[size=x-large]Na ciepło – Hi-Tec Rajd Wisły 2009[/size]
[i]fot. Exmedio.pl[/i]
Żona grozi mi palcem. Przyjechałem na rajd dwie godziny przed startem i głupio się śmieję. Gadam z każdym napotkanym znajomym, zamiast pakować się, przebierać czy robić cokolwiek konstruktywnego. Wszyscy już w obcisłych gaciach, a ja mam na nogach sandały, dżinsy. Mój przepak to kłąb chaosu. Wstałem o 2:30, przejechałem 400km do bazy, więc na dzień dobry jestem nieco podmęczony. Ale nic to. Słońce świeci, grzbiety gór garbią się nad Wisłą. Ludziska pakują toboły do przepaków.
Przed nami 120km trasy zwanej masters. Szkoda, że tylko tyle ma w tym roku najdłuższa impreza organizowana przez Compass. Szkoda, że nie ruszamy z wielką pompą na kilkudniowe Adventure Trophy. Może za rok. Może panowie sponsorzy wygrzebią z kieszeni trochę grosza i sypną organizatorom by mogli urządzić ściganie na wielką skalę.
Impreza skromna jest więc niezmiernie. Ale z klasą. Mapy dostajemy na kilka minut przed startem – zwyczajem zapożyczonym z biegów na orientację. Widzimy tylko najbliższy etap.
[b]13 to nie znaczy
zawsze to samo[/b]
Ktoś (może burmistrz, może inny dygnitarz) daje sygnał do startu. Bieg na orientację liczy sobie 13km, ale od początku widać że będzie syty jak kebab. I że jak kebab długo się będzie odbijał. Najpierw udzieliła mi się ogólna gorączka. Nie wyciągnąłem na czas kompasu i zaczęliśmy scorelauf nie tak jak chcieliśmy – od podejścia pod myśliwską ambonę. To był pierwszy z serii drobnych błędów, które skrzyły się w Słońcu, a my pociliśmy się by wyprzedzić te wszystkie słabsze fizycznie ekipy, które raz po raz stawały nam na drodze dzięki swej sprawniejszej nawigacji i koncentracji. Grzało. Oj mocno. Stojąc na kempingu tego nie czułem, ale pokonując kolejne wzniesienia chciałem mieć uszy jak pustynny lis i odprowadzać nimi ciepło ze stopniowo nagrzewającego się ciała. Kilka razy przedzieraliśmy się przez krzaki drąc spodnie i kalecząc nogi. Na szczęście założyliśmy długie legginsy. Ci z gołymi udami uczyli się nowych wiązanek przekleństw, gdy tylko pojawiały się kolejne zarośla malin pokrzyw i innego badziewia. Przed ostatnim punktem ( I ) trafiliśmy na niesamowitą oazę krzaczorów – na szczęście pozbawionych kolców. Po dokładnym zwiedzeniu – ruszyliśmy wreszcie z powrotem do bazy. Zegarek wskazywał, że od startu minęło ponad 2 i pół godziny.
[b]Skały i skurcze[/b]
Nie spieszyliśmy się na przepaku. Starannie uzupełniliśmy bukłaki, zmieniliśmy buty, upewniliśmy się że mamy narzędzia i zapas jedzenia. Kolejne 28 kilometrów też nie zapowiadało się jako szybkie. Może z wyjątkiem początku – szybkiego przelotu na zadanie specjalne, a potem z powrotem przez bazę zawodów i na grań. Zadanie? Prawie nie pamiętam. Miłe, relaksujące przepinanie się pomiędzy stalowymi poręczówkami. Park linowy. Kilka minut i po zadaniu. Najbardziej w parkach lubię się mocno wybijać do przodu i pędzić na rolce w dół. Wtedy jest naprawdę git. Małżonka trochę w tym czasie odpoczęła i popędziliśmy na rowerach w kierunku Wielkiego Stożka. Łagodny asfaltowy podjazd pokazał, że szybkie tempo na początku biegu już zbiera swoje żniwo. Nie miałem już siły holować Magdy. W nogach pojawiły się pierwsze symptomy nadchodzących skurczy. Uświadomiłem sobie, że przez ostatnie dni starannie zapracowałem na to by mój organizm był z dala od równowagi elektrolitów. Kiepskie spanie, kawa, szybkie jedzenie. Teraz w Słońcu wypominałem sobie brak przygotowania. A Magda niczym nie zrażona łykała kilometry. Spiąłem w sobie całą psychikę. Most linowy zrobiłem szybko, ale nogi ściśnięte paskami uprzęży usztywniły się jak klocki. Mięśnie grały jak chciały. „Tandeta” – pomyślałem, ale trzeba było ruszać na górę. Jakieś 200m nad nami był upragniony grzbiet. Dzieliła nas od niego kręta serpentynowa wstążka szlaku narciarskiego. Na mapie nie było ani śladu w tym miejscu, ale koleiny prowadziły w dobrym kierunku. W końcu się wdrapaliśmy. Po drodze połknął nas jeden miksowy team. Mocno dali do przodu. Nie miałem ochoty ich ścigać w tym momencie. „To dopiero początek” powtarzałem w duchu, wiedząc że rajdy wygrywa się w drugiej ich ich części, a nie na początkowej szarpaninie. Takie tłumaczenie zresztą łatwiej przychodziło, gdy kryzys mącił mi myśli.
Na grzbiecie czekał na nas piękny singletrack (tak rasowi rowerzyści nazywają wąskie techniczne ścieżki). Jeżyły się na nim skały poorane zębami korb. Były luźne kamienie i turyści wokół których trzeba było kręcić slalom. Śliczny kawałek. Powolny niczym płyty Portishead, ale równie wciągający. Na koniec smakowity zjazd na punkt. I dalej w dół.
Potem już bez urozmaiceń – trochę szlaków, trochę asfaltu. Jeszcze kilka minut i przepak. Znów picie na umór – pałerejd, woda, karotka – co się nawinęło. Czułem się ciągle źle. A czekało nas zadanie specjalne.
Okazało się zabawne – ścianka wspinaczkowa z chwytami doczepionymi do powierzchni wielkiego balonu. Z klasycznym wspinem miało to niewiele wspólnego, ale udało mi się w drugiej próbie dostać na szczyt.
[b]Rolki ze śmieciami[/b]
Teraz rolki – 9km. Najpierw trzeba było je zanieść na miejsce startu. I dobrze, że organizator nie pozwolił zakładać ich wcześniej. Na dwukilometrowym dojściu co prawda był asfalt, ale żeby po nim przejechać potrzeba było naprawdę sporych umiejętności opanowania ośmiu kółek. Ja aż takich nie mam i na widok stromego stoku cieszyłem się że rolki dyndają mi na ramieniu. Inaczej ja leżałbym gdzieś w przydrożnych krzakach.
Sama jazda do przyjemnych nie należała. Zwłaszcza na początku. Sporo pod górę. W wielu miejscach leżały śmieci ze zwózki drewna. Sporo osób zaliczyło glebę potykając się o grudy ziemi i patyki. Najtrudniejsza była sztajcha w połowie odcinka. Ja nawet nie próbowałem z nią walczyć. Przespacerowałem ją w skarpetkach. Stopy trochę pooddychały, a na stromym podjeździe więcej energii straciłbym starając zachować jakikolwiek rytm na rolkach niż drepcząc grzecznie pod górę. Na koniec wreszcie się wypłaszczyło. Było nawet trochę przyjemnych zjazdów. Niektóre oczywiście przyniosły nieco emocji. Zwłaszcza, gdy nie wiadomo było co kryje się za zakrętem. W jednym miejscu przyznaję, przestraszyłem się i wskoczyłem w trawę. Celowo się wywaliłem i potoczyłem by nie wchodzić z pędem w nieznany teren.
Gdy skończyliśmy słońce zrobiło się już nieco bardziej żółte. Na szczęście grzało też ciut mniej.
(tu nastąpiła przerwa w pisaniu trwająca jakieś 3 dni, bo praca upomniała się o swoje)
[b]Decydująca partia[/b]
Zaczynał się trek – 30 kilometrów, w tym sporo po nocy. W sklepiku zaopatrzyłem się w Kubusia i sok jabłkowy. Żłopałem jak stary pijak, ale ciągle nie mogłem się schłodzić. Taplałem się w strumieniu, moczyłem Buffa i wcierałem zimną wodę w kark. Starałem się jak mogłem, ale mój organizm był „pretty fuckin’ far from being o.k.” (W „Pulp Fiction” murzyński bandzior tak podsumowuje swój stan, po tym jak dwóch gejów przywiązało go do gimnastycznego kozła i trochę z nim poigrało). No i ja też nie miałem tęgiej miny. Zwłaszcza, gdy trzeba było biec. Czyli zawsze po płaskim i zawsze w dół. Do tego jeszcze zacząłem wyczyniać babole nawigacyjne. Z punktu 7 na 8 chciałem poprowadzić nas ściśle po granicy, ale gdzieś na wyrąbanym lesie kierunki się rozlazły. Spadliśmy kawał drogi na polską stronę. Nie było sensownej możliwości jakiegoś trawersu, więc jakiś kwadrans drapaliśmy do góry po własnych śladach. W końcu dotarliśmy na wskazaną na mapie górkę, podbiliśmy punkt wraz z teamem Niezła Korba. I od tej pory praktycznie się nie rozłączaliśmy. Ja cieszyłem się że temperatura leci w dół i że ktoś może za mnie kontrolować mapę. Chłopaki cieszyli się, że Magda nadaje dobre tempo. Działaliśmy więc w swego rodzaju symbiozie. Dwie dodatkowe pary oczu przydawały się, gdy trzeba było czesać kolejne punkty – 10 na teoretycznym skrzyżowaniu dróg i 11 na teoretycznej polance (której trochę się zarosło zwłaszcza od strony gdzie nachodziło większość teamów). Nie powiem, że organizator coś spieprzył. O nie! Punkty były o.k. Tylko my nie zawsze potrafiliśmy wszystko doczytać z mapy, żeby wiedzieć gdzie dokładnie czesać. A więc na 10 zabalowaliśmy jakieś 20minut, na 11 coś koło 40 (tam wyczesaliśmy punkt dla mocno już zdenerwowanych Kaziga i Konrada). Na 12 znów uciekło coś koło 10 minut, gdy zasugerowaliśmy się teamami przed nami. Nie pożałowaliśmy też ostatniemu punktowi na trekkingu. A co! Jak czesać to wszędzie. I poszukując „okopów ziemnych” w gęstwinie krzaczorów daliśmy przeciwnikom fory na jakiś kwadrans.
Konrad starał się dotrzymywać nam towarzystwa, ale człek nieokrzesany chyba nudził się w naszym towarzystwie bo spał w marszu. Jeszcze godzina i pewnie zacząłby chrapać nawet na zbiegach. Może to nasza wina – wybraliśmy najdłuższy i najnudniejszy wariant – po asfalcie i żółtym szlakiem. Nie mieliśmy już chęci na jakiekolwiek przebijanie się na rympał. Nadrobiliśmy drogi, ale czasowo wyszło o.k.
[b]Kierunek wschód[/b]
Na przepaku czułem wreszcie, że przegrzany organizm się uspokoił. Wypiłem wszystko co miałem pod ręką (wcześniej podpijałem Magdzie z camelbaka, i nadaremno szukałem jakichś hydrantów przy słowackich i czeskich domostwach). Do ekipy powrócił Janek Kaseja z Niezłej Korby, który wcześniej odprowadzał partnera na przepak (spore problemy żołądkowe). Znów podjął się nawigacji, a ja chętnie skorzystałem. Miałem słabiutkie światło na rowerze, a noc sprawia mi kłopoty z czytaniem mapy. Konrad z Kazigiem wybrali inny wariant, ale wkrótce ich dognaliśmy. I już do samej mety nie rozdzielaliśmy. A etap (ok. 30 km ze sporymi podjazdami) był piękny. Naprawdę świetny. Długie sztajchy pod górę, świetne zjazdy. Bardzo krótkie odcinki gdzie trzeba było prowadzić. Właściwie mocny zawodnik, mógł nie dotykać butem ziemi. W dole świeciły światła Jablunkowa, a gdy zbliżaliśmy się do wsi Filipka, wzeszło słońce. Konrad przestał chrapać. Rozbudził się i zaczął pomykać na zjazdach jak kozica. Ma chłopak koordynację. Jak na draba wyglądającego jak czeski drwal to rusza się całkiem żwawo.
Na końcówce po prostu cieszyliśmy się zjazdem. Z Soszowa Wielkiego mieliśmy 400m różnicy wysokości. Najpierw po szlaku, potem po płytach, wreszcie na asfalcie. I jazda wachlarzem do samej mety.
To był naprawdę kawał solidnego rajdu. Jeśli chodzi o współczynnik liczba przygód / km to zdecydowany lider 🙂
Rezultat: IV miejsce w kat. MIX.
Zostaw odpowiedź