niewielu odcinków, na których często to ja bywam przed Kamilem. Tutaj rozgrywa się ulubiona moja rozmowa z tego rajdu – partner udowadniał mi, że mam kobiece uda 😀 Tutaj też dopada nas patrol fotograficzny i pozwala się poczuć jak na trasie Masters. Wreszcie tutaj mijamy 4 zespoły przed przepakiem C – naszym dodatkowym PK. Szybka herbatka do termosu; rozmowa z sędziną o szałowych getrach i w drogę.
Podążamy wcześniej już wybranym wariantem w stronę Siennej. Dochodzimy zespół tuż, po którym weszliśmy na przepak. Próbujemy drzeć, ale kolesie się nie dają. Trzymają się twardo. Zaczyna się miękki śnieg na szlaku. Jestem trochę zmartwiony, ale dla Kamila to ulga – w końcu może dać odpocząć styranym łydkom. A wrogowie wciąż nie chcą nas puścić. Dopiero gdy na kolanku drogi ścinamy sobie przez las udaje się nam ich urwać. Nawet ich nie widać.
[b]Moc zespołu wprost proporcjonalna do niemocy wroga[/b]
Musimy oddać całą tę przewagę, ponieważ Kamil musi „naoliwić” stopy. Jak stwierdza dalej tak nie pójdzie, a ja widzę jak chodzi na krawędziach butów. Siadamy więc i oddajemy się swoim czynnościom (Kamil się oliwi a ja pożywiam, poję i oporządzam) i czekamy aż nas skubańcy dojdą. No i dochodzą, ale gdy my już prawie skończyliśmy. „Myślałem, że szybciej nas dopadniecie. Co się stało?” „Bo my już mamy serdecznie dość tego pitolonego rajdu!”
Problemy przeciwnika podbudowują własną psyche. Zaraz ruszamy i pewnie mielibyśmy ich jeszcze szybciej gdyby nie napotkany „życzliwy”. Zatrzymuje samochód, wybiega i woła „Ja wam powiem jak macie iść!” i tłumaczy to, co z mapy jest oczywiste. Tyle to i ja kurcze potrafię.
Na przełęczy Puchaczówka upewniamy się, że naszym przeciwnikom nic nie dolega i mają wszystkie numery alarmowe, po czym ruszamy w dalszą drogę w śniegu po pas. Nużący i wyjątkowo długi odcinek. I jeszcze na końcu PK bezosobowy. Dla nasz szkoda. Dla tamtych dobrze, bo inaczej by się pewnie tu wycofali. Przedzieramy się do ruin kościoła. Po drodze trafiamy na sympatyczną, anglojęzyczną parę. Pytają nas, jaka wycieczka jest do wygrania w tym wyścigu. Czemu u licha miałaby to być wycieczka? Nie mam pojęcia. Coś im tam próbujemy powiedzieć, ale nijak nie możemy sobie przypomnieć, jaka jest kwota głównej nagrody ani nawet jak jest nagroda po angielsku. Swoją drogą nie wiem, co oni tam w środku lasu, w zimę, w Polsce robili. Było ich kilka ekip. Chodzili po lesie, palili ogniska i gadali po angielsku.
[b]Napieranie z mocą i konflikt ministerstwa spraw wewnętrznych[/b]
Przy ruinach kościoła robimy sobie popas, bo wydaje nam się, że sporą mamy przewagę. Nie zdążymy jednak nawet wypić herbatki a już wyłonią się wrogowie w liczbie dwóch patroli. Jeden to oczywiście – nasi dogorywający niedawno przeciwnicy (teraz wyglądający już całkiem jurnie) i „Zawsze do przodu”, o których myśleliśmy, ze daleko przed nami. „A co wy tu robicie?” „A bo myśmy wstąpili na obiadek.” – rozkoszne 🙂
Droga jest przetarta i świetnie przebieżna. W niczym nie przypomina zeszłorocznego, morderczego OSa w śniegu po pas. Czujemy siłę sprawczą, więc szybko rwiemy oba zespoły. Jest dobre rajdowe tępo. Nawet czasem podbiegamy (teraz o dziwo nabrało to sensu 😉 ). Bardzo zależy mi by wyrobić sobie dużą przewagę. Partnerowi zaś chce się pić. Przekonuję go, ze do PK jest blisko. I tu wynikło pewne nieporozumienie. Kamil wiele razy mówił, iż chce mu się pić. Ja słyszałem tylko ten jeden raz. W końcu Zamot by uniknąć odwodnienia, tuż przed PK12 zaczyna się przebierać w lżejsze rzeczy. Proponuje też rakiety, które są zupełną klapą (moja niby naprawiona jednak nie działa, ale i tak bez rakiet jestem szybszy niż on w). Tracimy z 10′ i całą przewagę nad goniącymi zespołami. Ja się wkurzam i tak zaczyna się jedyny masz konflikt na tych zawodach ubarwiony moimi głupimi gadkami, co to prawdziwy rajdowiec powinien…
Do PK docieramy jednak (po kilku przetasowaniach na podejściu) pierwsi. Szybko cos pijemy i natychmiast zaczynamy schodzić. O dziwo nie ruszają w pogoń, więc zobaczymy ich dopiero na przepaku, jakieś 25′ za nami. W drodze na PK13 spotykamy Ukraińców, którzy wybrali (chyba wolniejszy) wariant na około. PK13 to wielkie iglo koło ratusza zbudowane przez dzieciaki z gimnazjum. (Szacun dla tych dzieci – zaiste znamienne jest to iglo.) W zeszłym roku tą samą drogą kończyłem już rajd. Teraz musze sobie uświadomić, że czeka mnie jeszcze cała masa km na rowerku…
Na przepaku jest miło – rozdają ciepłą herbatę, w skrzyni leżą bułeczki, można zostawić 3/4 sprzęciora z ciążącego już plecaka. I znów z zaplanowane 15 min radośnie się wydłuża. Tym razem trzykrotnie. Ten przepak, wbrew naszym oczekiwaniom okazał się znacznie cięższy. Myśleliśmy, że będziemy już czuli zbliżającą się metę. A tu się okazało, że trzeba było dojść do siebie po pieszym.
[b]Podjazd budziludzi[/b]
Wyruszamy na 7 pozycji. Jakieś 15 minut przed nami wyruszyły oba Sportowe Style. Podjazd jest dobry, bo ułatwia rozbudzenie. Oczy się jednak zamykają, więc i tak musze z guarany skorzystać. W końcu jednak depczę po pedałach i za cenę lekkiego zostawienie partnera namawiam serce na szybsze obroty. Podjazd wbrew oczekiwaniom wcale się nie dłuży. Na górze wychylając się za krawędź drogi widzimy światełka przeciwników brnących już w śniegu. Wkrótce i my docieramy do miejsca, w którym zaczyna się najtrudniejszy (w mojej ocenie) odcinek wyścigu – przedzieranie się z rowerami. Całe szczęście jest już wyrobiona rynna i nie ma siłówki z rowerami. Ja nawet decyduję się na triathlonowe prowadzenie roweru. Kamil nie jest jednak z tego sposobu zadowolony, gdyż szybko stwierdza „Co ty robisz?”, wyprzedza mnie i mocno prze do przodu. Daję jednak radę trzymać jego tempo.
Tym razem ratuje nas moja czujność – Kamil przechodzi tuz obok PK nawet go nie zauważając. No i brniemy dalej. A ja czuję, ze opuszcza mnie chęć bycia na nogach. Zaczynam przysypiać a zaraz później wręcz się słaniać. Każdy nawet dziesięciosekundowy postój wykorzystuję by się kimnąć oparty o siodełko. Czuję brak sił i chęć położenia się w ślicznym, mięciutkim śniegu. Kamil kilka razy próbuje przywołać mnie głośnym „HEJ!”, a gdy to nie skutkuje, skubaniec zaczyna bezlitośnie zadawać trudne pytania. Jedyne zdanie, które udało mi się wtedy skleić, to, że na naszym wydziale jest jakieś 30% dziewczyn (dobrze, ze to sobie już dawno policzyłem, bo wtedy bym tego nie zrobił 😀 ) A odcinek się ciągnie… Jak należało się spodziewać dochodzą nas przeciwnicy. To pobudza drewniaczą wolę walki i wyrywa go ze snu. Nareszcie!
Docieramy do drogi, przy której wydaje nam się powinien stać PK. Kręcimy się tu już we wszystkie zespoły, a PK nie ma! Ja pierwszy wpadam na pomysł, co się z nim stało (zeszliśmy z Trasy Przez 5 Dróg szybciej niż nam się wydawało), Kamil mi ufa i zjeżdżamy (bo to już koniec nieprzetartego!). Zanim zobaczymy, ze też na to wpadli zdążymy się jeszcze przywdziać na planowany zjazd. I tak z PK16 wyruszamy pierwsi. Kamil próbuje zjeżdżać, ja zbiegam z rowerem. Chyba mocno ich dystansujemy, bo mimo naszego małego błędu nawigacyjnego (chyba wszystkie ekipy przed nami zrobiły dokładnie tak samo :-D) żadne światełka za nami nie podążają.
[b]Nie sypiaj na zjazdach![/b]
Docieramy do asfaltu i całe szczęście opieramy się pokusie by natychmiast zacząć zjeżdżać. (Tak chyba musiały zrobić Sportowe Style, bo ich nie miniemy, a w Twierdzy będziemy przed nimi.) Krótki acz ostry podjazd na przełęcz Droszkowską i w końcu obiecany zjazd. Nikogo za nami ani widu ani słychu. Gdy nie ma presji przeciwników, Drewniaki swym zwyczajem przysypiają. Jest to szczególnie niebezpieczne na zjeździe. Rower ze śniętym jeźdźcem jeszcze chwilę jedzie po dawnym torze i trudno się zorientować, ze już się przysnęło. Orientuję się, że śpię dopiero, gdy zaczynam gadać z mym przyjacielem, lub wcinać dużą pizzę – to już senne marzenia. W końcu wywalam się na jakimś lodzie. I dobrze, bo za bardzo nie boli, a adrenalinka już nie pozwala więcej zasnąć. Czuję też, że warto było wydać tyle kasy na kolce. Oprócz tej jednej, w całym rajdzie nie było żadnej wywrotki (w zeszłym roku miałem ich chyba z 10).
Zjazd strasznie nas oziębia. Zbliżające się Kłodzko witamy z radością. Depczemy w pedały by się rozgrzać i już zaraz wbiegamy po schodach, po których zjeżdżaliśmy zaraz po prologu. Tak zamyka się ósemka trasy speed LWC2005.
[b]ZS w funkcji etapu[/b]
Mijamy banner mety. Nie tam nam jednak teraz dane podążać. Docieramy do twierdzy. Radość – jesteśmy na miejscu piątym z szansami na czwarte. Ubieramy się w uprzęże. Punktowy prowadzi nas na zjazd. „Czy możemy podbiec?” proponuję i już mi głupio, bo punktowy jak ruszył to nie mieliśmy żadnych szans za nim nadążyć. Bardzo sprawnie nam tłumaczą, co mamy zrobić i Kamil szybko mknie liną w dół. Zaraz potem ruszam ja i też idzie mi to w miarę sprawnie. Na dole uświadamiam sobie, ze w przeciwieństwie do zeszłego roku (gdy miałem niezłego pietra) to zadanie nie wywarło na mnie żadnego wrażenia. Oprócz chęci wykonania go jak najszybciej. Może to kwestia wysokiego miejsca…
Znów wbiegamy do twierdzy, bierzemy mapę i dalej biegiem. W ogóle nie czuję zmęczenia, a umysł mam jasny. Podobny ZS był w zeszłym roku. Czuję się więc pewnie. Na początku (zanim się wdrożę) kilka drobnych błędów, a potem już właściwie jak z płatka. Najtrudniejszy chyba punkt F wydał mi się najprostszym. Cóż – dubel z zeszłego roku. Spotykamy Gramola! Nie odzywają się – pewnie mają jakieś problemy. Szybko zdobywamy 5 punktów. Gramol w końcu okazał się bardziej rozmowny „Przez 45 min siedzieliśmy w lochach i nie mogliśmy się odnaleźć, gdzie my tu w ogóle jesteśmy” „No cóż, powodzenia”
Jesteśmy na dobrej drodze do punktu, a tu woda. Przypominamy sobie słowa organizatora „Do każdego PK w twierdzy można dojść suchą nogą” i słowa punktowych w twierdzy „Jesteście na miejscu piątym, ale macie szanse na czwarte” i bez wahania pakujemy się w wodę po kostki. Zaraz potem mokry korytarzyk, w którym trzeba iść na czworaka. Wychodzimy z niego, prostujemy się, patrzę na mapę i słyszę jak z tyłu Kamil wykręca rękawiczki. Jakoś mnie to rozśmiesza. Punkt jednak jest i następny zaraz też. Biegniemy do wyjścia i spotykamy Gramola – znaczy jest dobrze! Docieramy do miejsca, w którym powinien być korytarz do wyjścia, a tam nie ma nic takiego!! Biegamy korytarzami w kółko. W końcu decydujemy się spróbować jednym z nich, podejrzanie schodzącym w dół. Dobry traf! (Czemu to wyjście tak drastycznie zmieniło wygląd?)
Biegniemy na miejsce PK (znów małe problemy z trafieniem). Rower Gramola stoi – znaczy nie wykorzystali naszych 5 minut zaślepienia! No to jesteśmy czwarci. Sami w to nie wierzymy (Zresztą mi ta niewiara została chyba jeszcze do teraz). Wpadam na wspaniały pomysł jak by tu wjechać na metę od dobrej strony. Wjeżdżamy – ale od złej strony; dobra jest jednak ta druga. Ach te moje „dobre pomysły”…
[b]All we hear is RADIO GAGA![/b]
Radość, radość, radość! Fotka tu, fotka tam! Wszyscy w około uśmiechnięci. Sami jeszcze nie wiemy, co się tak na prawdę stało. Wiemy tylko, że dobrze się spisaliśmy. Nie czujemy zmęczenia i jest miło. Dopiero po 20 minutach przypominam sobie, że jeszcze przed chwilą miałem całe mokre buty. Pewnie długo bym jeszcze o sobie nie przypomniał, gdyby mi nie zaczęło zamrażać nóg.
Po dojeździe do szkoły natychmiast zdejmuje buty – bardzo szczypie. Chodzę z pewnym namaszczeniem i bardzo powoli. Pan profesor zaczepia mnie o oddanie krwi. W końcu się godzę. Jednak jest pewien problem z oddaniem tej krwi – ona w ogóle nie chce lecieć… „Musi być pan bardzo odwodniony! Ile pan wypił w czasie rajdu?” Liczę i liczę, dodaję i mnożę i nijak nie chce mi wyjść więcej „Ze 3 litry”. No i teraz mi się dostaje… Zresztą słusznie, bo ja sam jestem przerażony i podejmuje mocne postanowienie by następnym razem zmuszać się do picia (słowo daję – w ogóle nie miałem pragnienia). Szybko są efekty. Kilka kropel krwi powoduje, że czuję mdłości i dreszcze. Nie mogę utrzymać głowy na karku. Usta nijak nie chcą się zamknąć. Mam wrażenie, że to był już ostatni rajd w moim życiu. Dostaję jakąś wodę i nagle czuję, ze najchętniej wypiłbym ją całą jednym duszkiem. Powstrzymuje mnie ratownik „Pij powoli!”. Chyba jednak przeżyję!
Kładę się spać nie mogąc opanować dreszczy i odciąć się od piekących stóp. Zasypiam jednak szybko.
Jak dobrze nam poszło uświadomiłem sobie chyba dopiero na zakończeniu, po słowach Pawła „No stary! Nieźle żeście wycięli!”
[i]Z wielkimi podziękowaniami dla
Kamila Jezierskiego – mego niezastąpionego, zawsze czujnego partnera i
Mikołaja Pytel ([url=http://www.airbike.pl]AIRBIKE.pl[/url])
Damian Gruszecki[/i]
Zostaw odpowiedź