Czego można nauczyć się podczas stukilometrowego biegu? Na przykład tego, że nie należy lekceważyć kilku prostych zasad przedstartowych. Salamandra Ultra Trail nie wybacza pomyłek.
SUT100 miał być standardową „górską setką”. Już pokonywałem dystanse stukilometrowe i dłuższe. Z doświadczenia wiem, że w górach nie można porównywać biegów pod kątem dystansu i to się potwierdza. Jak przed każdymi zawodami, staram się już tydzień przed wcześniej wysypiać się, odpocząć. Na trzy dni przed przekroczeniem linii startu, mój organizm jest jednak mocno wyczerpany, choć każdy dzień w tygodniu kończy się szybkim prysznicem, kolacją i ukierunkowaniem do sypialni. Niby, wstępnie myślę, mocne zmęczenie i jutro będzie już wspaniale. W kolejny dzień, pomimo wysypiania się, nadal odczuwam bardzo intensywne „schodzenie” z organizmu wszystkich obciążających go spraw. Wcześniej, przed takowymi startami odpuszczałem treningi już w tygodniu poprzedzającym, w jakiejkolwiek postaci one były. Zdarzały się pięciokilometrówki na cztery dni przed startem – by nogi nie zapominały. Było dobrze. Wprowadzałem tygodniową tzw „abstynencję od biegania przedstartową„. Innymi słowy doprowadzałem do 90% głodu biegowego. Tym razem zapomniałem o tej zasadzie, bądź zamiast iść w górski teren można było zamienić ten czas na delikatne potruchtanie wokół domu.
Z uwagi na doświadczenie z poprzednich zawodów zarezerwowałem również, jak zawsze, dzień wolnego, by móc zaklimatyzować się, być na miejscu dzień wcześniej. Nie dojechałem jednak dzień wcześniej żeby się zaklimatyzować i wyspać na miejscu, z powodu zmęczenia. W dzień wolny byłem dopiero w drodze na zawody. Nie polecam długich podróży tego samego dnia co start, ponieważ samo nawet spokojne kierowanie autem jest, okazuje się, mimo spokojnego podróżowania, uciążliwe – ciągła uwaga, skupienie.
Formalność dokonała się. Papierek z cyferką miałem już w posiadaniu. Złożyłem również podpis jak, może większość, na dużym plakacie.
I tutaj już rozpoczyna się inny etap piątkowego popołudnia. Zapomniałem w tygodniu o regularnym odżywianiu się, oraz o odpowiednim doładowaniu „węgli”. Porządne śniadanie, obiad, kolacja. Znalazłem chwilę na obiadokolację oraz lekką drzemkę przedstartową, choć brakowało całkowitego odcięcia się od dnia choć na pół godziny (słyszałem przejeżdzające samochody).
Kolejnym inny niezaplanowanym faktem stał się lekko odczuwalny ból głowy. Przed startem, pożywiam się naturalnym batonikiem i ciepłą herbatą podczas odprawy.
Dosłowny spokój, zero stresu. Nigdzie się nie wybijam. „Obstawiam” tyły. Trzymam się strategii, którą mam od lat, ale jest czuję brak odpoczynku – tylko 95% gotowości.
Pierwsze dziesięć kilometrów nie należało do ciężkich. Wręcz poszedłem w przód, po błocie, zakrętach, jakbym był przywiązany liną do zwierza gdzieś z przodu, które strasznie się wyrywa. Jedyne co mnie zatrzymywało to ostre zakręty oraz momenty – zbyt długie zastanawianie się zawodników przede mną, co zrobić z przeszkodą.
Co pewien czas uzupełniam płyny. Zaczyna się robić gorąco. Kurtka wodoodporna ląduje w plecaku, ale już jest za późno, bo bluza cała przepocona. Zaczyna się wszystko kumulować – te ważne sprawy o których pisałem na początku. Potykam się dwukrotnie na trasie w miejscach gdzie spokojnie nie powinno się to wydarzyć.
Z dala, dobiegając do podejścia, widzę mocno pionowy sznur czerwonych światełek – obraz miejscami podobny jak podczas Trans Gran Canarii, czy Piekła Czantorii. Podejście faktycznie jest mocne jednak radzę sobie z nim. Teren jest zróżnicowany, chwilami bardzo wąska ścieżka, której prawie nie widać, bo zasłonięta jest ścinkami lesnymi. Wszędzie, często na trasie, powalone drzewa, krzaki.
Wychodzimy na tereny bardzo odsłonięte. Widać to co w nocy ładne – oświetlone miejscowości, kominy, mosty i to co na zdjęciu poniższym….
Kiedy bluza wysycha i wydaje się, że wszystko jest już w normie, nic stąd ni, zowąd pojawia się nieoczekiwane delikatne kłucie w żołądku. O co chodzi? Chwilami lekceważę ten sygnał i targam na podbiegu. To delikatne kłucie zmienia się w lekki ból żołądka. Już nie robi się za wesoło, bo pomimo znajomości stanu i wiedzy, jak sobie z takim stanem radzić, ten ból staje się intensywniejszy.
Jestem wręcz zblokowany. Nie mogę biec. Idę ku górze po odcinkach podejścia w śniegu, mijając ratraki, krok po kroku. Kilku zawodników wyprzedza mnie. Trzymam się chwilami mocno brzucha. Momentami jest decyzja żeby naprawdę zejść. Czuje jak ból ogarnia ciało z każdej strony. Jeden z zawodników dopytuje się o stan. Zamieniając kilka słów z nim dowiaduję się, że i jego to dopadło, ale kolega już postanowił – schodzi. Ubieram kurtkę. Jest mi cieplej. Wiedząc z odczytów zegarka ile jeszcze trasy przede mną do punktu żywieniowego, podejmuje się dalszego uczestniczenia. Jednak w tym organiźmie tli się taki malutki płomyczek, który może nie jest potężny ale ma swoją siłę. Na pewnym odcinku wzniesienia ratuje mnie Pan z koncentratem pomarańczowym i zimną wodą – ból ustępuje.
„Może jednak koniec?” – dopytuje po nalaniu koncentratu.
„Zobaczymy” – krótko, bo nie mam siły mówić.
„Za 12 kilometrów jest punkt z ciepłym posiłkiem” – informuje.
Dziękuję za zimny napój i udaje mi się lekko raz biec, raz iść.
Tutaj wychodzi kolejny fakt. Światło czołowe jest zdecydowanie za słabe, ponieważ zbyt późno zauważam drewniane przeszkody (300lm chyba za mało).
Miejscami trasę można porównać do pewnych odcinków z 240 kilometrowego dystansu z Lądka – pełno błota. Omijam bokiem mocno błotniste miejsca, których jest masa. Z pewnym momencie mylę nawierzchnie i wbiegam nieświadomie jeszcze po kolana do kałuży z błotem. Buty i skarpety… tak, niestety. Dobiegam do zawodnika, którego widziałem już wcześniej przed sobą. To dla niego pierwsze ultra w życiu – krótka rozmowa. Dowiaduję się również, że jego kompan wcześniej już odpadł. Proszę kolegę tylko by biegł przede mną, ponieważ jego intensywne światło padające na mnie robi cień i nie widzę gruntu pod nogami.
Kończy się kolejne wzniesienie oraz kolejny lekko stromy zbieg. Przecinamy ulicę. Ktoś imprezuje w domkach (ognisko) i krzyczy, bo szukam tasiemek – „pobiegli w dół i w prawo” – a już miałem traka sprawdzać na telefonie. Macham w geście podziękowania. Tutaj pierwszy raz mylę zbieg. Po, orientacyjnie, dwudziestu, może więcej, metrach, wracam do pewnego zakrętu gdzie jeszcze tasiemki były. Byłem bardzo skupiony tym co pod nogami i nie zauważyłem dwóch przybitych blaszek wyznaczających trasę (blaszki jak podczas Stovka pod Krkonosim).
Ktoś już wspomina, że kolano mu wysiada. Druga osoba wspomina o autobusie. Z lekkością wyprzedzam kolegów na zbiegu i takim sposobem jestem w miejscu gdzie można napić się gorącej czarnej herbaty oraz skosztować ciepłego posiłku.
To nie zupa z makaronem, jak na innych imprezach. To nie danie w formie makaronu z dodatkami. Moim zdaniem jest to koncentrat zupy pomidorowej, którą można sobie nalać z termosu, jak gorącą wodę. Nie wiem czy to moje przyzwyczajenie czy też nie, ale będąc świadkiem innych miejsc podczas zawodów, wydawałoby się, że ciepły posiłek będzie, o pewien lekko wyższy poziom, lepiej wyglądał. Zawodniczka, która dobiega do Nas, dzieli się wrażeniami z odcinka trasy:
„Wy też pomyliliście drogę z kałużą?” – lekko donośnym głosem oznajmia.
„Tak, też tam wpadłem” – odpowiadam.
„Ja upadłam cała” – dopowiada.
Czekam jeszcze kilka chwil, bo czuję po sobie, że trzeba dać więcej czasu organizmowi. Sam mówi: „jeszcze nie teraz, proszę.”
Z gorącą herbatą w dłoni idę w trasę. Mam trzy godziny i trzydzieści minut by zdąrzyć na kolejnym punkcie w wyznaczonym czasie. Dwadzieścia jeden kilometrów do pokonania przede mną. Mocno zmęczony żołądek, rozgrzany, zaczyna funkcjonować. Na mocnych podejściach, używając kijów, wbiegam żwawo lub przez chwilę idę równocześnie popijając wodę. Deszcz leje chwilami mocno i to w lesie. Będąc na grani biegnę cały czas. To jednak bardzo długi odcinek po grani. Miejscami trasa jest pokryta dużą wartswą śniegu a obok płyną strumienie (Barania Góra). Nie jeden raz ślizgając się, but nurkował. To już norma. Stopa do góry i do przodu. Po kolei dobiegam znów do pewnych dwóch zawodników, którzy zostają w tyle. Inny z kolei dogania mnie – jestem za nim. Łykam Litorsal aby się wzmocnić.
Cały czas zbieg. Raz mocno wymagający odcinek w śniegu raz łagodniejszy – „zamieciowe” dwukrotne doświadczenie przydaje się. Jeden cel – zdążyć na limit. Jestem na zbiegu mocno kamienistym, który jest bardzo stromy miejscami a zegarek wskazuje, że jeszcze przede mną cztery kilometry.
„A my myśleliśmy, że jesteśmy ostatnimi” – krzyczą do mnie inni z przodu.
Kwestia chwili upływa i dobiegam do nich oraz pozostają już za mną. Wiem już świadomie, że gdzieś tutaj będzie trzeba zderzyć się z prawdą – limit. W końcu jesteśmy zanotowani na karcie, ale zderzamy się z …..8:54 – 24 minuty po limicie.
Jaka szkoda. Przed nami było tylko Skrzyczne oraz już trasa z górki do mety. Odcinek czterdziestu kilometrów i dziewięć godzin czasu by ten odcinek ukończyć. Możliwe i realne jak dla mnie, jednak……
Finalnie, sześćdziesiąt jeden kilometrów za plecami zostało. W oczach, będąc już w busie, popłynęły łzy gdy spoglądałem na góry.
Zostaliśmy przetransportowani busem do linii startu. Zawody nie są trudne. Na zawodach nie ma punktu przepaku, co świadczy o tym, że jeśli chcesz coś zmienić, musisz mieć to przy sobie, więc startując akceptujesz tę zasadę.
Widząc logo wody Magnezia, bogatej w naturalne minerały, myślałem, że na punktach również będzie dominować właśnie woda tego typu. Za tę cenę pakietu startowego, mając doświadczenie z innych imprez, spodziewałem się wyższego standardu – tym bardziej, że ukończenie zawodów premiowane jest 5 punktami ITRA. Półlitrowa butelka wody oraz ulotka producenta to jednak troszeczkę za mało. Nie jest to tylko moja opinia. W busie nikt nie narzekał. Zawody sportowe to zawody. Zrozumiałe gdyby człowiek dobiegł do linii z limitem z opóźnieniem 5 minutowym – jeszcze akceptowalne. Trudniejsza trasa? Limity czasowe na odcinkach nie do końca dobrze poukładane? Te odpowiedzi zostawiam Wam.
Za rok zapewne kolejny raz będę podziwiał Wielką Czantorię nocą, tym razem Skrzyczne oraz drugi raz Wielką Czantorię na trasie SUT-a 100. Start był typowo treningowy pod UTMB z myślą ukończenia zawodów. Są teraz inne zawody przed „wisienką na torcie” i na nich trzeba się skupić przestrzegając przede wszystkim wymienionych zasad, które wcześniej przedstawiłem jako ważne dla mnie.
Co więc zrobić gdy zaboli a nie będzie żadnego środka w kieszeni, by uśmierzyć ból. Wszystko inne można zaakceptować. Uderzenie nogą, kolanem, ale coś co Cię paraliżuje od środka po całości i wpływa to na energetykę organizmu, która wcześniej była przygotowana? Ten ból zabrał cenne minuty. Może można temu zapobiec stosując 4 zasady:
- Wyspanie się
- Abstynencja od biegania – przedstartowa
- Aklimatyzacja
- Regularne odżywianie nie zapominając o przedstartowych „węglach”.
Znakomity wpis. Pełna dramaturgii relacja. Dziękuję!