[size=large] Walcząc o 36,6 [/size]
[i]Relacja z trasy EXTREME na Lion Winter Challenge 2004
Kshysiek – drużyna napieraj.pl[/i]


[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/LWC6.jpg[/img] Lądek Zdrój – senne miasteczko bez głośnych knajp i stad pijanych młodzieńców. Dwie restauracje na krzyż, dancingi dla emerytów, marmurowe baseny z ciepłą wodą o właściwościach leczniczych. Alejki po sezonie zimowym były raczej puste, słabo przedeptane. Na ulicach miejscowi niosąc siatki pełne zakupów snują się niespiesznie…

[b]Dzień 0[/b]

Jednak już na obiedzie zauważyłem, że nie tylko my przyjechaliśmy korzystać z uzdrowiska w raczej nietypowy sposób. W czasie obiadu mignęło mi kilka polarów i zarośniętych twarzy. Potem w pizzerii spotkałem Krzycha z zespołu onet.pl. Powoli wczuwałem się w nastrój rajdowy. Dwa duże dania na raz, potem w sklepie 32 bułki na kanapki, baterie płaskie i już pojawiał się w głowie obraz następnych kilku dni. Parę godzin zeszło jeszcze na organizacji i planowaniu, a o 23:00 już kończyliśmy pakowanie skrzyń na przepaki.

[b]Dzień 1
Start[/b]

„Bla, bla, bla, bla….” Słyszę przez mikrofon, ale nie łapię sensu wypowiedzi. Staram się skupić i upewnić że wszystko gra. Jakiś pan w czarnym płaszczu czuje się zaszczycony, komuś tam dziękuje, peroruje, peroruje a przed startem dwanaście ekip robi sobie rozgrzewkę.
Jest parę minut przed dziewiątą. Pada lekki śnieżek, na rynku w Lądku kilku zdziwionych górali przygląda się nadmuchiwanej mecie i niecodziennie ubranym zawodnikom. „Bla, bla, bla”, znika w tle rozmów o taktyce, krótkich powitań z innymi drużynami, rozciągania mięśni. Drużyna holenderska ukradkiem spogląda na moje uszczelniane szarą taśmą buty. Cóż, nie każdy ma nowe buty na każdą okazję, a dla moich adidasów pamiętających jeszcze pierwszą edycję Liona miał to być łabędzi śpiew. Taśma zakryła wszystkie dziury i dała nadzieję na suche stopy, choćby na pierwszym odcinku.
Potem już tylko kilka chwil dla prasy – prezentacja drużyn i po strzale z pistoletu ruszamy na rajd. Tylko drużyna Salomonów spóźniła się pół minuty i musiała gonić stawkę

[b]10km na orientację[/b]

Właściwie niewiele pamiętam z tego etapu. Finowie wypruli do przodu i przetarli drogę dla innych drużyn. Wydawali się pewni swojej przewagi. Pozostali truchtali bez większego zaangażowania. Telewizja jeździła wzdłuż łatwiej dostępnych odcinków i filmowała biegające ekipy. Nie spieszyliśmy się, jednak z każdym kilometrem ilość przetartych śladów przed nami malała. Pod koniec zdarzyło się nam nawet brodzić w dziewiczym śniegu nie znającym fińskich stóp. Bez większego przekonania dotarliśmy do końca pętli by zabrać narty i zmienić buty. Gdy mijaliśmy nadmuchiwaną metę, ktoś krzyknął że jesteśmy drudzy i do Skandynawów mamy jedynie 5 minut straty. Widziałem ich przez chwilę jak na swych biegówkach sunęli po ulicach Lądka.

[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/LWC5.jpg[/img]

[b]60km dziwnych nart[/b]

Nie zamierzaliśmy niszczyć ślizgów, więc zabraliśmy plecaki z przypiętymi nartami i ruszyliśmy na trasę. Zanim dotarliśmy do miejsca, gdzie warto było się przebrać, dogoniło nas kilka drużyn. Poczuliśmy się bardziej swojsko, bo do bycia w ścisłej czołówce jakoś nie przywykliśmy. Przez kilka kilometrów sunęliśmy żwawo, montując tramwaj paru ekip jadących razem. Padał lekki śnieżek, droga pięła się delikatnie pod górę. Zmienialiśmy się na prowadzeniu, żartowaliśmy, opowiadaliśmy kawały. Atmosfera iście piknikowa. Do wieczora praktycznie nic ciekawego się nie wydarzyło. Tylko GOPRowcy podjechali do nas zaniepokojeni, bo według ich wyliczeń powinniśmy być znacznie dalej. Śniegu przybywało w miarę wspinania się pod górę. Miejscami stromizna nie pozwalała na korzystanie z nart. Wówczas na przód wysuwały się ekipy z rakietami śnieżnymi, a myśmy brodzili po uda po częściowo przedeptanym szlaku. Momentami próbowaliśmy podchodzić na biegówkach, wówczas jednak przyjemność zmieniała się w walkę o utrzymanie w pionie i nie zjechanie do tyłu. Widząc drużynę „Skrzydlatych Aniołków” na ich nartach tourowych zazdrościłem im niezmiernie. Przede mną Andrzej Ulidowski z Fjord Nansen Team Gdynia wił się jak pająk starając poradzić z nartami nieprzystosowanymi do podchodzenia. Czas się dłużył, picie w bukłakach zamarzało. Gdy zapadł zmierzch czułem zbliżający się prawdziwy rajd…

[img align=right]/xoops/modules/wfsection/images/article/LWC1.jpg[/img]W pewnym momencie tramwaj zgubił szlak i z braku lepszej perspektywy pomknęliśmy prosto w dół przez las w kierunku punktu. Był to pierwszy trudny zjazd i pierwsze nurkowanie twarzą w śniegu. Do południa następnego dnia miałem już stanowczo dosyć przewrotek, lądowań i mozolnego podnoszenia się. Punkt piąty podbiliśmy jako drudzy i jak wytrawni rajdowi szachiści, zamiast pruć do przodu, schowaliśmy się do chaty aby ogrzać i uzupełnić wodę. Po piętnastu minutach we wnętrzu zrobił się tłok. Nikt nie kwapił się by wyjść i prowadzić. Pierwsi ruszyli Atomic Team i Skrzydlate Aniołki. Parę minut po nich ruszył się cały tramwaj „szachistów”. Po kilkuset metrach zaczęło się strome podejście i pierwsze kłopoty. Z przodu drogę torowali Speleo uzbrojeni w rakiety, za nimi Picnic team, który nie miał raczej ochoty na szachy tylko na mocne napieranie od początku do końca. Hellman Salomon znikł gdzieś na podejściu – rozgrywał własną partyjkę. Finowie poszli inną drogą choć przebieg?? był obowiązkowy. Dla nas nie miało to jednak większego znaczenia, trzeba było powolutku podchodzić w głębokim śniegu pod górę. Po wejściu na grzbiet tramwaj zmontował się na nowo i funkcjonował aż do następnego punktu. Nie wiem co się z nim działo później, bo zamiast grzać się w chatce, drużyna napieraj.pl ruszyła za Finami i około północy popełniła poważny błąd nawigacyjno-taktyczny. Do tej pory nie wiem na czym do końca polegał i wolę nie wiedzieć.
Ruszyliśmy nie odśnieżoną drogą i przecieraliśmy czekając aż ktoś nas dogoni i pomoże. Przetarliśmy jakieś 2 kilometry, wjechaliśmy w wygodniejsze drogi… Nagle nawigator zakomunikował, że nasz prywatny wariant będzie kosztował trzy do pięciu godzin straty. O, k….a! pomyślałem, ale zacisnąłem zęby i próbowałem podkręcić tempo przecierania. W końcu lepiej trzy niż pięć! Ta noc nie należała do dobrych. Tarliśmy całe kilometry mając świadomość, że nawet jeśli damy z siebie wszystko, tramwaj ucieknie nam raz na zawsze. Świt przywitaliśmy na przełęczy Puchaczówka. Przeszliśmy przez szosę i rzuciliśmy się w dolinę strumienia, gdzie nie można było dostrzec nawet śladu jakichś ścieżek. Jedynie śnieg, nieregularne zbocza, krzaki. Bajzel z tych najładniejszych do oglądania na pocztówkach i najpaskudniejszych do ścigania się. Gdy wyszliśmy na punkt mięliśmy za sobą ponad sześć godzin walki o jak najmniejszą stratę. Jednak jak się okazało nie wszyscy nam uciekli. Po podbiciu punktu spotkaliśmy jeszcze onet.pl snujący się z nartami w rękach i uśmiechniętych Holendrów drepczących w rakietach. Wschodziło słońce i został już tylko jeden punkt narciarski. Mimo złych doświadczeń drogę do niego również postanowiliśmy rozdziewiczyć. Nie poszło źle, jedynie strasznie się spociliśmy. Potem jeszcze kilka zjazdów, lądowań paszczą w śniegu i zameldowaliśmy się na przepaku.

[img align=right]/xoops/modules/wfsection/images/article/LWC3.jpg[/img]
[b]Południe. Dzień 2
Rowerowy tasiemiec 99km[/b]

Asfalt! Wreszcie nie zaspy! Znów przełęcz Puchaczówka, zjazdy w kierunku Bystrzycy Kłodzkiej, Międzygórze, śliczne mosty linowe, trochę zjazdów i niepostrzeżenie dzień zaczął się zbliżać ku końcowi. Bo na tym rajdzie najciekawsze rzeczy działy się po zmroku… Kałuże jeszcze chlupały, ale woda z nich gdy osadzała się na rowerze pokrywała go warstwą lodu z delikatnymi sopelkami. W ten sposób straciłem kontrolę nad przednią przerzutką zalaną przejrzystą skorupką . Ania również. Musiała cały czas pedałować na największej tarczy z przodu… Póki nie pojawiły się tasiemcowate serpentyny wszystko grało. Potem moc trochę nas opuściła i trzeba było ją doładować porcją pierogów w schronisku na Spalonej. Herbatka rozgrzewała nas, kaloryfer rozmrażał rowery. Psycha rosła gdy patrzyliśmy na mizerny stan czeskiej drużyny Opavanet Extreme, która właśnie na tym punkcie postanowiła się wycofać. Powoli łapał solidny mróz. Czuliśmy to doskonale na zjazdach, gdy trzeba było nieustannie ruszać palcami żeby utrzymać w nich czucie. Zeszła mroźna mgła, a my byliśmy niczym małe wysepki o temperaturze 36,6 schowane głęboko pod warstwami polarów i kurtek. Zanim dojechałem na przepak do Karłowa, zasnąłem za kierownicą i przewróciłem się. Brakowało paliwa. Druga noc bez snu, mało jedzenia i mróz okradający nas z kalorii. Ciepłe pomieszczenie rzadko kiedy wzbudza taki entuzjazm jak u nas drugiej nocy. Do tego gorący bigos od org anizatorów, szybkie pakowanie i sen. Dwie godziny tak potrzebne do kontynuacji rajdu. Dwie godziny na karimatce, przy zapalonym świetle, wśród szumu rozmów. Nic mi nie przeszkadzało. Obudziłem się w tej samej pozycji, w jakiej zasnąłem, bez zastanawiania się czy marudzenia zacząłem się pakować. Kończyła się druga noc, i już czułem, że bardzo trudno będzie nas zatrzymać i wyeliminować z wyścigu.

[b]Świt Dzień 3
Góry Stołowe 15km[/b]

Były po prostu piękne. Fjord Nansen Team podziwiał tam Księżyc w pełni. Myśmy widzieli go przez chwilę, jeszcze zanim schował się za górami. Niebo zrobiło się śliczne majtkowo-różowe, śnieg zaczął migotać. Był twardy i zmrożony. Ślady na nim, ciągle w miarę świeże, pozwalały nie martwić się o kurs. Potem wycieczka przez Błędne Skały i wreszcie Szczeliniec w świetle porannego słońca. Spektakularne podejście na linach na szczyt, potem labirynt skał i wreszcie zjazd. Zadania specjalne jako urozmaicenie, nie udręka. Organizator opowiadał nam o fińskim teamie Atomic, który na podejściu po linie stracił dwie godziny walcząc z nie znanym sobie sprzętem alpinistycznym. W ten sposób stracili szanse na zwycięstwo. My staraliśmy się tylko nie zrobić głupstwa, żeby nie odpaść i dać może jeszcze popalić kilku drużynom, które mieliśmy na celowniku.

[b]drugi rower – 90km[/b]

[img align=left]/xoops/modules/wfsection/images/article/LWC2.jpg[/img]
Odcinki rowerowe mają to do siebie, że zawsze na początku mijają bardzo szybko, a potem wloką się niemiłosiernie. Tak było również tym razem. Ruszyliśmy w świetle dnia. Słonko ogrzewało nasze twarze, gdy wspinaliśmy się w kierunku Srebrnej Góry. Potem znikło za brzydkimi pierzastymi chmurami zwiastującymi zmianę pogody. Po drodze spotkaliśmy drużynę Kompasów zjeżdżającą z zadania specjalnego. Mieli szczęście – zjazd na linie z wiaduktu w Srebrnej Górze zaliczyli zanim jeszcze zerwał się wiatr. Nas ten luksus ominął – zanim wszyscy byliśmy na dole, mróz przewiał moje łydki i plecy do samych gnatów.
Po godzinie wiało już paskudnie. Zacząłem się nawet martwić o dalsze odcinki, zwłaszcza o nocną trasę pieszą. Całe szczęście, podmuchy łapaliśmy z boku, a nie w twarz. Rower był jak deska z żaglem – falujący i nieprzewidywalny. Światła Kłodzka zbliżały się do nas z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Za twierdzą zaszło już słońce, a my szykowaliśmy się już do kolejnego zadania specjalnego – podziemnych tuneli z ukrytymi punktami. W holu na herbatce mignął nam Michał Kiełbasiński z trasy SPEED i kilka nie znanych nam zespołów w niebieskich koszulkach. Nie wyglądali najlepiej, mimo że mieli za sobą dopiero 20 godzin kłodzkiej lodówki. Nam stukało już 60 godzin i myśleliśmy tylko o jak najszybszym końcu. Wiatr wiał na szczycie murów twierdzy i prowokował do walki. Nawrzeszczałem mu, co o nim sądzę. Że jak tylko na tyle go stać, to niech spada i nie zawraca nam głowy. Ostania noc nie mogła już nas zatrzymać. Zamieniałem się w zwierzaka myślącego tylko o pozostałych kilometrach. Znikały – z każdą godziną ubywało ich kilka, a meta majaczyła już w kątach nadwyrężonej świadomości. Wiatr nie dawał za wygraną. Zasypał podrzędne drogi śniegiem. Dmuchał w żagle naszych kurtek, nawiewał śnieg na naszą trasę. Ania miała tak dziwny wyraz twarzy, jakiego jeszcze u niej nie widziałem. Dwóch Adamów toczyło się do przodu. Zwierzak wewnątrz mnie kazał się ruszać. Na horyzoncie wynurzał się już Złoty Stok i koniec odcinka rowerowego. Ostatnie dziesięć kilometrów holowałem Anię licząc na to, że odżyje na odcinku pieszym. Jest przecież twarda, zawsze chciałem mieć taką moc biegową jak ona. Trochę podsypiała, ale nie sypała się – może z wyjątkiem kolana.
Na przepaku nie chcieliśmy się zatrzymywać. Nie zmienialiśmy skarpet ani ubrań. Przecież do mety zostało jakieś siedem godzin. Taki odcinek można pokonać choćby na oparach kończącej się psychy.

[b]Kopalnia złota i finisz[/b]

Do sztolni poszedłem sam. Zwierzak w środku kazał napierać. Założyłem gumowe wojskowe wdzianko i ruszyłem w korytarze z harcerską mapą nie trzymającą żadnej skali. Zwierzak był mocny, ale niezbyt inteligentny w porównaniu z homo sapiens, którym czułem się przed dwoma dniami. Po kilkuset metrach miałem już wątpliwości, czy nie minąłem ukrytych w korytarzach punktów. Tunele się dłużyły, a wszystkie zakręty wydawały wątpliwe. Jak się okazało, zakrętów było w sumie pięć, ale stanowiły dla mojego umysłu nie lada problem. Gdy ponownie zobaczyłem światła przy wyjściu, poczułem ulgę. Brodziłem po pas w zimnej wodzie, grzebałem się między balami drewna, ale wreszcie skończyłem. Adam i Ania przespali bezcenne pół godziny. Adan – nawigator przywitał mnie przekrwionymi oczami.
Po wyjściu na powierzchnię nie było już kompromisów. Część trasy biegliśmy, część pokonywaliśmy mocnym marszem. Dawno tak szybko nie podchodziłem w głębokim śniegu. Zwłaszcza w przemoczonych ciuchach i butach biegowych. Ania pokazała, że jej uda nie służą tylko do ładnego wyglądania. Naparła na równi z nami. O świcie od mety dzieliło nas tylko kilka kilometrów asfaltu i Szybka Paczka Team, który widzieliśmy, jak wylegiwał się na cmentarzu 🙂 Na ostatnim punkcie strata do nich wynosiła około pięćdziesięciu minut. Oni sprawiali jednak wrażenie cieni, a my bardzo chcieliśmy jeszcze powalczyć. W drodze na metę wypatrywaliśmy ich za każdym zakrętem, nie wiedząc, czy mamy jeszcze szansę na pościg. Na ostatnim kilometrze wreszcie ich ujrzeliśmy. Na pięćset metrów przed metą zrównaliśmy się i zaczęliśmy nowy krótkodystansowy wyścig. Ich była czwórka, nas niestety piątka – piątym zawodnikiem była „grubsza potrzeba” nawigatora dająca znać o sobie już od godziny. Na ulicach Lądka czułem się jak na szkolnym biegu na kilometr. Ciągnęliśmy w piątkę, Ciągnęły również „Paczki”. Na dwieście metrów przed metą uciekli na odległość nie dającą szans na dogonienie.
Różnica na mecie wyniosła około dwudziestu sekund. To był piękny finisz. Nie martwię się przegranym szóstym miejscem.
Syto. Bardzo syto i intensywnie od początku do końca. Cel – ukończyć – został osiągnięty. Od połowy dystansu zamykaliśmy stawkę, przez ostatnią dobę funkcjonowałem jak zwierzę karmione batonami. Po szampanie i wspólnych podziękowaniach nogi się ugięły pode mną i zatęskniłem za ciepłą pościelą.

Na zdjęciu drużyna napieraj.pl (po lewej) razem z Szybką Paczką team (po prawej) – tuż po finiszu kończącym 70 godzin na trasie rajdu

[img]/xoops/modules/wfsection/images/article/LWC4.jpg[/img]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany