[size=x-large]BWC 2008 Speed – relacja Maćka Tracza[/size]
(Brubeck Risk Team – II miejsce)
HAK MI SIĘ ZŁAMAŁ!!! Usłyszałem oddalając się w kierunku punktu kontrolnego. Paweł już szukał odpowiedniej ścieżki, aby do niego dotrzeć. Dołączyłem do niego i zacząłem się rozglądać targając ze sobą rower. Po chwili ujrzeliśmy namiot lekko ukryty między krzakami. Szybko podbiliśmy punkt i zaczęliśmy zjeżdżać asfaltową drogą, którą jeszcze kilka minut temu mozolnie wjeżdżaliśmy. Nabieramy prędkości i za jednym z zakrętów widzimy Pawła i Łukasza klęczących przy rowerze. Nie to jednak nie był omam słuchowy. Rzeczywiście mają awarię roweru. Nasz limit szczęścia, jakie przypadło nam w udziale, jeszcze się nie wyczerpał? To wręcz niemożliwe. Zazwyczaj słyszymy o olbrzymim pechu, który prześladuje rajdowców. A to się coś urwało, a to znowu przypadkiem zdarzył się banalny błąd w nawigacji, a to ktoś uległ jakiejś kontuzji lub przytrafiło się wszystko na raz.
A może jest tak, że pech, który mieliśmy spotkać na rajdzie, nasz zespół spotkał tuż przed zawodami. Przecież jeszcze kilka dni temu Paweł musiał zrezygnować po 20 godzinach napierania z uczestnictwa w trasie Masters na Bergson Winter Challenge. Ja na 30 godzin przed startem dowiaduję się, że mój partner leży w ciepłym łóżeczku z temperaturą bliską tropikalnych upałów. Dla niego ekstremalnym przeżyciem jest przejście kilku kroków do kuchni czy łazienki, a co dopiero start w BWC 2008. Ale twardo mówi do telefonu, że przyjedzie na zawody, aby nie robić mi zawodu. Wykluczam tą ewentualność całkowicie. Hubert informuje mnie, że w takim razie znalazł dla mnie partnera. Gdy dowiaduję się, że jest nim Paweł Dybek nogi się pode mną uginają. Wiem, że start z nim będzie obarczony olbrzymim ryzykiem. Ryzykiem, dania plamy. Startować bowiem będę z jednym z najlepszych polskich zawodników. Taka szansa zdarza się niezmiernie rzadko i boję się ją zmarnować.
Jadąc na zawody słucham radia. Z głośników co jakiś czas lecą utwory muzyczne niezbyt optymistycznie nastrajające mnie na najbliższą przyszłość. Niestety jestem skazany na radio. Przez przeoczenie nie wziąłem kilkunastu ukochanych kaset z muzyką nastrajającą mnie bojowo. No a z głośników dobywa się między innymi: This is the „Road to hell”. Tak się składa, że podróż przypada na okrągłą 25 rocznicę wydania albumu Thriller Michaela Jacksona i większość stacji podkreśla tan fakt. Co przerzucę kanał tam słyszę Thriller-a. Oprócz tego zapamiętałem jeszcze utwór Crazy śpiewany przez Seala. Tuż za punktem poboru opłat na autostradzie na wzgórzu widzę irracjonalny widok. W wielkim kapeluszu, ubrany na kolorowo stoi facet i gra na akordeonie rytmicznie się przy tym ruszając. Na rajdowe omamy jest jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
W Piwnicznej spotykam się z Pawłem. Tak na dobrą sprawę całe wyposażenie obowiązkowe ma już spakowane. Mi pozostaje dobór ubioru i spakowanie przepaku. Konsultacje z Flekmusem (bo tak nazywają go koledzy) są rzeczowe. Co jakiś czas Paweł zadaje proste, wręcz banalne pytania, które w tych warunkach nie wydają się zbędne. W sumie czas spędzony w hotelu na szybkim dogrywaniu się jest dla mnie największą lekcją logistycznego napierania. Decyzja, że idziemy na zupełnie lekko w zimowym rajdzie jest ryzykowna, ale może przynieść zaskakujący efekt. Wszystkie moje ciuchu z GoreTexu, cieplejsze bluzy czy ochraniacze lądują na przepaku. Wiem, że na rowerach z niektórymi ekipami nie mamy żadnych szans. Trzeba będzie moje braki w wytrenowaniu nadrabiać w inny sposób.
Za kilka chwil ma nastąpić start. Na rynku ponad 120 uczestników. Co chwila któraś z ekip pojawia się na podium na króciutkiej sesji foto. My na swoją kolej czekamy bardzo długo. Tuż przed rozpoczęciem zawodów na mecie pojawia się jedna z ekip z trasy Masters. Podziwiam ich. Nie zajęli czołowej lokaty jednak doszli do mety w tym najdłuższym zimowym europejskim rajdzie. Nie wyglądają zbyt przytomnie. Dziewczyna nie ma pojęcia co zrobić ze sobą oraz z nartami. Jej koledzy słaniają się na nogach. Są chyba szczęśliwi. Dostają bardzo długie i zasłużone oklaski.
3 2 1 Start. Ruszamy z Pawłem na krótki, ale dość intensywny pierwszy etap. Staramy się nie zgubić. Już od samego początku wiadomo było, że nawigacją zajmował się będzie Flekums. Ja skupiam się na kurczowym trzymaniu kontaktu wzrokowego. Co pewien czas jednak się nawołujemy. Tempo mamy nie za szybkie. Paweł nie pogania, choć ja czasem się wyrywam. Stopuje mnie skutecznie. Wybiera jakieś dziwne warianty, ale nie oponuję. Przed ostatnim PK spotykamy czołówkę biegnącą w przeciwnym kierunku. Oni już podbili punkt a nas czeka jeszcze niebanalne podejście do kapliczki. Wybieramy drogę na skróty to znaczy po największej stomizmie.
W strefie zmian nie spędzamy zbyt dużo czasu. Po chwili siedzę Pawłowi na kole. Ostro pedałuje. Staram się jak mogę, ale niewiele mogę. Mam jakiś dziwny skurcz brzucha. Zaczyna się podjazd. Na szczęście nie wyprzedza nas jakaś oszałamiająca ilość ekip. Nam się udaje dopaść dwie lub trzy. Pod koniec podjazdu warunki drogowe się zmieniają. Leży śnieg w niektórych fragmentach lód. Z roweru schodzę zdecydowanie częściej niż Paweł. Podbijamy PK i zaczynamy zjazd. Mijamy się kilkudziesięcioma ekipami mozolnie nabierającymi wysokości. Nie zdaję sobie sprawy, że z niektórymi się już nie będę widział. Myślę, że i tak część z nich wyprzedzi nas na 2 etapie rowerowym. Zjazd trwa krótko i po chwili znowu gramolimy się pod następne wzniesienie. Przez chwilę udaje się nam dotrzymać tępa Napierajów, jednak po dłuższej chwili odrywają się od nas i mkną do strefy zmian. Tuż przed strefą dochodzimy Remika i Kubę ze Speleo Salomon Suunto. Kuba nie wygląda zbyt dobrze, ale się stara. Prawie tak jak ja.
Przepak znowu nie zajmuje nam zbyt dużo czasu. Lekcję z logistyki odrobiłem i w czasie, gdy Paweł zmienia obuwie ja staram się przygotować do następnego etapu. Wybiegamy ze strefy po 5 minutach. Zaczyna się dla mnie ciężki czas. Bule brzucha zaczęły się nasilać. Do PK 4 jakoś ciągnę jednak jest ze mną coraz gorzej. Nóżka nie kręci się tak jak bym sobie życzył. Paweł ma, więc sporo czasu na odnalezienie właściwych wariantów. Nie popełnia błędów. W sumie na całej trasie BWC straciliśmy może jakieś 7 do 10 minut. Tuż przed Kiciarzem jestem zdecydowany zejść z trasy. Silny ból i całkowity brak mocy powoduje, że moje tempo spadło do tępa starowinki szukającej w lesie grzybów. Flekmus to wychwytuje. Bierze mnie na hol. W tym momencie coś we mnie pęka. Zatrzymuję się na kilka chwil i oddaję naturze to, co zalegało mi na żołądku. Po kilkunastu minutach jestem w stanie dalej napierać tempem niewiele gorszym od Pawła.
Bardzo dużo piję. Chyba nigdy aż tyle w czasie rajdu nie piłem. Bardzo się boję, że zabraknie mi napojów. Przebiegając przez rynek w Piwnicznej chwytam stojącą pod koszem na śmieci niedopitą butelkę z mineralną. Jestem spokojniejszy. Do następnego PK powinno wystarczyć. Tuż przed Niemcową zakładamy się na którym jesteśmy miejscu. Paweł twierdził, że jesteśmy 3 a ja, że 5 ekipą. Przegrywam piwo. Jak ja lubię w taki sposób przegrywać. Na ZS na Radziejowej jesteśmy również na 3 pozycji jednak już po chwili nadchodzą kolejne ekipy. Szybko wykonujemy Zadanie Specjalne i jako drugi zespół zmierzamy do Rytra autorskim wariantem Pawła. Gdy docieramy wreszcie do asfaltu biegniemy nim naprawdę spore odcinki. Na zamek docieramy wraz z filmującą nas ekipą szalonych reporterów. Widzimy Nawigatorów. Ci nie traktują nas jednak poważnie. Jak się później okazało nie wierzyli abyśmy byli w stanie ich dogonić. Ze słów Pawła Moszkowicza wynikało, że widząc nas (a może po prostu mnie) pomyśleli, że jesteśmy jakąś wycieczką czy też ekipą idącą poza klasyfikacją.
Zaczyna się ostatnia część treku. Pogoda wyśmienita tylko coś tempo nie za bardzo pozwala na delektowanie się górskimi widokami. Cały czas patrzę pod nogi. Nie chcę nabawić się kontuzji. Zaczyna się mozolne pokonywanie ostatnich kilometrów. Jak jest troszkę z górki czy płaskato podbiegamy, jak trasa idzie pod górę przechodzimy do marszu. Najbliższe godziny upływają nam na pokonywaniu kolejnych kilometrów. W oddali dostrzegamy goniącą nas ekipę z Jasła. Takim tempem na pewno nas dojdą. Po kilkudziesięciu minutach mijają nas z zawrotną prędkością. Do końca etapu zostało już naprawdę niewiele. Staram się sprężyć jednak nie przychodzi mi to łatwo. Tuż przed strefą zmian dochodzimy zespół, który jeszcze nie tak dawno nas wyprzedził. Na ostatnich metrach ścigamy się z nimi biegnąc ile sił w nogach. Do bazy wpadamy równocześnie. Tu widzimy i przestraszone i zdziwione oblicza liderów. Przybyli na przed nami jakieś 3 minuty.
Wszyscy się teraz sprężamy. Został ostatni etap. Nie mamy żadnej wiedzy, w jakiej odległości za nami są następne teamy. Może to być 5 minut a może 30. Prowadzący tak na dobrą sprawę mają przefikane. Ci, co ich gonią mogą porównać czy się zbliżyli czy stracili. A czub takiej wiedzy nigdy nie ma. No prawie nigdy. Trzeba po prostu napierać. Może jeszcze przed zmrokiem uda się ukończyć zawody. Ze strefy wyjeżdżamy jako 2 zespół tuż za Navigatorami.
Na etapie rowerowym długości 75 km może nas dojść jeszcze niejedna ekipa. Zaczynamy zjazd. Robię to trochę zbyt zachowawczo. Paweł co chwila delikatnie zwraca mi na to uwagę. Po chwili mijają nas Cykliści z Jasła. Dojazd do punktu jest długi i w miarę szybki. Nie rozglądam się na boki. Wpatrzony jestem a to w koło Pawła (jak jest płasko lub z górki), albo na swoje stopy na pedałach (jak jest pod górkę). Mam takie wrażenie, że mój wzrok przesuwa moje nogi a przynajmniej zachęca je do rytmicznej pracy. Po minięciu PK 12 zaczynają się problemy. Mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Mój oddech jest coraz szybszy i głośniejszy. Kilka razy po pokonaniu kolejnego podjazdu muszę się zatrzymać i go wyregulować. Zmuszam się do dalszego pedałowania. W tym czasie Paweł mógłby robić dookoła mnie rundki honorowe, jednak za wszelką cenę chce mi jakoś pomóc. A to bierze mnie na hol, a to znowu mnie odpycha. Jest mi niezmiernie przykro, że nie walczy o najwyższy stopień podium. Zbliżamy się do PK13. Kolejny podjazd właśnie minęli nas rowerzyści z JSC. Za chwilę powinni pojawić się Nawigatorzy. Wyjeżdżają gdzieś z boku. Flekmus jest kawałek przede mną. Nagle słyszę: HAK MI SIĘ ZŁAMAŁ!!!
Następny PK jest w schronisku Hali Łabowskiej. Na koniec rajdu organizatorzy zafundowali nam mały horror. 10 kilometrowy podjazd dłuży się niesamowicie. Nie mam siły jechać. Co chwilę zsiadam z roweru i go prowadzę. Spoglądam na licznik. Odległość do celu jest prawie taka sama jak 3, 5 i 10 minut temu. No coś tam się niby ruszyło, ale bardzo nieznacznie. Paweł zachęca mnie do wzmożonego wysiłku. Jestem mało podatny na jego łagodną perswazję.
Wreszcie schronisko. Teraz ma być do końca już z górki. Dziękuję bardzo za takie z górki. Najpierw spory kawałek po śniegu. Gdzieniegdzie da się nawet jechać. Nagle szlak staje się małym urwiskiem. Flekmus bierze rower na ramię i razem z nim schodzi. Ja mam trochę inną metodę. Po prostu sprowadzam mój wehikuł. Prędkość mamy podobną. Nie zazdroszczę wszystkim tym ekipom, które będą to robić po zmroku.
Dopadamy do przejezdnej drogi. Co sił w nogach zmierzamy do ostatniego PK i zadania specjalnego. Dopiero teraz zaczynam wierzyć, że może nam się udać i na mecie pojawimy się jako druga ekipa. Do JSC chyba za dużo straciliśmy. Oczywiście mogą popełnić jakiś błąd, ale to chyba jest niemożliwe. Ściemnia się. Na ZS-ie mamy do prowadzących ponad pół godziny straty. Już dawno je pokonali. Teraz skupiamy się na tym, aby wykonać jak najszybciej wymagającą tyrolkę. Paweł zrobił ja w imponującym tempie. Mi idzie trochę gorzej. Mamy tutaj sporą widownię zagrzewającą nas do boju. Ręce mam zmęczone od kijków teleskopowych. Co chwila się zatrzymuję. W pewnym momencie uprząż wpija mi się za bardzo w pachwiny i wywołuje olbrzymi ból. Jeszcze trochę i jestem na drugim brzegu. Paweł już mnie odebrał. Szybko się rozbieram i szczęśliwy zabieram rower. Jeszcze go kawałeczek podprowadzę. Ostatnie metry pokonujemy razem.
Na mecie witają nas organizatorzy. Otrzymujemy wino musujące, którym się nawzajem polewamy. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że mogę na BWC 2008 zająć drugie miejsce. Moje myśli krążyły gdzieś koło 10 pozycji. Największy wkład w nasz wynik wniósł Paweł Dybek. Dzięki Pawle. Na koniec chciałbym podziękować organizatorom BWC 2008, a szczególnie Pawłowi Fąferkowi, który chyba jako jeden z nielicznych wierzył w nasz sukces. Wszystkim osobom z obsługi trasy należą się również podziękowania. Bez Was nie było by tej imprezy.
Maciek Tracz
brubeck – RISK Team
Zostaw odpowiedź