[i]Z dołu do góry
Z góry na dół
Z ciemności w słońce
Z ciszy w krzyk[/i]

[size=x-large][b]Bergson Winter Challenge 2008[/size][/b]


Na „Bergsona” ostrzyłem sobie zęby już od 2 lat. W 2005 r. mój partner zrezygnował na krótko przed startem, a rok temu zrezygnowałem sam po miniBWC, gdy zobaczyłem jaki jestem cienki…

Teraz, po kilku udanych wspólnych startach, napieramy razem z Maćkiem i nikt ani nic (nawet gangrena Maćka po intensywnym treningu w Zakopanem) nie odwiedzie nas od tego zamiaru.

Koniec lutego, a tu pogoda wiosenna. Po drodze okulary przeciwsłoneczne przydają się zdecydowanie bardziej niż skrobaczka do szyb. Zobaczymy co będzie na rajdzie.

Początek nie napawa optymizmem co do nawigacji, ale do Piwnicznej docieramy bez problemów, najedzeni i zaopatrzeni we wszystko co potrzebne. Mam nawet lusterko – gadżet reklamowy z zakładu pogrzebowego 
Jednak wkrótce okazuje się, że gazę mamy w nieodpowiednich rozmiarach, wazeliny za mało, a maść rozgrzewająca nie jest wcale rozgrzewająca. Na szczęście handel wymienny kwitnie i kontrolę wyposażenia przechodzimy bez problemu.

Wygląda na to że śniegu i lodu jak na lekarstwo, więc zmieniam opony z kolcami na świeżutkie Noby Nic. Oczywiście w ostatniej chwili przed startem jak zwykle nic nie działa: przednia przerzutka nie przeskakuje, kask się nie zapina…

Na mecie melduje się kolejny zespół z trasy Masters, ukraiński Milo Team. Jakoś tak bez przekonania polewają się tym szampanem… Czy też tak będziemy wyglądać za kilkadziesiąt godzin?

Póki co, świeżutcy i pełni sił odliczamy sekundy przed startem, a już po chwili wraz z ponad setką napieraczy rzucamy się do przodu. Zaczynamy od punktu F – wygląda na to że jesteśmy w mniejszości, co ma swoje zalety, bo nie trzeba stać w kolejce do perforatora. O dziwo, w tej podgrupie jesteśmy pierwsi. Podejście na Mały Kicarz ostre, a potem trochę trudności sprawia nam przejście od punktu C do B. W końcu napieramy trawersem przez las i trochę błąkamy się w poszukiwaniu kapliczki. Znajdujemy ją wspólnie z zespołem York System AT, a potem już tylko szpula w dół, ostatni punkt i z powrotem na start.

Niestety, mimo ostrego napierania jednak straciliśmy sporo na tym błądzeniu i jesteśmy dopiero na 37 miejscu (1:04).

Szybko zmieniamy buty i wskakujemy na rowery. Pierwszy etap rowerowy to w zasadzie tylko dwa podjazdy. Za to jakie… Maciek napiera tak jakby zamierzał wygrać ten rajd; ja wypruwam z siebie flaki żeby za nim nadążyć. Wyprzedzamy chyba z 5 ekip. Mimo to z góry co rusz śmigają kolejne zespoły, które mają nad nami sporą przewagę. Koło Suchej Doliny zjeżdżamy do ogniska, przy którym trwa niezła impreza. Niestety, to jeszcze parę kilometrów w górę… Na PK1 jesteśmy 2 minuty po północy.

Teraz będzie zimno. Okulary na twarz, zapinamy kurtki, jeszcze łyk isostara… i lecimy z powrotem. Ale nie tak prędko, jest trochę lodu i śniegowej kaszy. Łatwo zaliczyć glebę, tym bardziej że cały czas mijamy się z ekipami, które mają jeszcze pod górkę. Za to trochę niżej można już pędzić ile fabryka dała.

W tym tempie momentalnie jesteśmy w Piwnicznej (tylko zimno jak $#@%!). Przeskakujemy przez most na Popradzie i „na szczęście” zaczyna się kolejny podjazd. Wiem, wiem, nie sposób dogodzić tym zimowym rowerzystom: zjazd – zimno; podjazd – gorąco i ciężko; płasko – nudno (na szczęście Paweł F. zadbał o to, by płasko nie było…)

Podjazd do Wierchomli znamy dobrze z miniBWC. Maciek nadal napiera, więc wyprzedzamy kolejne ekipy. Jedziemy oczywiście zielonym szlakiem rowerowym, tym razem jest tam znacznie mniej śniegu niż w styczniu. Daje się jechać, choć oznacza to ciągłe mielenie na najniższym przełożeniu. Strasznie się ten podjazd dłuży i jakoś wcale zimno nie jest  W dole widać światła ośrodka narciarskiego Wierchomla. Wydaje się że przepak tuż tuż, ale jakoś ciągle go nie widać.

W końcu o 1:49 docieramy na przepak. Zostawiamy dętki i pompki, tankujemy picie, ładujemy jedzenie, zmieniamy buty, zabieramy kijki. Tak, kijki to był naprawdę dobry pomysł na ten rajd. Nie wiem jak wyglądałyby moje kolana, gdybym nie miał kijków. Nie wiem też jak czołowe zespoły są w stanie zrobić przepak w 5 min. Nam zajmuje to 5 razy dłużej.

Początkowy odcinek treku idziemy spokojnie – to czas na jedzenie, sikanie i takie tam… Nad nami piękny księżyc i gwiazdy. Śniegu mało, ale ślisko. Po dojściu do ściany lasu na chwilę gubimy szlak, ale idzie silny tramwaj, widać ślady, więc napieramy do przodu. PK4 też znamy z miniBWC, więc trafiamy tam bez problemu.

Teraz dłuższy odcinek biegniemy, jednak miejscami jest zbyt ślisko – śnieg, niżej dużo błota. Schodzenie/zbieganie wąwozem pełnym błota i wody nie jest najprzyjemniejszym zajęciem. W końcu wpadam na genialny jak się okazuje pomysł żeby ominąć wąwóz z lewej. Może i genialny, tylko że zaraz zagradza nam drogę płot. Przedzieramy się z powrotem do wąwozu przez piekielnie kolczaste w tym miejscu krzaki. Maciek gubi mapę – i znowu musimy wrócić w te krzaki. Ekipy które wyprzedziliśmy, teraz bez trudu wyprzedzają nas.

Cały czas czerwonym szlakiem – niestety trzeba zejść w dolinę, żeby zaraz znowu podchodzić. Ale taki to już ten rajd…

Postanawiamy zejść z czerwonego szlaku, żeby skrócić sobie drogę. Niestety, pierwsza droga okazuje się złym pomysłem. Potem jest już lepiej – może nie był to najkrótszy wariant, ale jednak chyba krótszy niż czerwony szlak. Znowu zejście i lądujemy na mozolnym podejściu niebieskim szlakiem na Kicarza. Tutaj dopada mnie lekki kryzys – strasznie stromo i kolana bolą. W końcu jakoś wchodzę, ale zaczyna już świtać. Robi się zimno.

Schodzimy do Piwnicznej i uzupełniamy zapasy płynów w sklepie. Inne zespoły też tam są. A na ławeczce przed sklepem już siedzą stali klienci, chociaż to 6 rano i parę stopni mrozu. „Dokąd tak zapier….?”, pada uprzejme pytanie.

Teraz czeka nas długi przebieg żółtym szlakiem do Chatki pod Niemcową. Niby prosty, ale udaje mi się za wcześnie zejść z tego szlaku. Zasugerowałem się nadprogramową kapliczką, a nie pomyślałem o skrzyżowaniu z niebieskim szlakiem, które mieliśmy minąć. Skutek jest taki że niepotrzebnie schodzimy w dolinkę, tracimy ze 200 m wysokości i nie mamy koncepcji co dalej. Zasięgamy języka wśród tubylców i nie pozostaje nam nic innego jak wdrapać się z powrotem. Kosztuje nas to wszystko z dobre 40 min.
W końcu docieramy do Chatki pod Niemcową, gdzie miła obsługa częstuje nas herbatką. Słoneczko świeci – nic dziwnego że kilka zespołów się tam wycofało…

Teraz prosty przebieg po czerwonym szlaku, przez Wielki Rogacz na Radziejową. Po drodze fantastyczne widoki na zaśnieżone Tatry. Na Radziejowej szalał jakiś łunochod, a może to Mastersi szli tyralierą wyrywając te wszystkie buki i sosny? Przyspieszamy, żeby nie czekać na zadaniu specjalnym. I rzeczywiście czekamy krótko. Wejście po drabince i siatce komandoskiej (która nie budzi mojego zaufania, ale jakoś nie rozpada się pod moim ciężarem) jest miłym przerywnikiem. Niestety, na podziwianie widoków nie mamy czasu. Szybki zjazd i do dołu.

Teraz zaczynamy najszybszy odcinek części pieszej – dłuuuugi zbieg do Rytra. Wybieramy wariant trasą rowerową, ale ze skrótem przez las. Prawie cały czas biegniemy i udaje nam się wyprzedzić kilka zespołów. Jeszcze tylko zdobywamy malowniczy, górujący nad Rytrem zamek. Kobiet w jasyr nie bierzemy, bo tylko spowalniałyby odwrót.

A tak się pechowo składa, że odwrót wypada w górę i w górę. A mieliśmy nadzieję, że nie będziemy musieli tam wchodzić… Potem długi przebieg przez Halę Pisaną do schroniska na Hali Łabowskiej. Maćka zaczyna dopadać kryzys. Kończy nam się woda. Ale herbata i szarlotka w schronisku stawiają nas na nogi.

Teraz już tylko ostatni odcinek do przepaku. Na szczęście w miarę po płaskim. Trochę biegniemy, ale za dobrze już nam to nie idzie. Etap pieszy kończymy o 17:14.

Przepak to zdecydowanie nie jest nasza popisowa dyscyplina. Strojenie w nowe ciuszki, ładowanie jedzenia i picia, przyjmowanie doustnie zupy z wkładką przygotowanej przez organizatorów, drobne naprawy – to wszystko zajmuje nam ponad godzinę.

W każdym razie pokrzepieni na ciele i duchu wyruszamy drogą dojazdową w dół do Szczawnika. Droga na sporym odcinku jest pokryta śniegiem i lodem. Trzeba bardzo uważać, a i tak zaliczamy parę bliskich z nią spotkań. Słabe oświetlenie też nam nie pomaga. Po paru kilometrach jest już lepiej – prędkość zdecydowanie wzrasta i tak lądujemy w Muszynie.

Teraz czeka nas długi przebieg po asfalcie do Powroźnika i Tylicza. Zaliczamy PK12 i wyjeżdżamy na drogę krajową nr 75. Ale przecież nie może to być droga krajowa?! Jakaś taka wąska i pełna dziur… Zawracamy więc i szukamy tej właściwej. Jednak po chwili okazuje się, że to właśnie ta droga, z miejscami zanikającym asfaltem, jest DK75. No cóż, przynajmniej TIR-y nie będą nam przeszkadzać.

Kolejny długi przebieg po asfalcie. Tylko ostatni fragment przed PK13 to jazda, a właściwie pchanie rowerów, w totalnym błocie. Nawet mój błotnik odmawia współpracy.

Teraz musimy jakimś sposobem dojechać na Łabowską Halę, gdzie jest pełno śniegu. Na początek idzie dobrze, ale w Składzistych Maćka dopada megakryzys. Kładzie głowę na mapniku i natychmiast zasypia. Widzi niestworzone rzeczy, jakieś sarenki, ludzi, ptaszki… Próbujemy zdrzemnąć się w szopie, ale miejscowe psy podnoszą raban. W końcu Maciek kładzie się wprost na leżących obok drogi wielkich balach drewna. Mówi że ma wygodnie jak w hamaku. Jest środek nocy, lekki mróz. Ja siadam obok i walczę ze snem. Po 10 min budzę Maćka i napieramy dalej. Wkrótce zaczyna się śnieg i nie bardzo da się jechać. Zresztą i tak jest za stromo. Pchamy więc, a śniegu coraz więcej i więcej. W końcu docieramy do schroniska, a że zmęczenie jakoś nie chce ustąpić, więc ucinamy sobie kolejną 15-minutową drzemkę.

Został nam już tylko ostatni odcinek. Jak większość zespołów, wybieramy wariant niebieskim szlakiem do Piwnicznej. W górnej części jest tyle śniegu, że albo nie da się jechać w ogóle, albo jest to bardzo utrudnione. Z kolei później bardzo stromo, ślisko i dużo kamieni. Może kiedyś jeszcze stąd zjedziemy, ale tym razem rower raczej nam utrudnia niż ułatwia zadanie.

Ostatni fragment trasy to szaleńczy zjazd przez Łomnicę do Piwnicznej (skąd my to znamy?). I to już prawie koniec. Jeszcze tylko ZS – most linowy na Popradzie. Nie jest to bynajmniej czysta formalność – podciąganie się na linie po 30 godzinach napierania, o 4 rano, nie należy do rzeczy łatwych i przyjemnych.

Na koniec krótki podjazd na rynek i o 4:20 meldujemy się na mecie. O dziwo, organizatorzy i nawet fotoreporter są na posterunku! Każą nam się razem z rowerami wdrapać na scenę i wręczają szampana.

I to już koniec, jesteśmy wolni, możemy iść… Mam mieszane uczucia. Z jednej strony – ukończyliśmy jeden z najtrudniejszych rajdów w Polsce. Z drugiej – bądźmy szczerzy, 23. miejsce i ponad 10 godzin straty do liderów nie jest szczytem marzeń. Cóż, pierwsze koty za płoty – następnym razem wygramy 

Krzysztof Przyłucki
Beriza Team

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany