Tego dnia będę miał jeszcze okazję posmakować, jak biega się po wydmach oraz uzupełnić swoją wiedzę z geografii – pustynia wcale nie jest tylko płaska i piaszczysta. Pokonujemy kilka potężnych wzniesień, podłoże zmienia się, co chwila: fragment płaskiego wyschniętego jeziora, później bardzo ostre skały, a za chwilę wysokie wydmy, w których człowiek zapada się po kolana.

Gaweł Boguta
Marathon Des Sables 2005

Ostatniego dnia marca wylatujemy z Frankfurtu nad Menem do Casablanki i dalej do Ouarzazate. Bilety już kupione, wpisowe zapłacone – nie ma odwrotu. Pozostaje tylko dzielnie trenować i pogrozić palcem każdej kontuzji i infekcji, która szczerzy na nas swoje kły. W zasadzie wszystko zaczęło się od Gawła, bo on już na pustyni był, schudł, odwodnił się, powalczył z pęcherzami i obtarciami na stopach i spodobało mu się. I zarzekał się, że tam wróci. A może tak naprawdę zaczęło się od Stefana Stefańskiego – prekursora polskich rajdowców, który jako pierwszy z Polaków pojechał na Marathon Des Sables w 2001 roku? Pojechał, opowiedział jak było a ludziom zaświeciły się oczy. Dwa lata później na Saharę pojechał Michał Kopczewski, po kolejnych dwóch latach Gaweł a w 2008 roku pierwsza Polka – Elżbieta Burningham. W 2009 roku był Piotr Rutkowski, rok później druga kobieta – Elżbieta Szmigielska-Morieux, która też zarzekała się – „ja tu jeszcze wrócę!”. Teraz jedziemy my – można by powiedzieć – rajdowy team, bo trzech chłopa i ja, jedno dziewczę. Każde z nas będzie ścigało się osobno i na tej podstawie będą nas też liczyć w klasyfikacji teamowej.

Marathon des Sables – z maratonem ma naprawdę niewiele wspólnego. Dokładnie – jeden z etapów, który odbywa się co roku na dystansie 42,195 km. Tyle, że ten maraton trzeba pokonać mając już w nogach prawie dwieście kilometrów z poprzednich dni. To etapowy wyścig ultra, który dla nas – biegaczy jest tym, czym dla rajdowców samochodowych Paryż-Dakar. Od 1986 roku odbywa się na południu Maroka, na Saharze. Podzielony na 6 etapów dystans około 250 km pokonuje się w okrutnym upale sięgającym często 50 stopni Celsjusza, niekiedy przy paskudnym brakuj jakiegokolwiek powiewu wiatru, niekiedy zaś w jeszcze paskudniejszej burzy piaskowej. Nie tylko to jest trudnością, z jaką trzeba się zmierzyć. Organizator zapewnia „dach” nad głową (berberyjskie namioty) i 9 litrów wody dziennie na zawodnika (chwała mu za to!) i opiekę medyczną – troskę o pęcherze i obtarcia, ewentualne potraktowanie zawodnika kroplówką (za co jest rzecz jasna kara czasowa). I to tyle. Aż i tylko tyle. Resztę trzeba nieść ze sobą – ciężki ośmio- a nawet dziesięciokilogramowy plecak ze sprzętem obowiązkowym, śpiworem i jedzeniem na cały tydzień – minimum po 2 tysiące kalorii na dzień. Wszystko trzeba naprawdę dobrze przemyśleć przed wyjazdem. Ważne jest nie tylko ile kalorii dostarczy nam dane jedzenie, ale też czy będziemy je dobrze przyswajać, czy mało waży, wreszcie – czy nam smakuje i czy nie trąci… malizną.
Elżbieta Szmigielska-Morieux pisze w swojej relacji: „Trudność tego maratonu wynika z tego, że przez tydzień trzeba zarządzać racjonalnie wysiłkiem, wyżywieniem i zasobami wodnymi.” Sahara, temperatura, wysiłek to jedno, ciężki plecak, głód zaglądający czasem do oczu i marznięcie w nocy (bo ileż można napchać ubrań do plecaka, z którym mamy biegać przez tydzień?!) – to drugie.

A trzecie, dla którego ludzie decydują się płacić gigantyczne wpisowe (albo wytrwale szukać sponsorów, którzy to wpisowe pokryją) i męczyć przez tydzień w spartańskich warunkach – to ogromna satysfakcja i przepiękne widoki. Tak. Wpisowe jest rodem z kosmosu. 3400 euro za osobę. Ale i wyzwanie organizacyjne to nie byle pętelka wokół osiedla. Na pustyni codziennie powstaje miasteczko w którym żyje 1500 osób. Około 1000 zawodników i masa pracowników obsługi.

Kierowcy, rozbijacze namiotów, sędziowie, kucharze (którzy karmią tylko obsługę), lekarze, dziennikarze, operatorzy komunikacji internetowej (przez satelitę), piloci dwóch śmigłowców i awionetki, osoby rozdające wodę, budujące latryny. Na końcu są śmieciarki wywożące odpadki i poganiacze wielbłądów. Chwilę po wschodzie słońca miasteczko zaczyna znikać, by przemieścić się kilkadziesiąt kilometrów dalej.
Wszytko po to by pozwolić w „pięknych okolicznościach przyrody i tego… i niepowtarzalnej” złachać się do ostatka.

Po drodze mijam ludzi, którzy już raczej nie pójdą dalej. Leżą, wymiotując z odwodnienia i zmęczenia. Za mną ktoś odpala flarę ratunkową – za chwilę przyjadą po niego ratownicy. Helikopter ląduje dwa razy i zabiera ludzi do szpitala. Jeden z zawodników z czołówki zbyt szybko chciał pokonać ten prawie wspinaczkowy odcinek, w wyniku czego upadł i złamał sobie nos.
Ale ta góra to jeszcze nie koniec dnia, bo zaraz po zejściu wpadamy na wysokie wydmy.
Tak to już jest na tych zawodach, nie ma łatwych kilometrów. Dlatego tutaj przyjechaliśmy.

Gaweł Boguta
Marathon Des Sables 2005

Etapy są bardzo zróżnicowane, zarówno pod względem dystansu jak i trudności. Bardzo istotną rolę gra podłoże. Nie należy się sugerować tym, że etap ma zaledwie 20 km. Bo to może być żmudnych 20 kilometrów pod górę i w dół grzęznąc w osypującym się piasku wydm, które potrafią osiągać bardzo solidne wysokości. Innym razem są to strome zbocza, osłonięte w dodatku od wiatru przez co stagnujące powietrze przypieka nas niemiłosiernie nie pozwalając za dobrze oddychać. Jeszcze inne wrażenia niosą ze sobą dna wyschniętych jezior. Gaweł Boguta wspomina bieg po płaskiej i okrutnie twardej powierzchni jako prawdziwe wyzwanie. Niby płasko, ale to bieganie gorsze niż po betonie. Nogi dostają porządnie w kość. Co roku jest etap wydmowy, maratoński i jeden długi – 70-90 km. Na jego pokonanie zawodnicy mają 34-36 godzin – następny dzień od startu tego etapu jest wolny – zatem im szybciej zawodnik się uwinie, tym więcej ma odpoczywania. Niezwykłym zjawiskiem, z którym ma do czynienia każdy podczas tego etapu jest noc na pustyni. Kierunek wskazuje zielony laser, ku któremu biegną zawodnicy. Jest zimno, ciemno i magicznie.

82,2 km non-stop. Etap, który przeraża wszystkich, nawet tych najlepszych. Był naprawdę trudny, bardzo urozmaicony – skaliste ścieżki, wzniesienia i przede wszystkim piasek. Pamiętam jak dobiegając do czwartego CP zapadała noc, a mnie czekały jeszcze 32 km przez wydmy. Widziałam niektórych konkurentów odpoczywających lub układających się do spania. Ja chciałam biec dalej i ukończyć ten etap bez przerw. Nie będę ukrywała, że trochę mnie to przerażało – znaleźć się w środku nocy sama otoczona piaskiem. Nie to żebym się bała, ale byłam już zmęczona i stwierdziłam, że w towarzystwie będzie raźniej i bezpiecznej.

Elżbieta Szmigielska-Morieux
Marathon Des Sables 2010

Zawodnicy pokonują trasę w bardzo, bardzo różnych tempach. Nie jest łatwo biec z ciężkim plecakiem, w upale albo smagającym ciało piasku. Elżbieta Szmigielska-Morieux pisze w swojej relacji:

Średnia prędkość wynosi min 3 km/godz, a max 14 km/godz. Około 90% uczestników biegnie i maszeruje na zmianę, 10% uprawia marsz… ahhhh zapomniałam, kilka wyjątków, na przykład Mohamad Ahansal (czterokrotny zwycięzca z Maroka), Alaqra Salameh z Jordanu, albo Marco Olmo (63 lata, 13 w klasyfikacji ogólnej) – wierzcie mi oni biegną cały czas, nawet po piasku.

Prawdziwy respekt budzi to, że najszybsi zawodnicy pokonują etap maratoński w 2:50!

To, czego naprawdę się trzeba wystrzegać to odwodnienie. Gaweł Boguta po powrocie z maratonu piasków mógł objąć dłońmi swoje udo – w najszerszym miejscu…

Po 20 km stwierdzam, że jednak coś jest nie tak. Bolą mnie oczy i jest mi chłodno, mimo że słońce przypieka jak zwykle, a temperatura w cieniu wynosi 35 stopni. Dziwne to uczucie marznąć w dzień na pustyni. Niepokoi mnie zachowanie mojego organizmu, chwilkę ze sobą dyskutujemy, ale żadne z nas nie chce odpuścić. Ja nie chcę przestać biec, mój organizm nie ma ochoty przestać się dziwnie zachowywać. To wszystko jest najwyraźniej wynikiem odwodnienia.

Nasz wyścig zacznie się 1 kwietnia. W prima aprilis – dzień żartów… Został już tylko miesiąc przygotowań. Tylko i aż miesiąc. Jeszcze wszystko można poważyć, pomierzyć, sprawdzić jak smakuje, opracować jak najwygodniej mocować na sobie wodę, którą będziemy dostawać na każdym punkcie. Jeszcze jest czas na trening i myszkowanie po sklepach w poszukiwaniu jeszcze lżejszych łyżek, scyzoryków, jeszcze smaczniejszych i bardziej kalorycznych przekąsek. Jeszcze można podpiłowywać paznokcie, żeby sprawiały mniej problemów, pójść do sauny i pobiegać na bieżni mechanicznej przy włączonym piecyku. Jeszcze jest czas na wymyślenie długiej listy tematów, których nie było okazji poruszyć od dawna, a na które będzie czas w długie wieczory w berberyjskich namiotach.

Brak mi słów, aby opisać co czuję. Ogromną satysfakcję, bo udowodniłam sobie, że jestem w stanie przezwyciężyć samą siebie. Dumę, bo ukończyłam jeden z najtrudniejszych maratonów na świecie. Uczucie szczęścia, że dane mi było brać udział w tej przygodzie.”

Elżbieta Szmigielska-Morieux
Marathon des Sables 2010

 

O Autorze

Dziennikarz sportowy, przez lata redaktor naczelna magazynbieganie.pl, biegaczka, zawodniczka rajdów przygodowych. Ultramaratonka, która ma na swoim koncie udział w prestiżowych imprezach, m. in. Marathon des Sables, Transalpine Run, CCC, Transgrancanaria czy Marathon 7500. Jedyna Polka, która ukończyła słynną angielską rundę Bob Graham Round. Promotorka biegania ultra w Polsce i współautorka książki "Szczęśliwi biegają ULTRA".

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany