Kasia Solińska to bez wątpienia objawienie na polskiej scenie ultra w ostatnich latach. Dziewczyna z Beskidu Niskiego szturmem zdobywa krajowe podia, a ostatnio także międzynarodowe. Na czerwcowych mistrzostwach świata w trailu zajęła najwyższe miejsce z naszej reprezentacji – 36. I nie jest to jej ostatnie słowo!
W zeszłym roku Solińska wygrała między innymi Zimowy Ultramaraton Karkonoski, Ultra-Trail 68 km na DFBG w Lądku-Zdroju, Bieg 7 Dolin 64 km i Łemkowyna Ultra-Trail 70 km! W tym sezonie miała uchylić sobie drzwi do wielkiego świata. Zaczęła wybornie, od drugiego miejsca Trail La Corsa Della Bora (56,1km/2300m+), by potem wygrać „maraton” podczas Transgrancanarii (42.4km/850m+). W kraju znów wygrała ZUK-a i zajęła 3. miejsce w Szczawnicy. Skąd się w ogóle biorą takie dziewczyny? Z Beskidu Niskiego. Katarzyna przygodę z bieganiem zaczęła jeszcze w podstawówce. Jej talent odkrył trener lekkoatletów w Krośnieńskim Klubie Biegacza MOSIR. Zaczęła w nim trenować na serio w gimnazjum. Wówczas poznała jak smakują regularne treningi, weekendowe starty i obozy sportowe. Jej kariera miała koncentrować się na dystansach średnich w rozumieniu stadionowym, czyli ok. 400 metrach. To było jednak chyba za mało, by rozpalić w niej miłość do biegania. Ta odżyła dopiero w 2016 roku, gdy zdecydowała się na maraton. No i ruszyła! W góry…
Oskar Berezowski: – 36 miejsce na mistrzostwach świata, to, nie deprecjonując wyniku, chyba nie jest szczyt Twoich marzeń?
Katarzyna Solińska (Hoka One One) – Mam wrażenie, że nie jest to szczyt moich obecnych możliwości, byłam przygotowana na mocniejsze bieganie, stąd też czuję lekki niedosyt.
Niedosyt, czy złość, rozczarowanie?
– Niedosyt, ale jest we mnie też trochę niezgody, na to co się wydarzyło. Nie na czynniki zewnętrzne, ale na to co zadziało się we mnie, a czego jeszcze nie do końca mogę zrozumieć. Zaczęłam bardzo dobrze. Przez 20 kilometrów wszystko układało się po mojej myśli. Pilnowałam tętna, piłam i jadłam regularnie. Trasa była fantastyczna, nogi niosły i wszystko układało się zgodnie z założeniami. Bo do Portugalii poleciałam dobrze przygotowana i zmotywowana, by pobiec możliwie szybko, ale z głową. Wąskie ścieżki, które sprawiały, że czasem trasa się lekko „korkowała”, pomagały utrzymać tętno na odpowiednim poziomie, rozłożyć siły tak, by w drugiej połowie biegu mieć zapas sił do przyspieszenia.
To co się stało, że się nie udało?
– Po jakiś 20 kilometrach zaczęła mi uciekać energia. Ten odpływ próbowałam zatrzymać jedząc więcej żeli, pić, ale nic się nie zmieniało, byłam coraz słabsza. Mijały mnie kolejne zawodniczki, a ja nie byłam w stanie przyspieszyć. To strasznie frustrujące uczucie, kiedy bardzo chcesz, ale nie możesz. Trochę też zaczęłam się bać, na ile kilometrów mi tej siły wystarczy. 8 km przed metą żołądek zupełnie się zbuntował i wymiotowałam dwukrotnie, a kolejne mijające mnie Panie pytały czy wszystko w porządku. Ruszyłam dalej, skupiając się na biegnącej przede mną Koreanką i zrobiłam klasyczny błąd, zamiast na oznaczenia wpatrywałam się w jej plecy i dopiero po kilkuset metrach zorientowałyśmy się, że zbiegłyśmy z trasy. No to powrót i dodatkowe 400 metrów pod górę. Było mi już tylko przykro widząc, jak tracę kolejne pozycje i myślałam jedynie o dystansie dzielącym mnie od mety.
Nie myślałaś o tym, żeby zejść z trasy?
– Orzełek na koszulce zobowiązuje. To mnie motywowało. Poza tym, jeszcze nigdy nie zeszłam z trasy i byłaby to ostateczność. Wiedziałam, że reprezentuję kraj, że trzeba zacisnąć zęby i przeć do przodu. Nie miałam już energii, żeby szarpnąć w końcówce, ale dobiegłam do upragnionej mety. Te mistrzostwa były mimo wszystko piękne, ich ranga, środowisko międzynarodowe, atmosfera, kibice, trasa, to wyjątkowe i unikatowe doświadczenie. Jestem osobą, która myśli pozytywnie i z taką postawą kończę te mistrzostwa. To była kolejna lekcja, z której wyciągam wnioski. Biegi ultra mają różnorodne oblicze i rządzą się swoimi prawami. W tym przypadku był to wysiłek, który trwał ok 5 godzin, tu naprawdę wszystko się mogło zdarzyć. Ja kończę te zawody mądrzejsza i jeszcze bardziej zmotywowana, przede mną jeszcze wiele lat biegania i wierzę w to, że przestrzeń na dalszy rozwój wciąż jest duża. Kocham biegać i czerpię z tego ogromną radość, jestem cierpliwa, ale już nie mogę doczekać się kolejnego wyzwania.
A jaki będzie kolejny?
– 22 czerwca, razem z Natalią Tomasiak wybieramy się na Monte Rosa Skymarathon.
Grubo! To jednak zupełnie inny świat. Na 35 kilometrach trzeba zrobić aż 7000 metrów w pionie. Z Alagna Valsesia położonej na 1192 m n.p.m. wbijacie się aż do najwyżej położonego budynku w Europie: Margherita Hut (4554 m) na Monte Rosa. Będziecie miały czas na aklimatyzację?
– Wczorajszą noc spędziłam na 3700 n.p.m. więc trochę się próbuje zaadaptować.
Przecież rozmawiamy w Warszawie…
– Ale wczoraj byłam w Krakowie w komorze hipoksyjnej. Wiem, że to nie jest optymalne przygotowanie. Na aklimatyzację nie mamy czasu, ale traktujemy to jako przygodę. Nie kieruje nami chęć zwycięstwa za wszelką cenę, bezpieczeństwo i zdrowie przede wszystkim.
Skąd taki pomysł?
– Już w zeszłym roku Natalia zaproponowała mi start w tym biegu. Wtedy jednak w ogóle nie startowałam za granicą, więc musiałam odmówić. Przez rok zdążyłyśmy się bardziej poznać, wspólnie potrenować i bardzo dobrze się dogadujemy. Biegałam więcej w Tatrach, w trudnym terenie, i za granicą. Teraz idziemy na całość! Witaj przygodo…
Z upałów wprost w wysokie góry, gdzie trzeba zmagać się ze śniegiem, mrozem, wiatrem. Wiesz na co się porywasz?
– Już w tym roku tak miałam. Po lutowym starcie na upalnej Gran Canarii przyleciałam do Polski, by wystartować w Zimowym Ultramaratonie Karkonoskim.
Wygrałaś go po raz trzeci, więc chyba lubisz zimno.
– Zimno mi nie przeszkadza, ale najbardziej lubię błoto. O kobietach czasem się mówi, że są jak syreny wyłaniające się z morskiej piany. Ja się wyłoniłam z beskidzkiego błota i uwielbiam biegać w deszczu, gdy jest ślisko, grząsko, trasa buty wciąga a warunki są naprawdę wymagające.
To tłumaczy Twój plan, by znów stanąć jesienią na trasie Łemkowyna Ultra-Trail.
– To piękny bieg w moich rodzinnych stronach, stąd tym bardziej zajmuje szczególne miejsce w moim kalendarzu biegowym, ale jeszcze nie posmakowałam tego prawdziwego łemkowskiego błota. Pamiętam natomiast warunki z Chudego Wawrzyńca sprzed dwóch lat, kiedy biegliśmy w totalnej ulewie i burzy… było cudownie mokro i błotniście, a ja bawiłam się wybornie.
Pamiętam pioruny błyskające nad Rachowcem i ślizgawkę na Oszuście…
– Cudownie!
Ty w ogóle do tego ultra to podchodzisz tak „romantycznie”. Jest w tym dużo uczuć, czerpania energii z bliskości z naturą.
– To mnie ciągnie w góry. Nie rywalizacja, ale możliwość bycia na długiej górskiej trasie, blisko przyrody i ludzi, którzy mają podobne podejście. Kręci mnie też cała droga, która prowadzi do dystansu ultra: treningi, wypady w góry, możliwość spotkania fascynujących osób i zobaczenia przepięknych miejsc. Ja na myśl o bieganiu już się uśmiecham, a bieganiu po górach to czyste szaleństwo.
Tyle, że sam trening jest mniej romantyczny: krew, pot, łzy i monotonia.
– Z moim trenerem Wojtkiem Mazurkiewiczem nie można się nudzić. Trening jest różnorodny. Biegam w określonym zakresie tętna, mam ćwiczenia siłowe, pracujemy nad dynamiką, techniką. Czuję się zaopiekowana, a że widzę także postępy, to jestem bardzo zadowolona z tej współpracy. Kocham ten sport, nie mogę doczekać się wyjścia na trening, wypadów w góry i łez szczęścia i wzruszenia, bo tylko takie się pojawiają.
Często ćwiczysz pod jego okiem?
– Zimą raz na dwa tygodnie spotykaliśmy się na treningi techniki, na stadionie lekkoatletycznym, ale głównie kontaktujemy się drogą elektroniczną i telefoniczną. Pracujemy na systemie Trainingpeaks, gdzie Wojtek planuje treningi z wyprzedzeniem około 3-4 dni, bo zawsze są one robione w oparciu o dyspozycję po zawodach, czy wykonanych treningach. Rozmawiam z nim dużo przez różne platformy komunikacyjne, więc cały czas mam opiekę i wsparcie.
Z wykształcenia jesteś psychologiem, to pomaga w biegach ultra?
– Chyba lepiej rozumiem siebie. Znam mechanizmy jakie kierują moimi emocjami, potrafię je nazwać i z nimi pracować nawet podczas biegu.
Psychologia pomaga Ci w pracy? Jesteś „łowcą głów”.
– Zawodowo zajmuję rekrutacją pracowników do firm międzynarodowych, głownie w sektorze finansowym i księgowości. Praca w Hays – agencji rekrutacyjnej, daje mi masę satysfakcji, bo ja lubię ludzi i pracę z nimi. Czy psychologia mi pomaga? Trochę tak. Ważne, by być ciekawym świata i ciągle się uczyć, słuchać innych, wyciągać wnioski z zadań, które realizuję. Mam świetny zespół, do którego wnoszę dużo pozytywnej energii, a sama czerpię z niego wsparcie nie tylko zawodowe, ale i w realizacji mojej pasji biegowej.
Zostaw odpowiedź