Gdy zadzwonił mój telefon, jak zwykle nie zwlekając zbytnio, odebrałem go. W końcu to mój telefon był i ktoś do mnie dzwonił więc tak chyba należało zrobić. W słuchawce odezwał się Robert Mróz. Miał propozycję – …„Rudi weźmy udział w rajdzie przygodowym Bergson Winter Challenge. Tylko 100 kilometrów do pokonania, damy radę!”… No i co ja miałem na to powiedzieć? Powiedziałem OK! Oj głupi ja…
Na stronie internetowej rajdu było napisane: EKSTREMALNE PRZEŻYCIA, KRAŃCOWE WYCZERPANIE, SKRAJNIE TRUDNE WARUNKI. Był również opis trasy z podaniem wszelkich odległości.
Teraz się zastanawiam dlaczego ja na to nie zareagowałem? Widząc takie liczby dałem się w to wrobić? Ale nic to! Powiedziałem Robertowi, że wchodzę w to, więc odwrotu już nie było. Od pamiętnego telefonu do trzeciego marca miałem półtora tygodnia. Nie chciałem paść nieżywy już na pierwszych metrach naszego rajdu więc postanowiłem się nieco przygotować. Cały tydzień dzielnie biegałem. Wybrałem się nawet dwa razy na rower w ramach przygotowania mojego siedzenia do siedzenia na siodełku. I nie było tak źle. Czułem się dobrze, czułem, że to się nam może udać. W środę, drugiego marca stawiłem się w Krosnowicach u Roberta. Dzień wcześniej, gdyż chcieliśmy przećwiczyć jeszcze zjazdy na linie – jedno z zadań specjalnych. Humory nam dopisywały, a godzina startu zbliżała się nieubłaganie.
3 marca po zgłoszeniu się w biurze zawodów i podpisaniu kartki z oświadczeniem, że biorę udział w tej „zabawie” na własne ryzyko (i jestem zdrowy umysłowo), kapitan zespołu OLIMP – AWF Wrocław udał się na odprawę. Ja wykorzystałem pół godzinki na małą drzemkę na sali gimnastycznej szkoły przerobionej na bazę zawodów. Robert wrócił ze spotkania organizacyjnego z mapą, którą sobie dokładnie przestudiowaliśmy. Trasa wyglądała bardzo interesująco, ale nie przestraszyła nas. Pewnie dlatego, że jak każda mapa, była tylko kolorowym odwzorowaniem kartograficznym rzeczywistego terenu, na której na pierwszy rzut oka trudno jest ocenić jak coś jest daleko czy wysoko, a już kompletnie nie da się wywnioskować jak głęboki jest śnieg czy temperatura powietrza (zwłaszcza tego nieznośnego powietrza, które będzie cię owiewać podczas jazdy na rowerze). Wszystkie te informacje były oczywiście dostępne i wywieszone w formie komunikatów na ścianach sali, ale do nas nie bardzo jakoś docierały. My startowaliśmy w rajdzie ekstremalnym i tylko to się liczyło. A z resztą, połowa naszej drużyny to MRÓZ więc czym się tu martwić!?
O 21.30 byliśmy gotowi do startu na rynku w Kłodzku. Do zawodów zgłosiło się 47 dwuosobowych zespołów. Wszyscy zwarci i gotowi na ekstremalne przeżycia! Po prezentacji każdej z ekip i pamiątkowym zdjęciu (na wypadek gdyby ktoś miał już z tej „wycieczki” nie wrócić) rozdano mapki do 5-kilometrowego biegu na orientację i dokładnie o 22 zarządzono start.
Poszły konie po betonie!
Jeszcze przed biegiem ustaliliśmy z Mrozikiem, że nie będziemy się zbytnio spinać na samym początku i spokojnie przez te pierwsze 5 kilometrów przebrniemy. A ha! Wszyscy biegną więc jak tu udawać, że my chcemy „na spokojnie”? Biegliśmy. Całkiem nieźle chyba gdyż po orientacji byliśmy w pierwszej dziesiątce wsiadających na rower (lub coś koło tego…). Byłoby pewnie jeszcze lepiej gdybyśmy nie przeoczyli dwóch punktów na trasie, do których należało się niestety wrócić. Ale, udało się zaliczyć prolog i ruszyć na odcinek rowerowy.
Pierwszy punkt kontrolny usytuowany był na wzgórzu przy „Zajeździe Kukułka”. Należało do niego dotrzeć żółtym szlakiem. Oczywiście pędząc na naszych dwukołowcach mijamy zjazd na szlak i znów musimy się nieco wracać. Z nami Bergson Mapy Piątka AT… Na szczęście na rowerach nie jest to trudne i szybko docieramy do początku szlaku. Okazuje się nim zwyczajna leśna ścieżka ze śniegiem po kolana. Tak więc noc, śnieg, jakieś krzaki i cała zgraja ludzi pchających mozolnie rowery pod górę. Widok naprawdę niesamowity. Kilkadziesiąt światełek powoli przemieszczających się jedno za drugim, a dookoła ciemność i tylko w oddali słaba łuna bijąca od kładącego się spać Kłodzka.
Do punktu docieramy o 23.16, ja z rowerem na ramieniu (łatwiej nieść niż pchać) i podbijamy nasze karty kontrolne. Woda w naszych bidonach całkowicie zamarznięta. Ciepło nie jest. Nie tracąc czasu wsiadamy na nasze maszyny i mkniemy w dół leśną drogą. Droga oczywiście w śniegu pozostawiając do naszej dyspozycji jedynie dwie głębokie koleiny. O dziwo da się jechać. Nie jest to łatwe, ale jest to wykonalne (ja wywracam się z 5 razy, Robert gubi swoją kostkę lodu opakowaną w bidon). Szybko docieramy do drogi i dalej pedałujemy w stronę Laskówki gdzie zaliczamy drugi punkt kontrolny. Teraz pozostaje nam już tylko dotrzeć do Złotego Stoku gdzie czeka na nas zadanie specjalne. Wybieramy wariant trasy przez Dzbanów i Mąkolno. Jest to około 8 kilometrów więcej niż najprostsza droga, ale przynajmniej przez cały czas da się jechać. Jazda nie jest jednak ani trochę przyjemna. Droga cały czas oblodzona, mróz –15°C. Jadąc na rowerze mamy wrażenie, że jest nam jeszcze bardziej zimno. Przez szpary w moim kasku lodowaty wiatr wydaje się docierać bezpośrednio do mojego mózgu. Palce u rąk drętwieją w rękawiczkach. By ich całkowicie nie odmrozić wysuwam nieco dłonie i zaciskam pięści opierając je na kierownicy. W ten sposób o 1.45 docieramy do Złotego Stoku. By uzmysłowić sobie trudy tego odcinka wystarczy powiedzieć, że aż 8 zespołów rezygnuje już tutaj. My oczywiście się nie poddajemy. Po małym kubeczku gorącego isostaru zabieramy się za pierwsze zadanie specjalne – odszukanie ukrytych punktów w sztolniach kopalni złota. Zadanie o tyle przyjemne, że w podziemnych korytarzach jest ciepło. Na podstawie ręcznie rysowanej mapki zaliczamy 8 punktów kontrolnych i po 45 minutach względnego odpoczynku siedzimy ponownie na rowerach powoli wspinając się pod górę w stronę Lądka Zdroju. Robert powiedział mi, że pod górę będzie niewiele i więcej będzie zjazdu. Ja głupi w to uwierzyłem.
Ponownie doskwiera zimno. Przed nami, w słabym świetle naszych czołówek wyłania się zakręt za zakrętem. Niekończąca się liczba zakrętów. Szlag człowieka trafia. I w momencie kiedy docieramy do początku drogi w dół wcale się nie cieszymy. Teraz trzeba przecież znieść przenikliwy podmuch opływającego nas lodowatego wiatru i skoncentrować się na oblodzonej drodze. Po półtorej godzinie niezłej walki docieramy do miejsca przepakowania i jednocześnie kolejnego punktu kontrolnego – Lądka Zdroju.
Z dalszego wyścigu wypisuje się kolejne 11 zespołów. Jak na razie niezła selekcja. My, po godzinie odpoczynku, ciepłej herbatce i kanapkach o 5.15 ruszamy na szlak jako 9 zespół. Przed nami pieszy odcinek około 58 kilometrów. Najbliższe punkty kontrolne to góra Trojak, Przełęcz Dział i przejście graniczne na Przełęczy Płoszczyna. Przy wejściu na szlak, kolejny raz wyprzedzają nas Mapy Piątka AT (chłopaki chyba nas śledzą). Punkty udaje nam się zaliczyć wszystkie po kolei. Co prawda do tego drugiego na Przełączy Dział docieramy nieco okrężną drogą (dodatkowa godzina marszu (chyba) przez Stronie i Młynowiec) to jednak dalej utrzymujemy wysoką, 13 pozycję. Do przejścia granicznego docieramy o 13.50. W drodze pod górę mijamy się z… Mapami, w radosnych podskokach mknącymi w dół. Na punkcie dowiadujemy się dlaczego chłopaki tacy weseli byli (choć skąd siła na bieg? tego dalej nie wiem). Kierownictwo rajdu zdecydowało się by zrezygnować z punktów kontrolnych na Śnieżniku i w Międzygórzu, tym samym likwidując drugie zadanie specjalne – mosty linowe nad wodospadem. Wspaniała wiadomość (choć szkoda nam bardzo zadań linowych). 8,5 godziny marszu daje nam się już nieźle we znaki więc raczej z radością przyjmujemy skrócenie trasy i zgodnie z wytycznymi ruszamy do Kletna, gdzie ustanowiono następny punkt kontrolny. Po drodze wyprzedzają nas Ukraińcy (choć my już na początku ochrzciliśmy ich – Ruscy). Do PK docieramy po kolejnych dwóch godzinach marszu bocznymi, ale asfaltowymi drogami. Na punkcie ponownie 40 minut odpoczynku, ponownie ciepła herbata. Przed nami dwa punkty kontrolne w powrotnej drodze do Lądka. Punkty, które w opisie trasy zaznaczone były jako najtrudniejsze do odnalezienia. Tu zaczyna się również moja walka z odciskami. Za każdym razem gdy stawiam stopy czuję jakbym stawiał je na papierze ściernym. Krótko mówiąc, moje stopy płoną. Robert też w nienajlepszej formie. Stwierdza, że zamiast kijów trekkingowych powinien był zabrać kule inwalidzkie! Jest coraz ciężej. Na szczęście przed nami mamy około 10 zespołów, które ładnie przetorowały szlak. Stwierdzamy, że nie powinniśmy się zgubić.
Maszerując dalej w stronę Siennej zapada zmrok. W kompletnych już ciemnościach w okolicach Przełęczy Puchaczówka schodzimy z drogi i zagłębiamy się w śnieg po kolana. Panie, pobłogosław tych, którzy szli tędy przed nami. Szlak elegancko przetorowany i widoczny. Ślady oczywiście bardzo głębokie i krocząc w nich równowagę zachowuję głównie dzięki moim kijom. Stopy rozpaczliwie domagają się bym im odpuścił. Kolana i kostki zgodnie dołączają się do tych żądań. Niestety moje kochane członki. Jeszcze nie!
Odnajdujemy punkt kontrolny na rozwidleniu potoku Konradka. Zamieniamy kilka słów po angielsku z Holendrem, który postanowił posiedzieć sobie w lesie paląc ognisko (generalnie niezłe jaja) i pozostaje nam już tylko wkroczyć na czerwony szlak by podążać nim prawie do samego Lądka. Podczas tego odcinka postanawiamy z Robertem, że jeżeli nie uda nam się odnaleźć punktu na Kierznie to wracać się z pewnością nie będziemy. Uzgadniamy również, że pomysł wzięcia udziału w rajdzie nie był naszym najlepszym pomysłem. Nigdy więcej nie damy się wkręcić w podobne przedsięwzięcia. Po co to nam? Płacić takie pieniądze by się tak zmasakrować?
O dziwo, po niekończącej się liczbie spalających moje stopy kroków, odnajdujemy szczyt góry Kierzna (570 m). Podbijamy nasze kontrolne karty i niczym starcy pokręceni przez lumbago docieramy do Lądka Zdroju. Jest godzina 23.50, a przed nami jeszcze 33 kilometry na rowerze, w nocy (drugiej, której nie prześpimy), w niezłym mrozie…
Posilenie się, przebranie i ubranie się we wszystko co mamy oraz małe conieco do jedzenia zajmuje nam godzinę i 17 minut. Wizja pedałowania pod górę nie napawa nas optymizmem. Jedyny plus jaki znajduję w tej sytuacji to to, że nie będę już musiał stawiać kroków. Z lekką dozą niepewności dosiadamy nasze rowery i powoli oddalamy się w noc.
Początek ostatniego odcinka prowadzi znaną nam już drogą w stronę Złotego Stoku. Tym razem oczywiście pod górę. Okazuje się jednak, że siedząc na rowerze nie jest tak ciężko. Pracują inne mięśnie, pracują w inny sposób. Ostro pedałujemy miarowo zdobywając wysokość. Po drodze mijamy jakiś zespół prowadzący rowery. Dziwnie się na nas patrzą. Nieco za Przełęczą Jaworową zbaczamy w lewo z głównej drogi na leśny trakt. I zgadnijcie co? Śnieg po kolana…
Tu zaczyna się naprawdę ciekawy kawałek ROWEROWEGO odcinka. Leśnymi drogami do Droszkowa. Po śladach, pchając rower w głebokiej koleinie, z prędkością około 3 km na godzinę krok za krokiem pokonujemy kolejne metry. Koleina powoduje, że w ogóle nie trzeba się koncentrować na rowerze. Idzie jak po szynie. Robert stwierdza, że mamy autopilota. Jest to nieco zgubne gdyż bardzo trudno oprzeć się pokusie zamknięcia oczu i małej drzemki. Sam jestem pewien, że kilka razu odlatuję gdzieś w przestworza. Coraz trudniej skupić się na tym co w koło (czyli ciemności i śniegu). W pewnym momencie, na skrzyżowaniu tajemniczych, zapomnianych leśnych traktów sprawdzamy mapę. Wiem, że usiłuję mówić logicznie, że pokazuję Robertowi gdzie jesteśmy i gdzie powinniśmy iść. Nie bardzo mi wychodzi. Jakbym spał i śnił o tym co się dzieje wokół. Co ja tu robię?
Docieramy do Przełęczy Leszczynowej gdzie usytuowany jest ostatni punkt na ostatnim odcinku rowerowym. Potem już tylko Droszków, Jaszkowa Górna i Dolna. Cały czas jest ciekawie. Zjeżdżając z góry czuję się nieobecny (choć z radością stwierdzam, że wyprzedzamy ostrożnie zjeżdżających Ukraińców). Coś mówię do Roberta lecz sens moich słów dociera do mnie dopiero po jakimś czasie. Przede mną tylko droga z lodowymi koleinami. I mróz (ten przenikający mnie i ten na rowerze jadący obok).
Byle się nie wywrócić! Byle do mety tego ekstremalnego rajdu.
Co chwila muszę sobie przypominać w jakim celu ja w ogóle siedzę na rowerze. Co robię w tak zimnej nocy w towarzystwie Mrozika? Czy wieś Jaszkowa ma jakikolwiek koniec? Czy ja śnię?
Nie. Nie śnię. Mam za sobą ponad 31 godzin skrajnego wysiłku. Wszystko dzieje się naprawdę. Do Twierdzy Kłodzkiej docieramy o 5.31 na 12 pozycji. Dalej jak we śnie. Ktoś zakłada mi uprząż wspinaczkową i każe iść po schodach (co jest? Jeszcze po schodach?). No tak. 20-metrowy zjazd na linie z Twierdzy. Czekałem na tę chwilę długo. Doczekałem się i nic. Nic nie czuję. Normalnie zjazdy linowe to super zabawa. Teraz nic. Wpinają mnie w linę, przechodzę przez barierkę i jazda. Powoli. Na sam koniec odbierają ci przyjemność asekurując cię z góry jakbyś zjeżdżał na wędce. Po takim wysiłku nie dają ci za grosza przyjemności. Teraz myślę, że to był bardzo dobry pomysł. W stanie jakim się znajdowałem pewnie bym skończył jako mokra plama u stóp ściany…
Po mym zjeździe, Robert za chwilę ląduje koło mnie i ruszamy do ostatniego zadania specjalnego. Labirynt. Twierdza Kłodzka ma prawdziwy labirynt podziemnych korytarzy. W przeszłości, żołnierze broniący fortyfikacji podkładali w tunelach ładunki wybuchowe i wysadzali przeciwnika w powietrze. Teraz my musieliśmy znaleźć w nich ukryte punkty. Problem w tym, że na mapie jest cała siatka korytarzy bez uwzględnienia poziomu, na którym się one znajdują. Tak więc będąc w miejscu gdzie powinien znajdować się punkt okazje się, że go tam nie ma bo jest piętro wyżej lub niżej. W tunelach pozostawiono częściowo światło. Reszta pogrążona w całkowitych ciemnościach. Zabawa na całego… Przez pierwszą godzinę dreptam cierpliwie za Robertem. Nie jestem w stanie odczytać niczego z naszej mapy więc jedyne co mi pozostaje to zdać się na niego. Dodatkowo, by zwiększyć atrakcyjność zadania jesteśmy zmuszeni kilka razy pokonać tunel o wysokości 1 metra. Klnę na czym świat stoi! Na sam koniec?! Stopy płoną, uda obumierają, a ja muszę brnąć w świetle czołówki w tak małą kiszkę… Sadyści! Drugiej godziny nie pamiętam zbytnio. Stałem w większości oparty o ścianę i odlatywałem w świat Morfeusza. Robert dzielnie zaliczał kolejne punkty. Bez niego pewnie na zawsze byśmy tu utknęli. Kiedy podszedł do mnie i powiedział: dobra, mamy wszystkie, wychodzimy!, nie mogłem uwierzyć. Koniec! Zabieramy swe rowery i zjeżdżamy na rynek w Kłodzku.
Czas: 33 godziny i 45 minut. Ciągiem, bez spania przez dwie noce! Na mecie witają nas z szampanem i ciepłą herbatką. Wybieramy herbatkę. Na 47 ekip na starcie do mety dociera tylko 18. My na 14 pozycji. Czujemy się WIELCY!!! Pozostaje nam poczekać na Darka, brata Roberta i podążyć samochodem do Krosnowic. W domu śniadanie i spać! Oj, długo będziemy spać!
EKSTREMALNE PRZEŻYCIA, KRAŃCOWE WYCZERPANIE, SKRAJNIE TRUDNE WARUNKI. Jednym słowem: ZIMOWY RAJD PRZYGODOWY! Wieczorem w sobotę, po kilku godzinach snu, wybraliśmy się do Polanicy na bankiet dla zawodników. Dalej nie mogłem chodzić jak normalny homo erectus. Piwko leczy jednak wszelkie rany i po zaaplikowaniu sobie kilku łyków tego cudownego płynu poczułem się znacznie lepiej. No cóż? Ciężko było ale… pierwsze śliwki robaczywki! Zobaczymy czy za rok uda nam się poprawić wynik!
RUDI

O Autorze

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany