[b][size=x-large]Gorczańskie prawie-rakiety – AST Winter Trophy 2010[/size][/b]

Dla całej niezłokorbowej ekipy miał to być debiut. Dla wszystkich debiut na rakietach, dla niektórych debiut w ogólnopolskiej imprezie. Nastawieni na nowe doświadczenia zupełnie nie spodziewaliśmy się tego, jak potoczy się ten wyjazd. W drodze śmiałem się nawet, że przecież miejsca w czołówce są już rozdane, nie wiadomo tylko jaka będzie kolejność. W końcu na starcie Navigatorzy, Speleo, Team 360…

[b]Dzień 1[/b]
Pierwszy dzień zawodów wita nas roztopami. Przy śniadaniu, wśród zgromadzonych w sali jadalnej, rozchodzi się plotka, że organizatorzy uważają, że nie ma po co brać na trasę rakiet. Cóż, czterdzieści złotych wyrzucone w błoto. A właściwie w śnieżno-lodową breję.
Godzinę przed startem dostajemy mapy. Po analizie podejmujemy decyzję o kolejności – zaczynamy od tyłu, na pierwszy ogień pójdzie PK 17. Wschodnie punkty kontrolne z założenia odrzucamy – nie damy rady tam dotrzeć. Strategia jest ważną częścią tych zawodów. Rogaining wymusza nie tylko pracę łydką, ale też ruszenie głową. Rakiet nie bierzemy, kijków też nie. Jeszcze tylko dopakować graty do plecaka, wlać wodę do camela i czas na start.
Większość zawodników wybiera chyba normalną kolejność i zaczyna od PK 1. My, w mniejszej grupie, biegniemy w przeciwną stronę. Już chwilę później stawka znacznie się rozciąga i właściwie zostajemy sami. Nie sugerując się wyborem innych nawigatorów, obieramy pierwszy „skrócik” – wąską ścieżkę, która nie wygląda na popularną. Ze zdziwieniem wybiegamy z lasu na wielką polanę, której położenie ani trochę nie chce zgodzić się z mapą. Mija nas doświadczony zespół Compass-Interform i skręca w „dziwną” stronę. Nasze zdumienie rośnie jeszcze bardziej, kiedy po chwili na polanie pojawiają się zespoły z czołówki – Navigatorzy i 360 z zakłopotaniem spoglądają to na mapy, to na kompasy. Ostatecznie dość szybko wszystko staje się jasne i (sic!) część ekip udaje się w jedną, a część – w drugą stronę.

PK 17 podbijamy jako drudzy lub trzeci i kierujemy się w stronę szesnastki, gdzie udaje nam się zostawić pierwszy ślad. Potem chwila genialnego zbiegu za Flekmusami, dziwne spotkanie z męską częścią Teamu 360 (dlaczego biegną w przeciwną stronę?!) i jeszcze dziwniejsze z ekipą Rakiety.pl – MIR Team (to samo pytanie). Od kolejnego PK oddziela nas już tylko nieprzyjemna wymiana zagrzanej wody w butach na nową – zimną, prosto ze strumienia.
Na wyjściu z PK Flekmusy zostawiają nas w tyle – pod górkę musimy jeszcze sporo potrenować. Kolejne dwa punkty wpadają łatwo – nawigacja nie jest trudna, przeloty krótkie. W Kowańcu wyprzedzają nas Remik Nowak i Michał Kiełbasiński, którzy niestrudzenie biegną pod górę. Pozostaje nam tylko patrzeć z podziwem na oddalające się postaci. Kolejny skrót okazuje się już wykorzystany, na zalesionym zboczu trafiamy na charakterystyczne ślady mixu 360 (małe IceBugi odciśnięte w dużym śladzie). Niestety mimo dobrych przewodników, tracimy około 20 minut na szukanie PK 10. Tak, tak – jedno skrzyżowanie za wcześnie…

Jedenastkę odpuszczamy, a droga na dziewiątkę okazuje się trudna. Przez chwilę w ogóle nie jesteśmy pewni naszej pozycji, lecz ostatecznie dolinę dalej znajdujemy właściwy lampion. Po kolejnym PK nadchodzi kryzys. Brak kijów daje się mocno we znaki. Podchodzenie jest coraz trudniejsze, nogi nie są chętne do współpracy. Z pomocą przychodzą plecakowe zapasy, choć przeżucie całej kanapki zajmuje mi chyba 20 minut.

Przy piątce spotykamy Irka (w świetnym humorze) i Igora (w nieco gorszym). Przed nami jeszcze tylko 2 PK, ale do pokonania prawie 300 metrów w pionie. Ślamazarnie wspinamy się na Kiczorę, noga za nogą w ubitym przez innych zawodników śniegu. W tym momencie obaj mamy już dosyć. Na dobitkę biegiem i w podskokach wyprzedza nas zupełnie świeży Irek. Krótko oglądamy jego plecy, bo po chwili znika we mgle. Na szczycie spotykamy samotnego zawodnika, który szuka kolegi z teamu. Wygląda na mocno umęczonego.

Wreszcie podbijamy dwójkę i rozpoczynamy ostatni zryw. Tuż za PK doganiają nas panowie z MIR Teamu. Biegną tak samo jak wtedy, gdy mijali nas na asfalcie przy goprówce. Z niedowierzaniem patrzę, że Janek podłącza się do wyprzedzającej pary. „Zaraz, zaraz? Przecież w życiu nie damy rady! Biec, z taką prędkością, po prawie 8 godzinach w górach?!” – ciągle przewala mi się w głowie, chociaż nogi same niosą za Michałem i Remikiem. Razem dobiegamy do bacówki BPN i podbijamy ostatni PK. Do limitu jeszcze kilka minut, więc co chwila spoglądam na zegarek. Przecież to tak blisko. Wiemy już, że się spóźnimy, ale walczymy o jak najmniej punktów karnych. Ostatni odcinek jest jeszcze pod górkę, nie mamy siły już biec, nogi nie chcą się ruszać. Wreszcie osiągamy schronisko – 6 minut spóźnienia, 7 punktów karnych. Jest dobrze.

Przyjemnie jest wiedzieć, że zrobiło się dobrą robotę, wykonało zaplanowany wariant. Poczucie, że „więcej nie dalibyśmy rady” i pobiegliśmy tak jak mogliśmy najlepiej, daje dużo satysfakcji. Jednak jeszcze większą satysfakcję (i zdziwienie zarazem) daje wiadomość, że jesteśmy na trzecim miejscu!

[b]Dzień 2[/b]
Zero stopni i mokry śnieg padający z zachmurzonego nieba wielkimi płatkami nie nastrajają optymistycznie. Do pierwszego punktu kontrolnego wierzchnia warstwa jest już mokra, a wiatr na odsłoniętym grzbiecie zawiewa śnieg do oczu. Woda w butach wymienia się częściej niż wczoraj, pełno jest kałuż ze śniegowej breji, która rozbryzguje się przy kontakcie z podeszwą. Ostre tempo czołówki daje się we znaki na stromym zejściu, jednak ból mięśni uprzyjemnia pogawędka z Justyną Frączek, która dziś startuje sama (kiedy piszę te słowa, Łukasz Warmuz jest już po operacji; miejmy nadzieję, że szybko wyjdzie na pierwszy trening!).

Punkt przy obserwatorium astronomicznym podbijamy razem z naszymi rywalami z 4. miejsca – Zgórmysynami. Potem my kierujemy się na Bukowinę Obidowską (PK 8), a oni zaliczają jeszcze siódemkę. Zakładamy ślad na zielonym szlaku, a potem ostro pod górę. Znajdujemy ósemkę i kierujemy się na południe. Szukamy PK 9, dogania nas Justyna i od tego momentu ścigamy się razem.
Podejmujemy decyzję o zaliczeniu dziesiątki – to aż 90 punktów wagowych, więc bardzo się opłaca, a czasu mamy jeszcze sporo. Na podejściu widać kto jest z Krakowa, a kto z Warszawy… Choć okazuje się, że może nie jest to takie opłacalne – Justyna samotnie stawia czoła zgrai psów, od których odgania się kijami. My z tyłu, mało rycersko, obchodzimy zwierzaki bokiem.

Przy PK 3 (znów w górę!) doganiają nas Flekmusy, jednak obierają jakiś inny wariant, a my udajemy się do wysoko punktowanej jedynki. Przedzieramy się przez gęste choinki doszczętnie się przy tym mocząc. W zamian zostaje nam tylko satysfakcja z zakładania śladu.
Przed nami jedynie powrót na Turbacz. Spinamy się trochę, wpadamy nawet po PK 2 i przebijamy przez szczyt do schroniska. Jest bardzo ślisko, ale na szczęście kontrolujemy trakcję. Kończymy zawody.
Kiedy na mecie pojawiają się spóźnieni Zgórmysyny, wychodzi na to, że mamy 7 punktów wagowych przewagi. Czyżby jednak trzecie miejsce? Wyliczenia potwierdzają się na zakończeniu imprezy. Przyjemnie jest stanąć na podium obok tak znanych i utytułowanych zawodników. Tylko dlaczego puchar jest taki ciężki, a ja muszę go jeszcze znieść 600 m w dół? 😉

Zobaczcie [url=/xoops/img2010/rakiety/NK_AST_e1.jpg]warianty z pierwszego dnia [/url]

Zobaczcie [url=/xoops/img2010/rakiety/NK_AST_e2.jpg]warianty z drugiego dnia [/url]

Zdjęcia, zostały opublikowane dzięki uprzejmości organizatorów. Pochodzą z galerii autorstwa Grzegorza Stodolnego z magazynu npm oraz Rafała Nycza z AST

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany