[size=x-large]Im ciężej, tym lepiej[/size]
[b]Relacja z trasy Masters BWC ’06.[/b]

[i]Mirek Szczurek[/i]


Po całym roku czekania i rywalizacji na zawodach rozgrywanych we „wstrętnym” upale, doczekaliśmy się kolejnej edycji Bergson Winter Challange. W tym roku nowe były zarówno nazwa zespołu jak i jego skład. Planowaliśmy startować pod nazwą POLDIM SALOMON NAWIGATOR, w składzie: Justyna Frączek, Paweł Moszkowicz, Sławek Łabuziński i ja, czyli Mirek Szczurek. Niestety przed samym startem wskutek kłopotów zdrowotnych, zrezygnował z zawodów Paweł. Chcąc mimo wszystko wystartować, rozpoczęliśmy gorączkowe poszukiwania kogoś na jego miejsce. Udało się nam skontaktować z Piotrkiem Hercogiem i o 2.30 w nocy z niedzieli na poniedziałek mieliśmy zespół w komplecie. Jeszcze tylko ranne, nerwowe pakowanie Piotrka do skrzyń na przepaki, załatwienie niezbędnych formalności takich jak obowiązkowe ubezpieczenie i niewiadomo kiedy nadeszła godzina 12.00, a dla startujących w BWC godzina 0.

[b]Bieg na orientację – 5 km[/b]

Wystartowaliśmy bardzo spokojnie, zajmując po starcie trzynastą pozycję na trzynaście startujących drużyn. Na tym, też miejscu zakończyliśmy pierwszy etap.

[b]Trekking – 36 km[/b]

Wyruszyliśmy na etap drugi, będący etapem trekkingowym, jednak po ok. 1,5 km okazało się że nie podbiliśmy punktu kontrolnego na zmianie etapów. Chwila konsternacji i pada decyzja: wracamy. Po tej wpadce umocniliśmy się na trzynastej pozycji, która stała się od tej chwili niezagrożona. W ciągle dobrych humorach, stwierdzając że limit nieszczęść został wyczerpany, rozpoczęliśmy powolny pościg. Etap trekkingowy przez Śnieżkę odbył się przy pięknej pogodzie, a nagrodą za wejście na najwyższy szczyt Karkonoszy były piękne widoki. Szkoda tylko że tempo stawało się coraz mocniejsze i nie było zbyt wiele czasu na delektowanie się nimi. Po tym etapie wskoczyliśmy na miejsce szóste i zamykaliśmy pierwszą grupę zespołów, które zaczęły nadawać ton walce.

[b]Rowery górskie – 49 km[/b]

Na trzecim etapie, pokonywanym na rowerach, mieliśmy pieszy przerywnik spowodowany nadmiarem śniegu. Po decyzji organizatorów pięciokilometrowy odcinek od Drogi Sudeckiej do schroniska Odrodzenie mogliśmy pokonać pieszo i co najważniejsze bez rowerów. Decyzja organizatorów o pozostawieniu rowerów na dole była, jak się okazało, zbawienna w skutkach. Na Odrodzeniu przywitał nas taki wiatr, że większość rowerów odfrunęłaby w ciemną czeluść (etap wypadł w nocy) i mało kto mógłby kontynuować rajd. W dalszej części etapu wdrapując się mozolnie na zamek Chojnik, na który mieliśmy pierwsze zadanie specjalne – eksplorację zamku – nawiązaliśmy kontakt z prowadzącymi zespołami. Tylko, że one były już po zadaniu specjalnym i zjeżdżały sobie w dół, a my mieliśmy jeszcze „parę” metrów w pionie i w poziomie.
Trzeci etap pozwolił nam na zbliżenie się do prowadzących drużyn. Niestety na kolejnym zadaniu specjalnym, którym był park linowy, stawka, z powodu zatorów, spowodowanych różnymi umiejętnościami na zadaniach linowych, znów uległa rozciągnięciu, a my tradycyjnie byliśmy na jej końcu.

[b]Narty biegowe – 42 km[/b]

Nad ranem dotarliśmy do przepaku w „Chatce u Rumcajsa” wieńczącego etap rowerowy. Tam zmieniliśmy rowery na narty i po krótkim wypoczynku dalej ruszyliśmy w drogę – tradycyjnie na końcu stawki. Biegnąc na nartach, a właściwie przemieszczając się na nich wiedzieliśmy że nasze umiejętności odbiegają od tych, jakie posiadają inne ekipy. Reprezentowaliśmy mnogość stylów: od klasycznego, którym zasuwał Piotrek, poprzez „niewiadomo co” którym poruszał się piszący te słowa, do „łyżwy” którą pruli Justyna i Sławek. Jedynie na zjazdach reprezentowaliśmy wszyscy podobny rozpaczliwo-upadkowy styl, polegający na rozpaczliwym zjeździe, aż do momentu równie rozpaczliwego, a wzbudzającego ogromne tumany śniegu, upadku. Podobne tumany śniegu mieliśmy okazję oglądać na rajdzie raz jeszcze, z tą różnicą że była to śnieżyca podczas nocnego podejścia na Śnieżkę. Gdy kończyliśmy etap narciarski chyba wszyscy w ekipie byli z tego faktu zadowoleni i czekali z utęsknieniem aby zamienić deski na kółka, choć czekający nas etap do krótkich nie należał.

[b]Rowery górskie – 103 km[/b]

Wbrew wcześniejszym obawom etap, ten mimo swej długości należał do jednych z przyjemniejszych na rajdzie. Prowadził w większości drogami asfaltowymi i nie obfitował w ciężkie podjazdy. Nawet ostatni, długi podjazd z szałasu Muflon pod skocznię Orlinek, był łagodny i nie stawiał rowerów w poprzek. Na etapie tym, mieliśmy do wykonania dwa zadania specjalne. Pierwsze polegało na zjeździe z zapory wodnej w Pilchowicach, a następnie wyjściu w górę, pokonując 12, trzymetrowej wysokości stopni. Każdy zespół prezentował inną technikę pokonywania przeszkody, a my tradycyjnie byliśmy najwolniejsi, stosując jednak rozwiązanie pozwalające zaoszczędzić sporo sił, co według nas powinno zaprocentować w ostatecznej rozgrywce. Drugie zadanie specjalne polegające na zjeździe ze skoczni Orlinek w Karpaczu należało, mimo wiejącego na górze skoczni wiatru, do przyjemniejszych. Sprawiała to wizja bliskiego przepaku i to, że zaplanowaliśmy na nim pierwszą przerwę na sen. Etap piąty – rowerowy, dzięki wyprzedzeniu drużyny czeskiej na podjeździe do Karpacza, ukończyliśmy na piątym miejscu. Jak się okazało w dalszej części zmagań, zespół sympatycznych sąsiadów z południa miał toczyć z nami walkę niemalże do samego końca. Przed trekkingiem, który jak przypuszczaliśmy, miał być najdłuższym i najcięższym fizycznie etapem na tym rajdzie, pozwoliliśmy sobie na ok. półtoragodzinną drzemkę.

[b]Trekking – 65 km[/b]

Na etap pieszy wyruszyliśmy „skoro świt” jako czwarta drużyna. Po drodze napotkaliśmy zespół rosyjski, który niemalże na naszych oczach zaczął się dekompletować. Jak się później dowiedzieliśmy jeden z członków zespołu rozchorował się na tyle poważnie, iż uniemożliwiało mu to kontynuowanie rajdu. Jednak pozostali członkowie ekipy postanowili walczyć w trójkę, tak więc do punktu w schronisku Odrodzenie podążaliśmy wspólnie. Po dotarciu do schroniska zastaliśmy tam zespół Speleo raczący się naleśnikami z serem. Wyglądały tak apetycznie, że nie oparliśmy się pokusie i również zdecydowaliśmy się na „popas”. Jak się okazało, nie ostatni na tym etapie. Ze schroniska wyruszyliśmy znów jako zespół zamykający peleton, czyli na piątym miejscu. W czasie naszego posiłku minęły nas dwa zespoły – czeski i estoński, które zaliczając punkt „w biegu” nie pozwoliły sobie na taką rozpustę, jak my. Zaliczając kolejne punkty to drapiąc się w górę, to spadając w dół, dotarliśmy do schroniska na Szrenicy. Tam byliśmy świadkami trudnych chwil ekipy Speleo, która z uwagi na problemy Piotrka Kosmali z odmrożonym palcem, musiała podjąć decyzję co do kontynuacji rajdu. W tym momencie zaczęło do nas docierać, że prawdopodobnie będziemy jedynymi reprezentantami Polski (po wcześniejszym wycofaniu się zespołu napieraj.pl) pozostałymi na placu boju. Tym samym chcąc, nie chcąc musieliśmy skończyć rajd, aby ratować honor gospodarzy. Na dalszą część trasy wyruszyliśmy, na drugim miejscu, wraz ze zdekompletowanym zespołem rosyjskim, który jednako pewnym czasie został w tyle. Nadchodziła noc, a wraz z nią coraz mocniejszy wiatr i opady śniegu. Po zaliczeniu kolejnego punktu w schronisku Odrodzenie, wyruszyliśmy na fragment trasy który utkwił w pamięci wszystkim uczestnikom rajdu, którzy mieli okazję go zaliczyć. Był to odcinek pomiędzy Odrodzeniem, a Śnieżką. Po wyjściu ze schroniska mieliśmy od samego początku kłopoty z „wstrzeleniem” się w szlak, a efektem tego było to, że 40% odcinka przebyliśmy na azymut, idąc na wschód, wierząc że gdzieś tam jest Śnieżka. Po drodze zaliczyliśmy Kocioł Smorgoni, idąc sobie w poprzek namalowanych na mapie błękitnych strzałek, które o ile się nie myliliśmy oznaczały kierunek schodzenia lawin. Na nasze szczęście wszystko to działo się nocy, nie widzieliśmy zbyt wiele i w świetle czołówek nie wyglądało to tak źle, jak „de facto” było. Dochodząc do Słonecznika, położonego w połowie drogi na Śnieżkę, spotkaliśmy się z Czechami, którzy jak się okazało wyszyli z „Odrodzenia” pół godziny po nas. Przez krótki fragment trasy podążaliśmy wspólnie, jednak po chwili zostaliśmy sami, nie wiedząc nawet gdzie zgubiliśmy naszych towarzyszy. Nie wiem czy to, że nie zauważyliśmy tego faktu wynikało z tego, że tak byliśmy skupieni na własnych problemach, czy z tego, że widoczność ograniczona była chwilami do kilku metrów. Jak się dowiedzieliśmy po rajdzie wiatr dochodził w porywach do 90 km/h, co w połączeniu z nieustannie padającym śniegiem dawał efekt taki, iż chwilami nie widzieliśmy się wzajemnie, choć odległość między nami nie przekraczała kilku metrów. W pewnym momencie usłyszałem pytanie Sławka, czy bardzo marznę? Jako że chłód nie doskwierał mi zbytnio, odpowiedziałem, że nie, na co Sławek poprosił mnie o pożyczenie plecaka, którym będzie mógł się osłonić z przodu od wiatru.. Na szczęście dla niego plecak był niemal pusty, a zawierał tylko camelbak, z którego i tak nic nie dało się upić, ponieważ jego zawartość zamarzła już wiele godzin temu. Idąc na szczyt „królowej Karkonoszy” minęliśmy powracających z niego Finów, którzy mieli nad nami ok. półtorej godziny przewagi. Po dotarciu na szczyt Śnieżki wszyscy przedstawialiśmy obraz nędzy i rozpaczy. Usunąwszy ogromnego sopla jaki utworzył się na moim prawym oku (z tej strony zawiewało śniegiem), zobaczyłem obraz który nie bardzo tchnął optymizmem. Nie wiem jak wyglądały niedobitki armii niemieckiej w Kotle Stalingradzkim w 1943 r., ale było to chyba coś podobnego do tego, co prezentowała obecnie nasza ekipa. Na pocieszenie pozostawał nam widok ekipy czeskiej, która po dotarciu na punkt kwadrans po nas nie wyglądała ani trochę lepiej. Po chwili odpoczynku w schronisku rozpoczęliśmy powrót do Karpacza, zaliczając po drodze punkt przy schronisku Samotnia. Być może dzięki temu, że wiatr uspokoił się trochę, a może dlatego, że ze Śnieżki jest wszędzie w dół, w drodze powrotnej szło się już dużo lżej. A może była to świadomość, że już niebawem, po przeszło dwudziestu godzinach marszu, będziemy już na przepaku, w ciepłych piwniczkach hotelowych.

[b]Narty biegowe, Trekking – 37 km[/b]

I znowu po do dotarciu do hotelu, jak poprzedniej nocy ( tak nam się przynajmniej zdaje, bo powoli traciliśmy rachubę czasu i rozeznanie co i kiedy robiliśmy) szybkie wykonanie tego co trzeba zrobić, aby móc dalej napierać (przebranie, przepakowanie itp.) i zmachani walimy się do łóżek na przeszło godzinkę. Tylko Sławek marudził ze snem rozmarzając pod gorącym prysznicem (jednak mój plecak nie grzał tak, jak, jak Sławek na to liczył). Ledwie przyłożyliśmy głowy do poduszek odezwały się wszystkie budziki, zapowiadając, że czas wyruszyć na drugi z naszych „ulubionych” etapów narciarskich. Z tego co zdążyliśmy się zorientować Finowie wyruszyli ok.2 godziny przed nami, co porównując umiejętności biegania na nartach dawało im sporą przewagę. No, ale nic to, napieramy, przynajmniej na tyle, na ile nas stać. A stać nas chyba na niewiele, bo na przełęczy Okraj znowu jesteśmy z Czechami, którzy z Karpacza wystartowali prawie półtorej godziny po nas. Z następnego punktu w sztolniach Kowary wyszliśmy równocześnie z nimi, ale po chwili zostaliśmy w tyle sami. Jakież było nasze zdziwienie kiedy wykonując przeróżne skróty różnymi szlakami: zielonymi, żółtymi i licho wie jakimi jeszcze, znów jesteśmy razem. No, ale do Karpacza i tak docieramy ok. 15 minut po nich (to chyba jednak sukces).

[b]Rowery górskie – 16 km
Trekking – 18 km[/b]

Tym razem przepak należy do szybszych, jemy pierogi w hotelowej restauracji i ruszamy na rowerach 10 min. po Czechach na króciutki odcinek do schroniska Szwajcarka, gdzie czeka nas najeżony zadaniami specjalnymi, rozegrany w formie scorelaufu, etap pieszy. Na etap ten wychodzimy równocześnie z naszymi „czeskimi prześladowcami”, jednak decydujemy się na zaliczanie punktów w odwrotnej kolejności niż oni. Decydujący wpływ na to ma chęć wykonania trudniejszych zadań specjalnych na początku etapu i pozostawienie łatwiejszych na koniec. Jak się później okazało było to dobre rozwiązanie, bo ciężko zaliczać wchodzenie kątowe po linie, kiedy pod kaskiem są już tylko „zlasowane” resztki tego, co przed startem dumnie nazywaliśmy głową. Pod koniec odcinka pieszego okazało się, że wszyscy mamy już solidnie dość i po dotarciu do Szwajcarki podjęliśmy decyzję: przebieramy się i śpimy 30 min. Po półgodzinnym śnie budzimy się jak „rozgotowane pająki”, pada więc hasło: śpimy jeszcze 20 minut, tym bardziej, że Czesi jeszcze walczą na scorelaufie.

[b]Rowery górskie – 44 km[/b]

Pokrzepieni snem wyruszamy rowerami na ostatni etap rajdu. Niemal w drzwiach mijamy się z czeską ekipą, kończącą piesze zmagania. Ich wygląd podpowiada nam, że chyba już nie są groźnymi rywalami. Mamy też świadomość, iż strata do zespołu fińskiego jest zbyt duża, abyśmy byli w stanie ich doścignąć. Chyba, że przydarzyłby się im jakiś pechowy incydent, czego im naprawdę nie życzymy (jednak większą satysfakcję daje zwycięstwo odniesione w walce, a nie dzięki pechowi rywala). Ostatni fragment rajdu dłużył się niemiłosiernie, choć ciekawym przerywnikiem było nocne szukanie wlotu nieczynnego tunelu kolejowego, w którym ukryte były dwa punkty kontrolne. Po eksploracji tunelu, pozostało „tylko” wdrapać się na przełęcz Okraj, zjechać do Kowar i zaliczyć ostatnie zadanie specjalne – most linowy, który nie okazał się taki trudny na jaki wyglądał. Choć jednak podjazd na przełęcz dał chyba nam wszystkim porządnie w kość – ja kończyłem go, w każdym bądź razie, na oparach sił. A potem już tylko spokojny przejazd ulicami Karpacza i osiągamy upragnioną metę. Jesteśmy szczęśliwi, że udało się ukończyć rajd w pełnym składzie, bez większych kontuzji i dobrych humorach, choć w głębi serca trochę żal, że to już koniec. Po chwilach radości przychodzi też lekki niedosyt – może jednak trzeba było być trochę „tfardszym” i nie puszczać Finów. No, ale rewanż już niedługo, bo za 11 miesięcy. Trzeba będzie jakoś ten czas przetrzymać.

Na tym kończy się opis naszych zmagań podczas tegorocznego „ Bergsona”, ja jednak ze swej strony chciałbym podziękować Justynie, Piotrkowi i Sławkowi przede wszystkim za wspaniałą atmosferę w zespole i za równie wspaniałą walkę na trasie. Osobne podziękowania należą się Pawłowi za wsparcie duchowe podczas rajdu i zagrzewanie nas do boju.
Podziękowania, również dla organizatorów, za realizację niezapomnianej imprezy. Podziękowania te kieruję do wszystkich „uwikłanych” w BWC, od tych najważniejszych zaczynając, a na tych wydawałoby się mało znaczących, bez których jednak niemożliwa jest organizacja żadnego rajdu kończąc.
W imieniu całej drużyny chciałbym podziękować również Panu Jackowi Jurkowi, Prezesowi firmy POLDIM, oraz Panu Ryszardowi Broniewiczowi, Dyrektorowi SALOMON POLSKA za wsparcie udzielone w trakcie przygotowań do startu w rajdzie.
Do zobaczenia za rok.

Mirek Szczurek

[b]Zobacz również


[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=40]Galeria zdjęć z trasy Masters[/url]

[url=/xoops/modules/xcgal/thumbnails.php?album=42]Galeria zdjęć z trasy Speed[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=140]Relacja zespołu napieraj.pl z trasy Speed[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=139]Relacja zespołu pjsport.com z trasy Speed[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=143]Wywiad z Justyną Frączek[/url]

Relacja na żywo Trasa Masters:
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=480]Dzień 0[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=481]Dzień 1[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=482]Dzień 2[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=483]Dzień 3[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=485]Dzień 4[/url]
[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=489]Dzień 5[/url]

[url=/xoops/modules/news/article.php?storyid=488]Relacja z trasy Speed[/url]

[url=/xoops/modules/wfsection/article.php?articleid=146]Relacja z trasy Speed zespołu Mapy Ścienne[/url]

[/b]

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany