[size=x-large]Skorpion 2011 – mniej groźny niż zazwyczaj[/size]


[b]Przed startem[/b]

Krasnobród. Malownicze, uzdrowiskowe miasteczko w centrum Roztocza. Dawniej bywał tu Jan Sobieski, kilkakrotnie odwiedzili Tatarzy, którzy puścili miejscowość z dymem; w pobliskich lasach ukrywali się i walczyli powstańcy styczniowi. Krasnobród ma ciekawą historię a jeszcze ciekawszą geografię. Leży na terenie Krasnobrodzkiego Parku Krajobrazowego, w pobliżu Roztoczańskiego Parku Narodowego. Wokół rozciągają się lesiste pagóry sięgające ponad 300 metrów n.p.m., pomiędzy nimi charakterystyczne jary i wąwozy. Walory przyrodnicze sprawiają, że w miasteczku i okolicach nieźle rozwija się turystyka i związana z nią działalność uzdrowiskowa. Na pobliskiej Górze Chełmowej funkcjonuje wyciąg narciarski, są liczne ścieżki rowerowe, zalew, sanatorium.

Nic dziwnego, że Klub Imprez na Orientację „Inochodziec” z Lublina, organizatorzy Ekstremalnej Imprezy na Orientację „Skorpion” wybrali okolice Krasnobrodu na rozegranie jubileuszowej, dziesiątej edycji swojego pieszego maratonu. Byłem tu już w 2008 roku. Wtedy bazą rajdu także był Krasnobród. Był to pierwszy Skorpion, który oprócz popularnego dystansu 50 kilometrów miał wersję dwa razy dłuższą: 100 – kilometrową. Impreza okazała się bardzo ciężka. Cały dystans 100 kilometrów z 26 punktami kontrolnymi (PK) ukończyła tylko jedna osoba z 27 startujących. Mróz minus kilkanaście stopni, śnieg, silny wiatr i jary w których budowniczy trasy upodobał sobie ustawianie punktów wykosiły resztę śmiałków. W następnych latach łatwiej nie było. W 2009 roku w Batorzu także był tęgi mróz ale najbardziej przeszkadzała gruba warstwa świeżego śniegu, który w większości przypadków uniemożliwiał bieganie. Ukończyło 5 osób na 34. Gdy bywalcom Skorpiona wydawało się, że gorzej już być nie może zostali zaskoczeni, gdy wybrali się rok później do Szczebrzeszyna. Mrozu co prawda takiego nie było ale w zamian był śnieg po kolana a miejscami po pas; ciężki, twardy i mokry. Biegacze mogli schować do kieszeni swoją przewagę nad piechurami bo okazji do biegania było jak na lekarstwo. Ukończyły dwie osoby z 49 startujących. Ich czasy: 27 – 28 godzin, podczas gdy łatwiejsze imprezy na tym samym dystansie potrafią śmigać w około 11 godzin wiele mówi o poziomie trudności. Ja sam byłem na wszystkich trzech poprzednich, stukilometrowych Skorpionach i żadnego nie ukończyłem. Przeszkadzało mi słabe doświadczenie, słaba psychika i bardzo ciężkie warunki. Najczęściej wszystko po trochę. Zaciąłem się jednak na tę imprezę i w tym roku postanowiłem przyjechać po raz czwarty. Typowy dla Skorpiona termin – druga połowa lutego pachniał ponownym spotkaniem z prawdziwą, roztoczańską zimą. Bazą rajdu miał być Krosnobród – to samo miasteczko co podczas pierwszej edycji skorpionowej setki. Przyjechałem tym razem z kolegami poznając bazę w szkole, w której nocowaliśmy trzy lata temu. Historia zatoczyła koło.

[b]Na trasie[/b]

Wjeżdżamy do Krasnobrodu w piątek, 18 lutego o 19:30. Jasna cholera, właśnie rozpoczęła się odprawa a za pół godziny start. Zmitrężyliśmy za dużo czasu w Warszawie, teraz czeka nas nieplanowany kurs szybkiego przepaku – już na starcie. Miała być gorąca herbatka, miało być robienie kanapek. Nici z tego. Odbieram pakiet startowy i pędzę szykować się do startu. Wychodzę z bazy jako tako gotowy, o 20:05, pięć minut po starcie. Nie jest źle. W głowie tli się nadzieja, że tym razem może się udać. Śnieg co prawda leży ale tylko cienka, świeża warstwa sięgająca góra do kostek. Da się biegać. Mróz niewielki, kilkustopniowy. Warunki wyglądają na dużo łatwiejsze niż w latach poprzednich. Forma powinna dać radę, oby tylko nie spartolić nawigacji. W ręku mapa pierwszej pętli – 50 km i 9 punktów kontrolnych. Po ich zaliczeniu powrót do bazy po drugą mapę z kolejnymi 9 punktami do odnalezienia. Limit na całość jest długi: 30 godzin. Organizatorzy będą czekać do północy następnego dnia. Rzut oka na mapę i zaczynam leniwie truchtać w stronę PK1.

Droga do jedynki jest prosta. Na początku niepotrzebnie omijam ogrodzenie szkoły nadkładając drogi. Biegnie ze mną Daniel Śmieja który także przyjeżdża co roku na Skorpiona. Potem jednak gubi się z tyłu i zostaję sam. Truchtam kilka kilometrów ulicą i odbijam do lasu w stronę Góry Hołda. Trochę niepewny jestem, czy to właściwa droga bo mapy są z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i szata roślinna uległa znacznym zmianom. Przy drodze jakieś lasy, których być tu nie powinno. Okazuje się jednak, że z drogą trafiłem właściwie. Śnieg błyszczy w świetle latarki – czołówki, w samotności wspinam się na niezbyt stromą górkę. Gdzie choćby niewielki podbieg przechodzę w marsz, nie chcę się zarżnąć już na początku. Dochodzę do punktu w tym samym czasie co Stasiek Kaczmarek i Mariusz Pietrzak, z którymi przyjechałem na Skorpiona. Stasiek narzeka, bo zdążył już przybić „stowarzysza” – mylny punkt kontrolny położony blisko właściwego za który jest 25 minut kary czasowej. U mnie na razie bez wtopy.

Przelot do dwójki już taki piękny nie jest. Znowu rozdzielam się od chłopaków i gdzieś tak po lesie, nie wiedząc dokładnie którą drogą kieruję w stronę PK2. Byle na południe. Niestety, ta nawigacja na „mniej więcej” wychodzi mi bokiem. W pewnym momencie przestaję się kompletnie orientować. Wybiegam z lasu nie wiedząc gdzie. Wychodzę na pole, na jakieś wzgórze i coraz bardziej zdenerwowany rozglądam, po okolicy. No rzesz ty…, jak tak dalej pójdzie sięgnę po najbardziej prymitywną metodę nawigacji – pójdę do wsi i przeczytam tabliczkę z nazwą miejscowości. O.K., w końcu się orientuję. Okazuje się, że jestem 1,5 km dalej, niż początkowo myślałem. Truchtam do pobliskich zabudowań, obok których grzeje już ktoś z czołówką na głowie. Jakiś swój chłop, czyli jestem na właściwej drodze. Kolegą którego doganiam okazuje się znowu Stasiek. Dochodzimy tak jak poprzednio do dwójki i znowu rozchodzimy.

Stasiek kombinuje coś na przełaj, ja szukam jakiejś drogi. Po przedostaniu się przez las przelot do trójki nie był trudny bo czekało nas trochę asfaltu. Można coś wypić, coś podjeść z plecaka. Na trójkę wchodzę bez problemu znowu spotykając przy lampionie starego towarzysza który jak sam mówi lubi przez pierwsze kilka punktów towarzyszyć czołówce. Biegniemy następnie do czwórki, znowu każdy swoją drogą. Moja nawigacja skrzypiąc, ciągle pozostawia sporo do życzenia.

Biegnę do PK4 wybierając nie wiedzieć czemu dłuższy i mniej wygodny wariant po torach. Docieram tam 30 minut po północy, niewiele przed Staśkiem. Na punkcie jest obsługa i ognisko, mówią, że jestem ósmy. Na czele jest zwycięzca z przed dwóch lat – Marcin Krasuski. Depcze mu po piętach gość z Ukrainy – Taras Koniukhov, nieco dalej jest Andrzej Buchajewicz. Marcin dokłada mi 1,5 godziny. Sporo straciłem na tych 26 kilometrach. Nie jest dobrze. Chyba za bardzo staram się trzymać dróg, te są przysypane i zmarznięte podobnie jak pola. Postanawiam w przyszłości więcej ciąć na krechę. Na punkcie łykam kubek gorącej herbatki i lecę do piątki.

Ten punkt kontrolny wchodzi bez problemu. Najpierw ulicą, potem leśną przecinką. Szczęście, że ostatnio były tęgie mrozy bo po drodze jest zalany las, który można przejść po grubym lodzie. Tylko środkiem płynie strumień który jednak da się przeskoczyć. Po przedarciu się przez las na przełaj podbijam piąty punkt i lecę do następnego.

Na śniegu widać świeże ślady, które czasem pokrywały się z moimi a czasem odbijały gdzieś w bok. Teraz widzę, że kierują się na krechę, najkrótszą drogą na punkt. Odrzucam swój autorski wariant i lecę po śladach. Ma to swoje dobre i złe strony. W pobliżu PK 6 (Góra Piekiełko) pełno jest różnych krzaków. Znowu nie dokładnie wiem gdzie jestem, zostały mi tylko te ślady, których kurczowo się trzymam jak tonący brzytwy. Ich twórca też miał widać jakieś nawigacyjne problemy, nie wszedł na punkt prosto tylko kręcił się po wzgórzu. Ja sam idąc po śladach także kręcę jakieś ślimaki. W końcu jest lampion.

Uff.., koniec tego wyłączania mózgu. Muszę jednak kontrolować mapę. Siódemkę położoną niedaleko wsi podbijam już znacznie sprawniej i w pełni świadomie. PK 8 na przeciwległym brzegu dużego lasu także wychodzi całkiem sprawnie. Chyba zacząłem się rozkręcać, i biegowo i nawigacyjnie. Tuż po podbiciu karty przy lampionie minąłem trzyosobową grupkę wyprzedzających mnie dotychczas zawodników. To Hubert Puka, Marek Michalczyk i Zenek Lulek.

Najkrótszym przelotem i już znacznie szybszym tempem dobiegam do szkoły w Krasnobrodzie będącej naszym startem i przepakiem zarazem. Jest 3:59 rano, 8 godzin od startu. Jestem czwarty. Do poprzedzającego mnie Andrzeja tracę 50 minut, Do prowadzącego Tarasa, który w międzyczasie łyknął Marcina – 1,5 godziny. Spędzam w bazie 10 minut i wybiegam na drugą pętlę.

Dotarcie do dziesiątki sprawia mi trochę problemów, ale o dziwo nie w lesie i nocą ale jeszcze w okolicznych miejscowościach. Najpierw pobiegłem nie tą ulicą co trzeba i musiałem wracać kilkaset metrów. Potem, już dalej zmylił mnie napis na domu pomocy społecznej który twierdził, że jestem w innej wsi, niż myślę. Nic to, jest droga w lewo i most na Kryniczance. Oprócz tej mylącej tabliczki wszystko się zgadza. Wbiegam do lasu, podejście na Jagodną Górę, skok przez jakąś siatkę z lądowaniem na plecach i chwilę później widzę odblask lampionu. Załatwione.

Równie szybko i sprawnie dobrałem się do położonych blisko zabudowań jedenastki i dwunastki. W międzyczasie wstał świt, można wyłączyć czołówkę. Truchtam dalej na zachód i tym razem wyjątkowo czujnie analizuję mapę. Następne dwa punkty kontrolne będą typowo skorpionowe – głęboki jar z licznymi rozgałęzieniami w środku dużego lasu. Oj, pachnie kłopotami.

Atakować od południa czy od wschodu? Wybieram wschód. Wbijam się celnie w przecinkę tnącą las w połowie i licząc przecinki, forsując po drodze inne, całkiem głębokie jary zbliżam się do PK 13. No, w końcu prawdziwy Skorpion: śnieg, mróz i jary w lesie. To co lubię i nienawidzę zarazem. O dziwo bez pudła docieram do lampionu i podbijam kartę.

Myślałem, że będzie więcej problemów. Także niebezpiecznie wyglądająca czternastka wchodzi bez większych problemów. Pod koniec jedynie, niepotrzebnie sugerując się śladami schodzę do jaru za wcześnie i muszę nim iść kilkaset metrów.

Dalej pozostaje prosty wybieg z lasu i kierunek centralnie na południe. Teren jest tu mocno pofałdowany więc biegam tylko na płaskim i z górki. Tuż za lasem jest uroczysko Iwnia a przy nim punkt z gorącą herbatą. Wokół krzątają się jacyś leśnicy, obsługi punktu jeszcze nie ma. Mają być od dziesiątej. Łykam ze dwa kubki gorącej herbaty która świetnie poprawia morale i ruszam dalej. Poprzedzający mnie zawodnik był tu podobno dobre pół godziny temu. Trudno będzie chłopaków dogonić, ciągle trzymają mnie na dystans.

Przelot do szesnastki jest długi i ciężki. Najpierw bieg przez miejscowość Bondyrz obok zabytkowego młyna na rzece, który pamiętałem ze Skorpiona 2008. Potem trzeba przeciąć las u wrót którego odbywa się wycinka drzewa. Jest tabliczka „zakaz wstępu”. Wchodzę, ale na wszelki wypadek omijam szerokim łukiem pracujących w lesie drwali. Wspinam z się z jaru po stromym zboczu i krzakach pod górę, potem znowu zbieg do jaru i kolejna wspinaczka na drugą stronę. Ten etap kosztuje mnie sporo sił. Przechodzę jakoś ten las i zbiegam do wsi po drugiej stronie. Jeszcze pytam na wszelki wypadek staruszkę krzątającą się po podwórku, czy aby jestem we właściwym miejscu. Potem tylko łatwy punkt na szczycie niezalesionego wzgórza tuż za wsią i zostały ostatnie dwa lampiony.

Droga do siedemnastki to w większości asfalt. Nie biegnę całości bo teren jest mocno pofałdowany a ja mam już sporo kilometrów w nogach. Truchtam tylko z górki.

Przedostatni punkt wchodzi z marszu, został tylko PK18 i zmiatam do bazy. Tu jednak czeka mnie przeprawa przez duży las. Żadnych wygodnych i krótkich dróg obejścia nie widzę. Lecę najpierw do przecinki ciągnącej się brzegiem lasu, potem kieruję do środka. W międzyczasie znajduję ślady prowadzącej trójki. Widać, że idą na krechę przez krzaki, prosto na punkt. To jakieś 3 kilometry. Ryzyk, fizyk, lecę po śladach za nimi. Po drodze mam okazję podziwiać świetną nawigację chłopaków ze ścisłej czołówki, którzy tnąc las na przełaj na dużą odległość potrafią bezbłędne wyjść w zamierzonym miejscu. Wychodzę tak jak prowadzące mnie ślady przy bardzo ładnej i położonej w urokliwym miejscu kapliczce św. Rocha. Ostatni punkt zaliczony. Chwilę później jakaś zakochana para prosi o zrobienie zdjęcia. Niby się ścigam ale nie mam sumienia odmówić. Pstrykam dwie szybkie fotki i biegiem do bazy. To już końcówka, adrenalina pomaga przebierać nogami. Wbiegam do szkoły, tuż po południu, o 12:20. Yes! Yes! Yes! – w końcu ukończyłem Skorpiona. Jestem czwarty. Trasę zrobiłem w 16 godzin i 20 minut. Punktów stowarzyszonych szczęśliwie nie podbiłem.. Za czwartym podejściem w końcu się udało. I nawet bardzo nie bolało.
Na mecie

Trasę stu kilometrów wygrał po raz drugi Marcin Krasuski który co prawda przybiegł kwadrans po Tarasie ale nie przybił żadnego stowarzysza. Gościowi z Kijowa się jeden przytrafił co w konsekwencji oznaczało 25 minut kary czasowej i spadek na drugą pozycję. Także Andrzej chwycił jedną, stowarzyszoną „przynętę”. Oficjalne wyniki pierwszej trójki przedstawiają się następująco: Marcin Krasuski (15:10), Taras Koniukhov (15:20), Andrzej Buchajewicz (15:46). Całą trasę 100 km pokonały 23 osoby z 32 startujących. To duży procent jak na ten dystans i niebywale duży, jak na Skorpiona. Znacznie liczniej obsadzoną pięćdziesiątkę wygrał Wojtek Wanat. Zameldował się na mecie po niecałych 8 godzinach ale po drodze łyknął dwa stowarzysze stąd oficjalny wynik to 8:33. Trasę 50 kilometrów pokonało 65 osób spośród 100 startujących.

Skorpion to dobra impreza. Ładne tereny z charakterystycznymi jarami, dużo punktów, prawdziwie zimowe warunki i porządny obiad na zakończenie. W tym roku było nietypowo bo dużo łatwiej. Zima nie pokazała swego najgorszego oblicza tak jak w dwóch ostatnich latach. Niewiele śniegu, niewielki mróz. Prawie idealnie. Także i projektujący trasę nieco w tym roku odpuścił. Punktów kontrolnych było mniej, były łatwiej położone, niewiele z nich w jarach, niewiele głęboko w lesie. Być może organizatorzy uznali, że trzeba trochę opuścić poprzeczkę i dać szansę na ukończenie więcej niż kilku osobom. Myślę, że raz na jakiś czas można tak zrobić. To była w końcu, jubileuszowa, dziesiąta edycja. Oby nie stało się to jednak standardem, bo duża ilość trudno położonych punktów, stowarzysze i wszędobylskie jary to już niejako wizytówka imprezy. Szkoda by z niej rezygnować. Ja, choć lubię te roztoczańskie przeprawy na następnego Skorpiona raczej nie przyjadę. Chcę odpocząć po czterech latach corocznych prób jego ukończenia. Zamierzam wykupić wycieczkę do Egiptu i podczas gdy inni będą brnąć w zaspach po pas byczyć się na plaży popijając lemoniadę. A co, należy mi się.

[i]Tekst: Paweł Antoni Pakuła[/i]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany