[size=x-large][b]Telepy 2010[/size][/b]
Relacja Michała Unolta ze startu w rajdzie Sklep Podróżnika Wertepy 2010 – Kórnik i okolice, 10-11 kwietnia.
Prognoza pogody na tegoroczne Wertepy nie była najgorsza. Zapowiadał się wprawdzie chłodny i wietrzny weekend, ale tylko z niewielkimi opadami deszczu. Znając specyfikę okolic Poznania liczyłem, że może wcale nie popada i całą trasę uda się zrobić „na sucho”. Jak się jednak później okazało, to nie deszcz był głównym problemem…
Gdy w bazie zawodów trafiłem przypadkiem na suszącą się piankę, zrozumiałem, że opcję „na sucho” można będzie schować między bajki. Niedługo potem, na przedrajdowej odprawie, Remik mówił wprost – wody jest dużo i na pewno będziemy mokrzy. Głównym zadaniem na wieczór było jak najszybsze pójście spać – organizatorzy przygotowali miękkie materace, więc nie wypadało nie skorzystać 🙂
Początkowo nie planowałem startu w Kórniku, tydzień wcześniej wróciłem z małej podróży i trochę wypadłem z treningu. W dzień powrotu dostałem jednak maila od Adama, z propozycją startu. Stwierdziłem, że to dobra okazja żeby się lepiej poznać i pogadać przed wspólnym startem na Adventure Trophy. Nie było więc zbytnio nad czym się zastanawiać i wystartowaliśmy jako Raidlight Napieraj.pl. Równolegle na trasie Profi Mix startowała Magda z Mikołajem – reszta naszej czwórki na AT.
[b]Bum![/b]
Punktualnie o 9 czasu kórnickiego ponad stu dwudziestu rowerzystów wystartowało na dwóch trasach rajdu. Pierwszy, 30-to kilometrowy etap potraktowaliśmy raczej rozruchowo – chcieliśmy trzymać się gdzieś w czubie, ale tak, żeby nie zajechać się już na początku zawodów. Z racji tego, że Adam nawiguje o niebo lepiej niż ja, za bardzo nie wcinałem mu się w mapę. Na punkty trafialiśmy bez problemu, a etap skończyliśmy razem z Flekmusami (360 adventure team) i tylko trochę mokrymi stopami.
Na przepaku dowiedzieliśmy się o katastrofie prezydenckiego samolotu, ale jakoś tak do końca nie mogliśmy w to uwierzyć. Zmieniliśmy więc buty i pobiegliśmy na 20 kilometrową trasę trekingu. Za długo zresztą nie pobiegaliśmy, bo to właśnie na tym etapie najbardziej przydałaby się tratwa, kajak, czy chociażby strój nurka głębinowego 🙂 Delikatnie rzecz ujmując: Remik nie kłamał – wody było wszędzie sporo, co chwilę przechodziliśmy przez kałuże, rozlewiska i rzeczki. Najczęściej wystarczyło zamoczyć się do kolan lub do pasa, ale 6 razy nie obyło się bez pływania. Najgorsze, że za każdym razem gdy trochę obeschliśmy, pojawiało się nowe bajoro i znowu byliśmy cali mokrzy…
[b]Gwiazda rolek[/b]
Po przeprawie pontonem i zaliczeniu tyrolki w parku linowym wskoczyliśmy na rolki i…no chciałoby się napisać, że pognaliśmy…ale gwiazdą rolek to ja nie jestem, więc już na pierwszych kilometrach wyprzedziło nas kilka teamów. Później jednak uchwyciłem się holu i jadąc za Adamem rozwinęliśmy bardziej sensowną prędkość. Najbardziej podobało mi się to, że nie było górek i można było spokojnie jechać, nie bojąc się połamania karku na zjeździe. Z racji tego, że byliśmy i tak dość mokrzy, padający deszcz i grad nie zrobiły już na nas żadnego wrażenia.
Na przepaku zabawiliśmy chwilę dłużej niż planowaliśmy – pierwotnie nie chcieliśmy się za wiele przebierać, ale uznaliśmy, że taki manewr może jednak mieć sens, zwłaszcza przed rowerem i jeżdżeniem w nocy. Odcinek rowerowy – w tym etap orientacji – minęły w zasadzie bez historii. Bez problemu trafialiśmy na kolejne punkty i tylko dwa-trzy razy musieliśmy zamoczyć nogi.
Spore znaczenie dla wyników rajdu mogły mieć dwa biegi na orientację. Oba te etapy pokonaliśmy płynnie, na pierwszym sporo truchtając, na drugim już tylko z górki, chociaż i tak najwięcej było przedzierania się na azymut. Najważniejsze jednak, że nie mieliśmy problemów z nawigacją, no i trochę szczęścia – jeden źle rozstawiony punkt znaleźliśmy od strzału, podczas gdy niektóre zespoły straciły na nim trochę czasu.
[b]Wykończeniówka[/b]
Do końca pozostało już całkiem niewiele – 20 km na rowerze, kawałek kajakiem i dojazd do mety. Na rowerze podjąłem mocne postanowienie nabycia lampki rowerowej – jadąc tylko z czołówką co chwilę wyrzucało mnie na błocie i koleinach, podczas gdy Adam jechał jak w dzień. Pod koniec roweru byliśmy już dość zmarznięci, a do zaliczenia został jeszcze kajak. Owinęliśmy się przezornie foliami NRC i wypłynęliśmy na jezioro. Sprytnym pomysłem okazało się zabranie lampy z Adama roweru, dzięki której z daleka widzieliśmy punkty. Tylko raz daliśmy trochę ciała, przez kilka minut szukając punktu nie w tej zatoczce co trzeba. Po powrocie na brzeg byłem całkowicie przemarznięty i wpadałem już w telepkę… możliwie szybko wskoczyliśmy na rowery i cisnąc ile się da pojechaliśmy do mety, gdzie nie byłem nawet w stanie rozpiąć kasku… Śmialiśmy się po drodze, że na koniec rajdu zawsze wychodzi jakie kto ma priorytety: spanie, kąpiel czy jedzenie. W tym wypadku nie było jednak o czym dyskutować – długi gorący prysznic był jedynym sensownym rozwiązaniem.
[b]Nagroda[/b]
Najbardziej na mecie i tak ucieszyło nas, że nie zastaliśmy Magdy i Mikołaja – znaczyło to, że dzielnie napierali na trasie, a Magda daje radę w swoim rajdowym debiucie mimo chłodu i wszechobecnej wody. Ostatecznie zajęliśmy z Adamem 6. miejsce, a Magda i Mikołaj 3. w MIX-ach.
Podsumowując imprezę muszę przyznać, że kąpanie się i wymarzanie na początku kwietnia to nie jest coś co tygryski lubią najbardziej, ale zawody – podobnie jak rok temu – uznaję za bardzo udane. Brawa dla Hadesu za zrobienie trudnej trasy i obsługę, gratulacje dla innych teamów, no i rzecz jasne podziękowania dla Adama za wspólny start.
Tekst: Michał Unolt
Zostaw odpowiedź