[size=x-large]„Ciekawa forma odpoczynku”[/size]

Rajd 360° – oczami Niezłej Korby


„No ładnie, jest tuż przed 12. O tej godzinie mieliśmy już dojeżdżać do Olsztynka.” – myślę sobie wsiadając do metra w kierunku Młocin. Niedługo później, głodny i niewyspany dołączam do reszty niezło korbowej ekipy i mkniemy na północ omawiając po raz kolejny wszystkie etapy czekającego nas rajdu. Spisujemy nawet wszystkie czynności do wykonania na przepakach, ale niedługo potem kartki z zapiskami gdzieś się zagubią…

Chyba pierwszy raz przed rajdem nie ma gorączkowego zbierania się, dzielenia przepaków, przygotowywania jedzenia. Wszystko mamy już ułożone i gotowe. Rejestracja, obiad w lokalnej knajpie na rynku, przebranie i rozciągniętym peletonem ruszamy w kierunku startu imprezy. Słońce przysłania stalowa pokrywa chmur, które jednak na razie nie zwiastują opadów. Przed nami 200 km czwórkowej trasy przez młodo glacjalne krajobrazy okolic Olsztynka. A na początek…

[b]SKANowanie mapy SENnym okiem[/b]

Przyzwyczaiłem się już, że te sakramentalne liczebniki wypowiadają lokalni rządcy. Także i tym razem pan burmistrz nie zawiódł. „Trzy, dwa, jeden” i równo o 18:18 prawie pięćdziesiątka zawodników z obu tras rusza spod bramy startowej. Bardzo lubię widok, kiedy z tej masy ludzi powoli wyłaniają się poszczególne teamy, różnicuje się prędkość, wariant nawigacyjny, czasem ktoś biegnie zupełnie w inną stronę. To przypomina, że w rajdach nie chodzi tylko o tęgą łydkę, ale także o myślenie.
„Spokojnie, mamy się nie zajechać!” – powtarzam sobie w myślach, lecz i tak pulsometr dobija ponad 170. Emocje i gorączka tuż po starcie dają się we znaki. Teren jest ciekawy – pagórkowaty, ze starą zabudową skansenu, przegrodzony płotami, które urozmaicają nasz bieg o kilka skoków. Szybkie tempo nie pozwala nam dokładnie przyjrzeć się zabytkom, a do tego płoszy okoliczne kozy, które z nerwów wyrywają z ziemi trzymające je łańcuchy. PK odnajdujemy bez kłopotów i niedługo później meldujemy się przy rowerach z pełną kartą prologu. Jesteśmy trzeci.

[b]RObić trzeba póki WERwa jest[/b]

„Trzeba się spinać, póki jest jasno. Korzystajmy!” – mówi Janek. Na asfaltowym wylocie z Olsztynka zapinamy hole i w pociągu atakujemy PK 1. Chwila kombinowania z nawigacją, spotkanie z Navigatorią i jesteśmy dalej w drodze. Mijamy się z zespołami z trasy krótkiej, a w pewnym momencie doganiamy nawet drugich Yorków, którzy jednak szybko nam uciekają. Gdzieś pomiędzy PK 2 a PK 4 niebo zmienia barwę na fioletową, a słońce dość szybko żegna się z nami zostawiając pole do popisu dla naszych czołówek. Wariant z PK 4 na PK 5 zakłada wyjechanie poza mapę rajdu, ale na szczęście wszystko przebiega zgodnie z planem. Leśnymi przecinkami i przez zasypiające wsie kierujemy się do przepaku A. W pewnym momencie, na przebrzydłej, brukowanej drodze, wyprzedzają nas dwa samochody, które po chwili zatrzymują się. „O, o. Ciekawe co z tego będzie. Miejscowi?” – pomyślałem. Na szczęście niedługo później zostajemy zaskoczeni błyskiem flashy i okrzykami: „dajecie! rura! ognia!”. Od razu przybywa sił by zmęczyć ostatnie setki metrów bruku. Wreszcie ulga – upragniony asfalt i przepak.

[b]TRochę EKipa biega[/b]

Tuż po wyjściu z budynku straży pożarnej mijają nas Sherpas/Nieznani Sprawcy, a zaraz potem Navigatoria. Mamy jakieś 15-20 minut przewagi wliczając w to ich przepak. Marudzimy trochę z jedzeniem i próbujemy przyzwyczaić mięśnie do innej formy wysiłku. Wreszcie zaczynamy na poważnie bieg. Mapa tego etapu jest świetna – pochodzi z mistrzostw świata w MTBO – prawie idealnie zgadza się z terenem, dzięki czemu nawigacja nie sprawia trudności. Dobieg do punktu, przeczesanie okolicy, odblask z lampionu i biegniemy dalej. Nawigowanie w tych warunkach to prawdziwa przyjemność!
Końcówka etapu jest spokojniejsza, pewnie za sprawą godziny – zbliża się już 4 nad ranem. Cały trekking pokonujemy samotnie. Nikt nas nie mija, nie widać ani jednej zbłąkanej czołówki.

[b]kRyzysOWE żaRcie[/b]

Po przepaku czeka nas ZS – park linowy. Przydługie szkolenie i podpisywanie papierków wygląda tak, jakby panowie nie zdawali sobie sprawy z tego, że się ścigamy. Wreszcie wdrapujemy się na platformę i rozpoczynamy zabawę. Przejście zajmuje nam 30-40 minut, a większość przeszkód pokonujemy na tandemie. Janek z góry, a ja już z dołu pomagamy w przejściu reszcie naszego teamu. Jeszcze tylko 90 metrów tyrolki i ruszamy w dalszą trasę. Sherpas/Nieznani Sprawcy i Navigatoria właśnie wchodzą na czwartą przeszkodę parku. Mamy przewagę.
Dojazd do PK 8 wydaje się prosty, wszak „takiego ostrego skrętu szlaku rowerowego przecież nie przegapimy”. A jednak. O pomyłce orientujemy się w samą porę, by jeszcze skręcić w stronę jeziora. Przez kopny piach docieramy w okolice 8mki – podbijam kartę na górce, a Janek wymienia dętkę. To już druga w przeciągu 15 minut. Na szczęście sprawny audyt techniczny pozwala na wyeliminowanie usterki – Janek cofa szczęki v-brake’a, które obcierają o dętkę wystającą przez dziurę w oponie.
Kolejny przelot jest dla mnie katorgą. Tętno 120-130 bez możliwości wejścia na wyższe obroty. Zupełny brak pary w nogach – zostaje mi tylko chęć poruszania się do przodu – kręcenie pedałami staje się udręką, a dogonienie reszty zespołu wydaje nadludzkim wysiłkiem. Wreszcie osiągamy asfalt i lokalne zbawienie – czynny już sklep spożywczy. Banan pożarty na dwa gryzy, słodka bułka zapita Tymbarkiem i pączek zjedzony już na siodełku okazują się strzałem w dziesiątkę – wydają się być najlepszą potrawą pod słońcem w opozycji do kanapek, z którymi nie mam już ochoty toczyć bojów o przełknięcie i batonów energetycznych, na których sam widok robi mi się niedobrze.
W oczekiwaniu na zbawienne efekty działania lokalnych wiktuałów udaje mi się przysnąć na holu, co kończy się małą masakrą. Kiedy otwieram oczy, ze zdumieniem odkrywam, że skręcam w stronę przydrożnego rowu, a guma holu rozciąga się i po chwili z całym impetem strzela w moją stronę. Rurka PCV wraz z hakiem uderzają mnie w udo, co dokumentnie pozbawia mnie ochoty do snu. Dalszy odcinek pokonuję z pieśnią na ustach, co okazuje się bardzo skutecznym sposobem odpędzenia porannego znużenia.
Pomnik grunwaldzki wita nas deszczem i rozkopaną drogą dojazdową. PK 11 jeszcze mocniejszym deszczem, kilkoma piorunami i jakimś utworem gliniastym, który skutecznie oblepia całe opony. Kiedy w butach wesoło zaczyna chlupotać woda, a pielucha na tyłku wchłania co raz to nowe dostawy wody spod kół, wreszcie daje o sobie znać ostatni posiłek. Przypływ pączkowej energii i poczucie zbliżającego się przepaku ciągną nas asfaltami na północ. Dwunastka zaliczona. Po chwili szukania, w pięknym wąwozie podbijamy 13stkę, by przez środek trzech gospodarstw dotrzeć do PK 14. Teraz gna nas myśl o suchych rzeczach, zimnej pizzy i ciepłego jedzenia zapewnianego przez orgów. Jeszcze tylko pomnik dawnego Stalagu i piękny zjazd do Olsztynka.

[b]kRyzys nie Omija eLKI[/b]

Przepak idzie nam powoli – delektujemy się ciepłem i suchością środowiska. Kiedy wreszcie wychodzimy z rolkami ze szkoły w drzwiach pojawiają się Sherpas/Nieznani Sprawcy. Nadal mamy przewagę.
Początek rolek to moment kryzysowy. Poziom nawigacji osiąga dno i ruszamy w zupełnie przeciwnym kierunku. Ela po kilku upadkach jest gotowa zdjąć rolki i biec cały odcinek w skarpetkach (no dobra, buty mamy w plecaku). Ostatecznie udaje nam się dojść do ładu i powoli, nabierając wprawy, pokonujemy ośmiokilometrowy odcinek do Nadrowa.
Na dojściu do PK 18 spotykamy pana burmistrza, który po krótkiej rozmowie życzy nam powodzenia i odjeżdża swoim lśniącym SUVem w kierunku Swaderek. My docieramy do nich niedługo potem i znów bez pośpiechu pakujemy się do kajaków.

[b]KAwał drogi JAk ciągniKI[/b]

Marózka okazuje się przepiękną rzeką. Wartki prąd niesie nas meandrując w ciasnej, głębokiej dolinie. Omijamy powalone drzewa, wystające z dna pnie, korzenie i gałęzie. Niekiedy trzeba się mocno natrudzić, żeby zmieścić w zakręcie lub przed przeszkodą. Na szczęście kajaki są wytrzymałe! Naturalność i dzikość krajobrazu jest genialna. Na niebie po raz pierwszy pojawia się słońce. Czuję się trochę jak na wycieczce, a nie rajdzie.
Na szczęście na końcu Marózki czeka nas przenoska, która nie pozostawia złudzeń co do rajdowej natury tego odcinka. Przenosimy kajaki na drugą stronę asfaltu, a potem ciągniemy pod górkę. Linka nieprzyjemnie wbija się w rękę, nie idzie łatwo. Genialny pomysł Janka ze zrobieniem rączki z patyków znacznie usprawnia dalszą drogę. Wodujemy kajaki, przebijamy się przez trzciny i… płyniemy nie tam gdzie trzeba. Uprzejmy pan rybak zawraca nas na wejście do Łyny, którą, po pokonaniu wyjątkowo niskiego mostku, dopływamy do Jeziora Łańskiego. Walcząc o utrzymanie prostego kierunku docieramy do SZ E, gdzie lekko zmarznięci, znów trochę powolnie przygotowujemy się do ostatniego trekkingu.

[b]SPortowa Rywalizacja na INTeligencję[/b]

„Czy ktoś kontroluje mapę?” – pyta Janek, po tym jak skończyliśmy konferencję z Manią, która dzielnie prowadzi relację na naszej stronie (http://niezlakorba.pl). Na szczęście wtopa jest niewielka i z łatwością podbijamy kolejny PK. Przed nami jeszcze tylko trzy i meta. W głowie pojawiają się nowe myśli: „ukończenie dwustukilometrowego rajdu jest w zasięgu ręki!” i dużo cichsze: „może nawet na trzecim miejscu?”. Na zmianę truchtając i idąc podbijamy PK 22, a potem wzdłuż jeziora kierujemy się na 23. Słońce chowa się za drzewami, cienie wydłużają. Kiedy docieramy do cypla PK 23 jest już szaro. Z nieba znów siąpi deszcz. Decyzja jest szybka – płyniemy. Pakujemy rzeczy do worków na gruz, dokładnie wiążemy i bez wahania wskakujemy do jeziora. Mokro od dołu, mokro od góry. Dystans jest krótki i wbrew pozorom – regenerujący. „Super woda” – krzyczy Ela. „Jesteście pierwszymi, którzy to mówią!” – odkrzykuje ubezpieczający nas z łódki, opatulony w kurtkę organizator.
Na brzegu przebieramy się w spokoju, który zostaje zmącony dochodzącym z drugiej strony okrzykiem. „O kurka, to brzmiało jak Ula!”, „Tak, to Ula!”, „To musiała być Ula!”. Ubierając się już szybciej po cichu rozważamy wszystkie możliwości. Pójdą dookoła? Przepłyną? Widzieli nas? Słyszeli? Co powiedział im człowiek ubezpieczający przeprawę? Czuję jak do krwioobiegu wkrada się przyjemna nutka adrenaliny.
PK 24 odnajdujemy po dłuższym biegu. Teraz już prosta droga – na południe do asfaltu i prosto na zachód na metę. Biegnę z przodu kontrolując nawigację. Ela dotrzymuje kroku, a obydwaj Kasejowie marudzą trochę z tyłu. „Musimy się spieszyć!” – myślę, ale nie chcę nikogo pospieszać. Ja miałem kryzys na rowerze i nikt na mnie nie naciskał. „Trzeba się wyluzować. Będzie co będzie.” Tylko z drugiej strony kołacze ta myśl o trzecim miejscu…
Wreszcie wychodzimy na asfalt. Stąd już prosta droga na metę. Próbuję truchtać, ale reszta odpuszcza. Chyba nie wierzą, że Sherpas/Nieznani Sprawcy mogą nam jeszcze zagrozić. Ja wolałbym dmuchać na zimne. Jednak idziemy.


[i]To ta Ula co goniła ;-)[/i]

Mijamy Mierki. „Jeszcze kilometr i jesteśmy” – mówię. Co jakiś czas odwracam się za siebie i kontroluję tyły. Biegnące sylwetki? „Ej, wiecie co? Tam za nami ktoś biegnie. Serio.” Dwie sylwetki po lewej stronie drogi widoczne są w świetle ostatnich latarni Mierek. Bez światła, tylko dwójka. Dziwne. Ale zastrzyk adrenaliny jest ewidentny. „A więc jednak koniec będzie najgorszy spośród wszystkich. Przecież to się miało nie zdarzyć!” Zbieram się do truchtu, Ela za mną. Kasejowie zostają z tyłu. Nie zastanawiam się dlaczego, choć później dowiem się, że myśleli że się zgrywam albo mi się przywidziało i nawet się nie obejrzeli. Widzę już zieloną tabliczkę „Olsztynek”, rozpoznaję zakład produkcyjny widoczny na mapie. To już pięćset metrów. Odwracam się i widzę, że dwójka biegaczy dochodzi już naszą tylną parę. „No to pozamiatane. Biorą nas.” Chwilę później Maciek Więcek z Bartkiem na holu wyprzedzają Elę i mnie. Znów kontroluję tyły. Nasi są jeszcze przed drugą dwójką Sherpasów. Może damy radę? „Liczy się czas ostatniego!” – krzyczę i zbieram się do biegu. Mijamy przejazd kolejowy i zajmujemy chodnik. Jesteśmy równo z Maćkiem i Bartkiem. Nie wiem co dzieje się z tyłu. „Szkoła!” – krzyczę do tyłu. Jeszcze tylko chwila. Mijamy grupę młodych imprezowiczek, które lekko wystraszone schodzą nam z drogi. Adrenalina. Skos w lewo na rynek. Sprint. Parking. Wolę się już nie odwracać. Fontanna. Meta.
Odwracam się i widok jest cudowny – cała niezło korbowa trójka wpada na metę tuż za mną. „Liczcie czas!” – krzyczy Janek na linii.
1…
2…
3…
4…
5.
Sherpas/Nieznani Sprawcy wpadają na metę.
Euforia, ulga, radość, zmęczenie i ciężkie oddechy. „Udało się!”.
Wspólne gratulacje, podziękowania, wspólna kolejka miodu pitnego od orgów, a potem wspólny spacer do bazy rajdu i powrót do innego świata.

Następnego dnia, podczas oficjalnego zakończenia pan burmistrz wspomniał coś o tym, że cieszy się, że do Olsztynka przyjeżdżają ludzie, którzy preferują taką „ciekawą formę odpoczynku”. My też się cieszymy, że się tam pojawiliśmy!

Wielkie podziękowania należą się teamowi Sherpas/Nieznani Sprawcy: Uli, Maćkowi, Piotrkowi i Bartkowi. Za nieustępliwość i świetną walkę. Za pomysłowość i motywację. I za to, że dzięki nim dowiedziałem się, że po 200 km trasy można jeszcze pokusić się o sprint do mety.
Równie wielkie podziękowania dla organizatorów. Rajd był świetnie przygotowany i poprowadzony – zaczynając od kapitalnego buffa na wejściu, przez warunki lokalowe (papier toaletowy i prysznice!), zaplecze gastronomiczne (woda, obiad dla kompanii wojska), BnO w skansenie, skomplikowany park linowy, dobrze rozstawione PK, aż po prawdziwie przygodową przeprawę przez jezioro i fajne zakończenie na rynku (młodych gwiazdorów instrumentów perkusyjnych i rycerzy z pukawkami). Gratuluję świetnej imprezy. Stosunek jakości do ceny na najwyższym poziomie!

Zdjęcia: Jak zwykle niezawodne www.silne-studio.pl

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany