[b][size=x-large]Zagraniczny debiut dwóch młodych panów[/size][/b]
[b]hARz Adventure Race[/b], Niemcy, Bad Suderode, 11 – 13 września 2009r.


[img]/xoops/modules/wfsection/images/harz/harz_3.jpg[/img]

[i]Strasznie nam się spodobało to ściganie i dlatego tak się rozpisaliśmy 🙂 Gdyby się komuś nie chciało czytać, to prosze obejrzeć filmik – w podkładzie jest na początku i na końcu fajna muzyka. Wytrwałych zapraszamy do lektury.[/i]

[b]Damian:[/b]

Pogoda śliczna! W sam raz na ściganie. Ciepło, ale nie za gorąco. Pierwszy szok – faktycznie wszyscy mięli rację – z nikim nie da się dogadać po polsku 😉 Od początku widać, że Winfred (organizator rajdu, którego część napieraczy może pamiętać z BWC na którym często startuje) bardzo wzoruje się na zawodach Pawła Fąferka. Z resztą sam to podkreśla – mapy takie jak w Polsce, sprawdzanie wyposażenia jak na imprezie Pawła… Psychodeliczna odprawa (Grześkowi bardzo podobała się ta muzyka w tle, mnie przerażała), pakowanie, szybkie jedzenie i o 21:15 stawiamy się na miejscu startu w kompleksie sportowym niedaleko miasteczka.

[b]Grzesiek:[/b]

Tak, psychodeliczna muzyka robiła klimat! Wracajmy jednak na start. Jest rześko – w końcu to już połowa września i góry, może nie góry smoki, ale mimo wszystko. W tym samym czasie co the hARz miały miejsce Highland Games – nie mieliśmy pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, ale przedstartowa krzątanina przy dźwiękach rodem z Braveheart’a robiła wrażenie! Do tego momentu czułem się nieco ospały i bez chęci na ściganie – klimatyczny start z wolna jednak zaczął mnie nakręcać. Drewniak dostaje tabliczkę z naszą flagą i już wspólnie maszerujemy na płytę boiska. Tam czeka na nas klasyczna przemowa ichniejszego burmistrza – jeszcze bardziej nudna niż zwykle bo po niemiecku nie rozumiemy ni w ząb. Burmistrz kończy przemawiać a w tle słychać huk armatniego wystrzału! A więc zaczęło się!

[b]Damian:[/b]

Dwa kółka po boisku przy akompaniamencie oklasków kibiców (te Highland Games sprawiły, że było ich naprawdę dużo!) i ruszamy w świat. Cały czas wzajemnie się uspokajamy. Koło nas przebiegają mocno sapiące teamy – staramy się trzymać spokojne tempo. Gdzieś tam pod koniec doganiają nas Francuzi z ogolonymi łydkami i pierwszy, krótki BnO kończymy zaraz za nimi. Szybka przesiadka na rowerki i w drogę! (Na tym przepaku zaskoczyłem Grzesia szybkością – sądził, że zakładanie czołówki na kask zajmie mi tak mało czasu. Na każdym kolejnym przepaku też go zaskakiwałem – nie sądził, ze można się tak długo grzebać. W przyszłym sezonie obowiązkowo będę trenował ten element rajdu!)

[b]Grzesiek:[/b]

W drogę i z górki na pazurki, przez pierwsze kilometry lecimy w dół. Cały czas ostrożnie – tylko się nie podpalić na początku. Nie wiedzieliśmy czego spodziewać się po tym rajdzie, dlatego nastawialiśmy się na najgorsze. Lepiej się przyjemnie rozczarować, to był nasz punkt wyjścia. Za miasteczkiem Thalle rozpoczęliśmy podjazd. Choć nie dociskaliśmy mocno na pedały z łatwością dogoniliśmy jedną ekipę – trudno powiedzieć kogo, ale zważywszy na fakt, że większość uczestników stanowili Holendrzy to zapewne był to jeden z „pomarańczowych” teamów. Zresztą tym nie zawracaliśmy sobie w ogóle głowy, założenie było bardzo proste – robić swoje i nie oglądać się na innych. Przy PK5 okazuje się, że jesteśmy piątym zespołem. No to ładnie myślę sobie w duchu, staram się jednocześnie zachować spokój, Drewniacki również nie daje po sobie nic poznać. OK, czyli jest dobrze, nie podpalamy się jak nowicjusze – rajd jest długi, do mety jeszcze daleko i dużo może się zdarzyć, nie ma co się podniecać. Tymczasem jednak czeka nas…

[img]/xoops/modules/wfsection/images/harz/harz_2.jpg[/img]

[b]Damian:[/b]

…długi i trudny odcinek specjalny – taki z prawdziwego zdarzenia. Najpierw mozolne zejście w dół po kamieniach a potem jeszcze mozolniejsze podejście na drugą stronę kanionu. I mnie zaskoczyła informacja o tak wysokiej naszej pozycji, więc starałem się trochę dać na luz. Grzecznie daliśmy się wyprzedzić Niemcom, ale daleko nam nie uciekli. Co ciekawe bardzo dbają tu o bezpieczeństwo – na tym OSie był zakaz jazdy na rowerze. Jechać w sumie i tak się nie dało – wielkie kamulce, serpentyny, wąska ścieżka i stromo w dół. Z moim karbonowym rowerem (sorry Grzesiek, ale nie mogłem się powstrzymać – musiałem się pochwalić 🙂 ) nie było aż tak źle, ale Grześkowi pewnie było znacznie ciężej. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Twardziel! Zaraz za OSem zostawiamy w tyle grzebiących się Niemców i przyjemnymi zjazdami pędzimy dalej – w kierunku map Google…

[b]Grzesiek:[/b]

Karbonowy rower Damiana był obiektem moich nieustannych docinków (a co? Musiałem sobie jakoś odreagować targanie mojego ciężkiego żelastwa), no i oczywiście silnego uczucia zazdrości – co zrozumiałe, szczególnie na tych co stromszych podjazdach… [Hej Kolego, na stromszych podjazdach to wygrywałem z Tobą formą a nie rowerem 😛 – przyp. Drew] Kolejna część na szczęście zapowiadała się względnie płasko – ale za to interesująco pod względem nawigacyjnym. Albo inaczej, przelot był bardzo łatwy, ale fakt, że nawigowaliśmy na mapie, na którą składało się zdjęcie satelitarne dodawał całej sprawie pikanterii, jeśli można to tak nazwać. Bardzo uważamy na tym odcinku, nie chcieliśmy popełnić głupiego błędu, dlatego jechaliśmy bardzo ostrożnie, cały czas dokładnie się lokalizując na mapie. Dzięki temu obyło się bez żadnych błędów i na PK9 doganiamy kilka teamów, w tym Holendrów z Team X-Bionic 2 i prowadzących Francuzów z Cap Opale. Prowadzące ekipy wybierają inny wariant niż my i po chwili zostajemy znów sami…

[b]Damian:[/b]

Na przepak docieramy ze stratą 15 minut do prowadzących ekip. Cały czas staramy się uspokajać i mówić sobie, że przecież nie walczymy o zwycięstwo. Ruszamy na pierwsze run&bike w naszym życiu. Bierzemy oczywiście mój rower. (Grzesiek mówił „spoko, Twój rower jest dla mnie dobry”. Akurat mu wierzę – jest niższy o prawie 10cm. Chciał sobie na karbonie pojeździć, Cwaniak!) Jest trochę dziwnie. Grzesiek pilnuje byśmy równo co 5 minut się zmieniali. O dziwo wcale nie zawsze jest tak, że to ten na rowerze ma pierwszeństwo – na stromych górkach jednak wygrywa biegacz. W każdym razie nie ma holowania, jak kiedyś tam planowaliśmy. Nie ma też rozdzielania się, bo teren trudny. Po prostu jeden jedzie a drugi odpoczywa. Kilka błędów trafia się nam już na samym początku. (Moich błędów, bo ja miałem być odpowiedzialny za nawigację na tym etapie.) I jeszcze na dodatek w 1/3 pada moja czołówka (nie mam pojęcia dlaczego, ale to nie były baterie). Kończymy w przekonaniu, że zrobiliśmy ten etap bardzo wolno. Ale straciliśmy tylko 15 minut do najlepszych, więc nie jest źle! Szybki przepak i zaczyna się jeden z najprzyjemniejszych fragmentów rajdu….

[b]Grzesiek:[/b]

…zjeżdżamy z asfaltu i wpadamy na przyjemny szuter, i jakby w nas diabeł wstąpił! Przyśpieszamy mimowolnie na krótkich zjazdach i wcale nie odpuszczamy na krótkich podjazdach, jazda to czysta przyjemność. Pędzimy jak szaleni – czuję się jak w transie, nie ma nic oprócz drogi przede mną, czystej przyjemności płynącej z jazdy i Damiana, który co jakiś czas wysuwa się na czoło naszego małego peletoniku. Po jakichś 8 kilometrach wjeżdżamy ponownie na asfalt i czar pryska (chyba rzeczywiście trafiliśmy na jakieś miejsce mocy – na tym etapie byliśmy najszybsza ekipą w stawce). Na PK13 witamy dzień, na skraju zbocza znajduje się ławeczka, a przy niej punkt kontrolny. Spoglądamy na piękny widok przed nami i na chwilę pozwalamy sobie na zadumę nad pięknem okolicy, nie ma jednak czasu na dłuższe kontemplacje – jesteśmy na rajdzie i walczymy o… o ukończenie. To nasza mantra. Byliśmy nieprawdopodobnie wręcz ostrożni – nie chciałem dopuścić do siebie tej myśli, że idzie nam tak dobrze, bo wiedziałem, że przy jakimś błędzie, który prędzej czy później przyjdzie wielkie nadzieje będą tylko przeszkodą. Walcząc więc o ukończenie dojeżdżamy w okolice miasteczka Braunlage, z którego zaczynamy groźnie zapowiadający się podjazd pod schronisko Wurmburg…

[b]Damian:[/b]

Ten podjazd był naprawdę groźny! Przyznam, że bardzo dobrze go wspominam 🙂 Ostatnio dużo oglądałem Tour de France i w ogóle kolarstwa szosowego (które uważam, za najpiękniejszy sport) więc takie momenty bardzo mnie nakręcają. Grzesiek specjalnie dla mnie udawał komentatora 🙂 (Buziaczki za to!)

Jak się okazuje ruszając na pierwszy trek jesteśmy na 4. miejscu i mamy tylko pół godziny straty do najlepszych. Fajnie się tak walczy o „ukończenie”. Przewidywaliśmy, ze ten odcinek będzie najtrudniejszym odcinkiem rajdu. I nie pomyliliśmy się. Ale nie będę wyprzedzał faktów, bo właśnie łapie mnie senny potwór…

[img]/xoops/modules/wfsection/images/harz/harz_1.jpg[/img]

[b]Grzesiek:[/b]

…który pojawił się całkiem niespodziewanie, doskonale pamiętam problemy Damiana z sennością – spodziewałem się więc ciężkiej przeprawy, ale w nocy! A nie o 8 rano! A to wtedy właśnie senny potwór wyłonił się gdzieś pomiędzy domostw Schierke i zaatakował Drewniackiego. Sytuacja była o tyle kiepska, że nie mieliśmy holu. Zwolniliśmy nieco i generalnie nastroje bojowe opadły, ale wciąż miałem nadzieje, że ta senność za dnia szybko minie, bo przecież najgorsze – czyli noc – mieliśmy już za sobą. I rzeczywiście po kilkunastu minutach było po wszystkim – no prawie bo zaczęło się monotonne podejście pod Brocken. Tak, pod TEN słynny Brocken….

[b]Damian:[/b]

Brocken nie przywitał nas zbyt przyjaźnie. Wielka, zimna chmura. Widoków zero. Szedłem w krótkim rękawku, a dookoła mnie wszyscy w pozapinanych pod szyje kurtkach. Brocken dał nam jednak bardzo cenną informację która mocna zagrzała nas do boju.

Jeden z punktów kontrolnych położony był tak, że zdobywało się go schodząc z Brockenu po czym tą samą drogą na niego wracając (idąc do kolejnych punktów). Była to więc szansa na spotkanie z poprzedzającymi zespołami „twarzą w twarz”. Tak też się stało i jak łatwo obliczyliśmy, mieliśmy pół godziny straty do poprzedzającego nas zespołu. Wydawało nam się, że będzie tego mniej, ale cóż… Zagrzani do boju znacząco przyspieszyliśmy tempo – sporo biegaliśmy. Następny punkt był postawiony w terenie, w którym drogi „nie do końca zgadzały się z mapą”, ale – jak się okazało – było to dla nas korzystne!

[b]Grzesiek:[/b]

Korzystne, bo wbiegając na punkt okazało się, że zamiast 30 minut straty do Duńczyków (wtedy na trzecim miejscu) jesteśmy za nimi raptem 10 minut! Czyli nasi rywale musieli gdzieś się pogubić, a my dzięki sprawnej nawigacji i dobremu tempu nadrobiliśmy aż 20 minut. Nie muszę dodawać, że ta informacja dosłownie wręcz dodała nam skrzydeł. Nie na tyle jednak, żebyśmy od razu ruszyli w pościg. Chcieliśmy rozegrać to spokojnie, wyczekać Duńczyków i wyprzedzić ich gdzieś w późniejszej fazie wyścigu. O dziwo jednak już przy zbiegu na kolejny punkt doganiamy naszych przeciwników. Napieramy wspólnie przez jakiś czas, a później trzymamy się w zasięgu wzroku. Nie chcieliśmy forsować tempa. Nasz plan rozwijał się pomyślnie, ale do czasu…

[b]Damian:[/b]

Do czasu aż Drewniacki nie wymyślił genialnego wariantu 🙂 Nie muszę chyba dodawać, że wariant był zły. Grześkowi udało się mnie przekonać i nie straciliśmy za dużo czasu (max minutę), ale straciliśmy Duńczyków z pola widzenia. Ale, ale – nic straconego. Dojście na PK (zadanie specjalne – most linowy) i tak jest trochę „tricky” i udaje nam się znaleźć bardzo krótki wariant (tym razem naprawdę dobry) i… trafić pięknie w punkt, który – jak się okazał – został źle oznaczony na mapie. Duńczycy, którzy najwyraźniej nie zauważyli skrótu trafili idealnie w rzeczywisty punkt (przesunięty jakieś 500m od tego na mapie) i gdy my w końcu trafiamy na ZS, Duńczyków już nie ma. Humory padają – podtrzymuję je tylko żelki, chrupki, pomarańcze i inne cuda dostępne (za darmo! 🙂 ) na punkcie.

[b]Grzesiek:[/b]

Tak, to była ta minuta, która poukładała dalsze losy rajdu na dobre. Tymczasem mieliśmy jednak inne zmartwienia niż pogoń za Duńczykami – ostre i mozolne podejście na kolejny PK. Na szczęście krótkie. Punkt mieścił się znów w skałach – Drewniak od razu go wypatrzył po prawej stronie, ale ja nie wiedząc dlaczego postanowiłem szukać go gdzieś zupełnie indziej! Po kilku minutach gdy wróciłem pod wielgachną skałę Damian właśnie z niej schodził – oczywiście miał punkt. Nie wiem co sobie myślałem! Brak bezpośredniej rywalizacji nieco nas uśpił. Kolejne kilometry do ostatniej punktu – ale jakiego! – na tym etapie pokonaliśmy snując się niemrawo opiekani promieniami słońca. Pocieszaliśmy się myślą, że to przecież już końcówka etapu, że został nam tylko jeden punkt i zaraz wskoczymy na roweru. Minęliśmy przepak, podeszliśmy ze 200 metrów w kierunku punktu i…

[img]/xoops/modules/wfsection/images/harz/harz_6.jpg[/img]

[b]Damian:[/b]

…trach! To robiło wrażenie! Te kilkanaście metrów do punktu musieliśmy przejść po stromych schodach – punkt mieścił się na szycie skoczni. Tak nam się przynajmniej wydawało i kląc szpetnie wdrapaliśmy się na sam jej szczyt, spędzając tam jakieś 20 minut na poszukiwaniu punktu (ku uciesze turystów, którzy nam się przyglądali). W końcu ulitował się nam nami fotograf – wziął za włosy i kazał DOKŁADNIE spojrzeć na mapę. Dziękujemy panie fotografie! Punkt był trochę niżej. Ale to jeszcze nie koniec mordęgi tego etapu – przed nami zadanie specjalne, strzelanie z łuku. Każdy nietrafiony punkt to szukanie dodatkowego PK (niezbyt odległego, ale szukać go trzeba było na azymut). My mieliśmy do zaliczenia trzy na trzy możliwe dodatkowe PK. Moje morale znacząco się obniżyło…

[b]Grzesiek:[/b]

Pomyślałem, że to jakiś koszmar. Najpierw ta skocznia, na której straciliśmy mnóstwo czasu, a teraz to szukanie punktów po krzakach – dosłownie po krzakach! Lecą kolejne minut, od czego psycha wcale nam nie „rośnie”. W końcu mamy ostatni punkt, jeszcze chwila na przepaku i wsiadamy na 40 kilometrowy odcinek rowerowy. [Grzeisek zapomniał dodać, że na przepaku wycofał się, ze względu na kontuzję, jeden z prowadzących zespołów i wskoczyliśmy na 3. miejsce – Drew] Jako, że wolę odcinki piesze niż te na dwóch kółkach obawiałem się nieco tego etapu – wiedziałem, że jeśli coś niedobrego ma się stać z moją formą to właśnie teraz. Kolejny 20 kilometrowy treking i 17 kilometrowy rower zrobiłbym nawet na „rzęsach”, ale tutaj jeszcze sporo mogło się wydarzyć.

[b]Damian:[/b]

Ale w sumie się nie wydarzyło. Odcinek, mimo że do najłatwiejszych nie należał, pokonaliśmy względnie gładko. Tutaj pokonywaliśmy spory odcinek na jakiejś podejrzanej, fioletowej mapie (chyba lotniczej) i było to dla nas zupełną nowością. W każdym razie mimo licznych trudności – pokonaliśmy go dość sprawnie i na zadaniu specjalnym (zjazd linowy z tamy) a potem na przepaku przed drugim trekkingiem byliśmy jeszcze za ostatnich promieni jasności.

[b]Grzesiek:[/b]

W tym miejscu już chyba zaczęliśmy powoli myśleć o tym miejscu na pudle, ale wyglądało na to, że jesteśmy w nieco martwym punkcie – ci przed nami byli zbyt daleko by ich gonić, a ci za nami zbyt daleko by nam mogli zagrozić. Nie lubię zaczynać etapów bo zawsze mam problem z dostaniem się na prawidłową drogę, nie inaczej było i tym razem. W dodatku wybraliśmy kiepski wariant i na PK32 poszliśmy zupełnie na około. Jakby tego było mało to szukając feralnego mostku straciliśmy kilkanaście minut czesząc okoliczne krzaki – punkt został odrobinę źle oznaczony na mapie, niestety ta odrobina wystarczyła, żebyśmy dosłownie na kilkanaście metrów przed punktem zawrócili i zaczęli czesać teren wcześniej, no pech po prostu!

[b]Damian:[/b]

Pech i głupota, bo atakując punkt wariantem oczywistym (który z resztą proponował Grzesiek, tylko ja go nie posłuchałem (wychodzę z założenia, że razem wybieramy dobre warianty, ale i razem robimy głupie błędy, mój błąd polegał na tym, że nie byłem dostatecznie przekonany do swojego wariantu, zdarza się… – Grzesiek) trafilibyśmy na niego bezbłędnie. Dowiedzieliśmy się potem, że inne zespoły, które atakowały od naszej strony też miały z nim spore problemy.

Kolejnych kilka punktów dla mnie to znowu czas wyjęty. Było już koło 22 i zacząłem ponowne zasypiać, ech… Starałem się iść noga za nogą za Grześkiem. Pamiętam że staram się z całych sił powtarzać dokładnie jego ruchy, po czym następuje mała dziurka w pamięci i Grzesiek już jest ze 30m przede mną. Po prostu mordęga – nie lubię takich fragmentów…

[img]/xoops/modules/wfsection/images/harz/harz_4.jpg[/img]

[b]Grzesiek:[/b]

Zwłaszcza kilka metrów od niebezpiecznej przepaści… Szliśmy ścieżką wzdłuż potoku, na dość dużej wysokości, po lewej mieliśmy skały, a po prawej ostre zbocze. Chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. W dodatku trafił nam się czujny moment – cały czas musiałem być skoncentrowany na mapie i szukać momentu, w którym ścieżka odejdzie na południe, wtedy to powinniśmy zacząć szukać punktu.

No i odeszła, a my razem z nią! Znów zaczęliśmy czesać okoliczne krzaki, ganialiśmy po skałach z dołu na górę zastanawiając się co to jest do cholery „junction” [a tak brzmiał opis punktu – Drew]? W pewnej chwili Damian nagle oprzytomniał i z łatwością rozszyfrował opis punktu – junction to skrzyżowanie, a PK stał 30 metrów na północ od skrzyżowania strumienia z drogą. Proste? Proste, ale po dwudziestu kilku godzinach logiczne myślenie nie było naszą mocną stroną. [Chwilę przed oprzytomnieniem myślałem, kogo by tu obudzić (kogoś dobrego z angielskiego) i o 1 w nocy pytać co to jest „junction” 🙂 – Drew] To był znak, że czas było kończyć ten etap i jak najszybciej znaleźć się na mecie!

[b]Damian:[/b]

Końcówka poszła już gładko. Miejsce trzecie, mimo błędów, cały czas było niezagrożone. Na przepaku dostaliśmy jeszcze ciepłą kiełbaskę (dostaliśmy ciepłego hot-doga, jednego z najlepszych o ile nie najlepszego jakiego jadłem w życiu 🙂 – Grzesiek) ale zaraz i tak kazano nam wpakować się do zimnej wody – zadanie specjalne, przejście przez rzekę. No i ostatni odcinek rowerowy. Najpierw podjazd a potem zjazd. Plan luzacki – byle się nie zmęczyć i rozkoszować tym, że właściwie już ukończyliśmy! Sama przyjemność.

[b]Grzesiek:[/b]

Tak, to była już końcówka, w której szukaliśmy przyjemności. Kręciło nam się nad wyraz przyjemnie, może to bliskość mety dodawała nam skrzydeł? Czekaliśmy na ten ostatni zjazd co rusz pokonując kolejne małe podjazdy aż wreszcie doczekaliśmy się pięknego, acz mroźnego zjazdu do samej mety. Na 3 kilometry przed końcem zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę aby nałożyć kurtki, po raz pierwszy zresztą w ciągu całego rajdu. Na metę wpadamy po niespełna 30 godzinach treściwego ścigania na niemieckiej ziemi. Jesteśmy trzecim zespołem! Zupełnie niespodziewanie, bo nie tego oczekiwaliśmy po tym starcie, tym bardziej więc jesteśmy zadowoleni z naszego występu!

[b]Damian:[/b]

Jak na pierwszy występ za granicą, to rewelacja. Wspaniała przygoda. Jedyny minus tego wszystkiego to makabryczna cena. Ale i tak nie żałuję. Dla mnie miało to wszystko duże znaczenie, bo to efekt półrocznej, naprawdę ciężkiej pracy – bez odpuszczania i niechcemisia. Oby wyciągnąć wnioski tak każdy kolejny sezon 🙂

[img]/xoops/modules/wfsection/images/harz/harz_5.jpg[/img]

[b][url=/xoops/modules/profiles/profile.php?uid=115]Grzegorz Łuczko[/url][/b], raidteam.pl
[b][url=/xoops/modules/profiles/profile.php?uid=114]Damian Gruszecki[/url][/b], RaidLight napieraj.pl

Autorem zdjęć jest ekipa [url=http://www.harz-phototeam.oypo.nl][b]Harz Photo-team[/b][/url] www.harz-phototeam.oypo.nl
(zbiór zdjęć ich autorstwa można zobaczyć w [url=http://www.youtube.com/watch?v=hIrIgrp5Yjc]tym filmiku[/url])

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany