Dziś promocja: dwa w jednym . Poniżej prezentujemy wam relacje ze styczniowych X Mistrzostw Europy w Rogainigu z Hiszpanii (Artura Skoczyńskiego) oraz zaproszenie na początek czerwca ma I Pomorski Rogaining (od Radka Literskiego) – serdecznie zapraszamy.
X Mistrzostw Europy w Rogainigu – relacja
Już sporo czasu minęło od 10-tych Mistrzostw Europy w Rogainingu jakie odbyły się w Hiszpanii w pięknych okolicznościach przyrody okolic Llacuny niedaleko Barcelony, ale naszło mnie jednak aby się pewnymi wrażeniami podzielić. Wrażeniami z pozycji amatora biegowego. Zaraz wyjaśnię te dygresje…
Rogaining u nas w kraju dopiero raczkuje ale jak się okazało mamy chyba jakieś narodowe predyspozycje bo wyniki tegorocznych Mistrzostw pokazały, że z Polakami należy się liczyć. To niezmiernie fajna dyscyplina, która może nam połączyć środowiska długodystansowców, amatorów AR, biegów na orientację oraz turystycznych marszy na orientację.
Elementy ewolucji w podobnym kierunku widać choćby po udanych próbach wprowadzenia zasad scorelaufu choćby do Skorpiona, Harpagana czy też udanych organizacyjnie pierwszych Rogainingów organizowanych przez Strzelin.
W okolice Barcelony zjeżdżaliśmy i zlatywaliśmy się różnymi metodami, ale z sukcesem. Pogoda była piękna jak na styczeń. Ci co zdecydowali się na wcześniejszy przylot do Barcelony wygrali piękną, wakacyjną pogodę. Temperatury dochodzące do 20 stopni w słońcu pozwoliły nawet niektórym na kąpiel w morzu! To niezły bonus, zwłaszcza w świetle obliczeń, że tak czy inaczej koszty dotarcia na zawody w Hiszpanii to dla każdego z nas „małe wczasy”…
Większość z nas zdecydowała się na start w barwach Rogaining Team Poland (RTP) , naszej środowiskowej organizacji.
Pogoda dopisała także w dzień startu. Piękne słońce, temperatura rosnąca od rana z zapowiedzią chmur na noc. To spowodowałoby utrzymanie się temperatur ponad 5 stopni w plusie nawet w nocy. Chmury nie nadeszły, temperatury utrzymały się trochę poniżej 5 stopni ale za to mieliśmy piękne; hiszpańskie gwiazdy nad samymi głowami i spokojnie mogliśmy oszczędzać światło korzystając z księżyca. Na dwie godziny przed startem, zgodnie z zasadami, otrzymujemy mapy i planujemy trasy. To dla mnie jeden z ciekawszych elementów, bowiem tu, w górskich warunkach, wybór trasy jest jedną z najważniejszych kwestii decydujących o sukcesie lub w ogóle dotarciu do mety… Różne są metody planowania. Jedni mierzą na oko… inni linijkami… różnymi przyborami… Najbardziej widowiskowa jest metoda wbijania szpilek w punkty jakie zamierzają zawodnicy osiągnąć i rozciąganie pomiędzy nimi nitki. Fajne, ale trochę złudne bo droga pomiędzy nimi kręta i na dodatek idzie góra – dół. Po płaskim może to i dobra metoda. Ale w górach i to stromych, to jest duuuża różnica. Tym bardziej, że organizator w komunikacie podał, że nie zaznaczone mogą być ściany skalne i strome piargi na mapie, że tam gdzie są blisko poziomice tam może być i ściana… Zapowiada się fajnie! Mapa w skali 1:25 000 , a nie jak czasem 40 000 czy 50 000. Dla mnie jako marszowego orientalisty to duży plus. Ale też zapowiedź, że organizator postawił punkty w niełatwych miejscach i wykorzystał zalety dokładnej mapy. I tak było!
No i teraz zaczyna się moja prywata. Tzn, prywatna opowieść o zmaganiach z ciałem i duszą. Przygotowywałem się do tych zawodów z wielką radością i typową dla mnie małą systematycznością. Ale z racji radosnego przejścia w stronę naturalnego poruszania się po terenie, związanego z zakupem wspaniałych butów marki Inov-8, przez ostatnie kilka miesięcy biegałem znacznie więcej niż wcześniej w moim życiu i sprawiało mi to znacznie więcej radości. Pokazały to moje starty w jesiennych edycjach Pucharu Polski w Marszach na Orientację oraz Strzelińskim Rogainingu. I nie o wyniki mi chodzi, tylko o moją lepszą kondycję biegową. Co dla nas, „marszowych”, nie jest całkiem normalnym sposobem poruszania się. Tym bardziej, że tym razem, na Hiszpanię zakontraktowałem nowego partnera. Mojego przyjaciela z Hiszpanii, z którym trochę razem pracujemy. Javier dał się namówić bo jest aktywnie biegającym maratończykiem i to czasem nawet górskim. Dla mnie masakra, ja tylko poruszam się uparcie do przodu: ale on biega! Ha! Miałem za to maleńką przewagę: on pierwszy raz w życiu trzymał w ręku busolę. Więc umówiliśmy się, że jakby co, to on mnie niesie a ja mu mówię w którą stronę… Całkiem dobry układ. No dobra ale pewna ambicja sportowa, także we mnie się obudziła więc troszkę trenowałem. Do czasu… W Boże Narodzenie, w drugie święto poszedłem wybiegać smakołyki i gdzieś na 5 kilometrze, mojej normalnej trasy, zaliczyłem ostry ból w prawej łydce. Naciągnięty zaczep Achillesa do mięśni łydki. Chodzić się da, biegać nie. A po drodze jeszcze Sylwester w górach był… i trochę chodzenia… i pierwsza edycja spontanicznego Biegu Jednorożca w noc Sylwestrową … więc nie było czasu dać nodze odpocząć… A pan Doktor powiedzieli, że nie biegać, dopóki boli… Bolało aż do Llacuny. Trochę rozchodziłem po Barcelonie i zapowiadało się nieźle. Do czasu…
Trzeba przyznać Hiszpanom, że start był bardzo malowniczy. Wypełniliśmy kolorowymi strojami biegaczy szczelnie cały ryneczek Llacuny i w samo południe, z ostatnim uderzeniem zegara na wieży kościoła wystartowaliśmy! Przy planowaniu okazało się, że kilka naszych polskich zespołów wybrało podobną trasę, z wariantem północnym. Początek, to ładny dobieg około 2 km po płaskim i asfaltowym , potem jeszcze 300 m ostro pod górę. Więc raczej kolejki na punkcie nie będzie… Dla mnie ta ambicja biegania okazała się zgubna już na płaskim. Ból w łydce powiedział mi, że koniec z bieganiem. A ja mu na to, że wcale nie koniec… I to była głupota! Bo pod górkę, do pierwszego punktu to już nie miałem na czym wchodzić. Stąpanie „na palce” zupełnie odpadało, pozostało wspinanie z samej pięty, bez użycia mięśni łydki. Fajnie… A tu mój partner ma ochotę się trochę rozbiegać akurat… Na szczęście po wspinaniu się na szczyt, najbliższy fragment zapowiada się na równym, po szczytach. Ale najpierw czeka nas zmierzenie się z trudnościami mapy w konfrontacji z terenem. Drugi punkt to mistrzostwo świata! Prawie nie wyobrażam sobie jak go robić w nocy. Najpierw zderzenie z niskimi kolczastymi krzakami na skałach – momentami kompletnie nie dającymi się przejść, potem obejście skalnej ściany, bo punkt jest w jaskini na dole, i przedzieranie się przez z pozoru wyższy las – tu nowość dla mnie: cienkie, kolczaste pnącza. Jak nasze jeżyny, ale nie dające się tak łatwo zerwać… W pewnym momencie, gdy mi kamienie odjechały spod nóg, zawisłem na tych zielonych nitkach pomiędzy drzewami… Krew się leje z podrapanych rąk a ja nie mogę się ruszyć do przodu! Ale zabawa! Pomocna dłoń i namierzamy dalej jaskinię razem z tłumem innych. Radek z Andrzejem już wracają z punktu więc dobre słowo dopinguje nas i za chwilę mamy drania! Teraz tylko trzeba wrócić na drogę tą samą trasą, którą tu dotarliśmy. Bo nie jestem pewien, czy wybranie wariantu wspinaczki na kilkunastometrową ścianę to byłby wariant bezpieczny. Ja wracam sprawnie po śladach. Inni, głównie rosyjskojęzyczni, narażają się na spadające kamienie. Uf … zapowiada się nieźle, jeszcze parę takich punktów i okaże się że zamiast zaplanowanych ponad 30 punktów zaliczymy mniej niż 10! Ale dalej już nie było aż tak źle… Mapa okazała się dobrze narysowana i punkty całkiem dobrze rozstawione. Często niełatwe do odnalezienia, ale dla mnie to właśnie najfajniejsza zabawa, bo z bieganiem krucho. Jeszcze po płaskim to jakoś z pięty się da potruchtać, ale to jakby bieganie w gipsie. Ból to jeszcze jakoś można przetrwać ale ten strach czy w ogóle wytrzyma? Po czterech godzinach jako tako mięsień się stabilizuje i pozwala na szybsze chodzenie czy małe truchtanie i zbieganie z górek. Nie jest źle, zwłaszcza że zbliża się zmierzch, a w nocy bieganie jeszcze mniej jest mi potrzebne. Spotykam naszych juniorów z Czerska. Idzie im całkiem dobrze. Przed zmierzchem widzimy się i z parą Radek /Andrzej i Andrzej/Janek czyli naszymi nadziejami medalowymi. Idzie im bardzo dobrze a udało mi się ich zobaczyć tylko dlatego, że po krótkiej acz burzliwej konsultacji z moja nogą, odpuściłem po drodze jeden z planowanych punktów. Był góra – dół – góra…
Javier dosyć szybko uczy się czytania mapy, trochę gorzej z kompasem… Ale i tak robi szybkie postępy. Przydały się w nocy te nauki. Po 6-8 godzinach zaczyna się okazywać, że na podejściach pod strome zbocza, mój maratończyk wcale a wcale mnie nie wyprzedza. Trochę mnie to cieszy, że ja daję radę ale z drugiej strony zaczynam się zastanawiać nad tym o co chodzi z kondycją mojego biegacza. Z nastaniem nocy robi się jeszcze mniej ciekawie… Okazuje się, że to co brałem dotychczas jako męski żart, wcale nim nie jest. Javier obawia się nocy w górach, w lesie i w zimnie. Upewnia się ze śmiertelną powagą i to kilkakrotnie, czy na pewno go w lesie nie zostawię samego. Coś, co dla mnie jest całkowicie normalną aktywnością dla niego jest pokonaniem pewnej bariery psychicznej. To mnie zaskoczyło. I następna sprawa. Po 10-12 godzinach on ma już dość. A dla mnie dopiero się zaczyna zabawa. Walka ze sobą, z bólem to najfajniejszy element długodystansowych przejść. Ale olśniło mnie, a w zasadzie mi to Javier wyjaśnił: on męczy się intensywnie przez 3-4 godziny, biegnie sportowo a potem odpoczywa i się regeneruje! A my tu już 12 godzin w trasie, około 50 km w nogach… a to dopiero planowana połowa. Obiecuje sobie i mnie, że już nigdy więcej… I gdy robimy sobie krótki odpoczynek przy punkcie na szczycie 50 metrowego klifu z panoramą nocnej, pięknie oświetlonej Hiszpanii, dzwoni do żony. Tłumaczy jej, że chyba mam zamiar go wykończyć tej nocy.
I ustala się nam rytm, że ja sobie prowadzę i nawiguję spokojnie, a on się ciągnie parę metrów za mną. Ożywia się tylko przy punktach. Ale tu też pozytyw! Przy jednym z punktów, gdzie musimy wleźć w krzaki, znaleźć suchy parów i dalej iść do punktu, znosi nas wybitnie i trafiamy w inny parów. Po wyjściu na jakąś drogę, zaczynam czesać dalej ale w pewnym momencie Javier mówi stop! Pokazuje mi mapę i mówi gdzie jesteśmy! I jak dojść do punktu! No rewelacja! Najlepsze, że faktycznie miał 100% racji i dzięki niemu szybko znaleźliśmy całkiem trudny punkt. W nagrodę pyta czy może posłuchać meczu, bo gra akurat Valencia czyli jego ulubiony klub. Ok. Ale teraz to już całkiem zostaję sam z lasem… No dobra… Przede mną długie, spokojne podejście… na kilka kilometrów… i jest noc… pomału zapadam w marszowy trans… robi się ciepło i cicho… I Nagle! „Mierda!!!” drze się na cały głos Javi! Oho! Wraz z nieuniknionym podskokiem, dociera do mnie, że Valencia straciła gola! Fajne i ożywcze wyrwanie się z transu. Tak, że gdy na następnym postoju ja smaruję nogi a Javier zasypia (tak mi się wydawało) i słyszę na cały las „Goool!” to już odrobinę niżej podskakuję…
Jedno muszę Javierowi oddać. Do samego końca nie sprzeciwia się ani troszkę na moje planowane wyjścia na punkty, nie optował za żadnymi skrótami i godził się na każdy wariant jaki zaplanowałem. Mimo, iż deklarował, że już nie ma siły. Jednak twardziel!
I jestem pod wielkim wrażeniem hiszpańskich gór. Pierwszy raz chyba w życiu przeszedłem tak długi dystans z kompletnie suchymi stopami! Nawet rosy nie było… strumyka żadnego czynnego, mimo iż na mapie parę razy były na niebiesko. Fajnie tak. Luksusy… I tak mi się wydawało, że dociągniemy te 24 godzinki… Myliłem się nieco…
Trasę miałem zaplanowaną w dwóch pętlach, z odwiedzeniem bazy lub okolicy bazy przed świtem. A potem jeszcze większa lub mniejsza pętelka w zależności od kondycji. Moja prawa noga mówiła, że ta mniejsza… Ale z racji, że wolniej się szło, to docieramy do bazy dobrze już „za widnego”, przed 8 rano… Chciałem się napić, zjeść coś, dać Javierowi odpocząć z pół godzinki i heja… Ale cóż, widać mój angielski w tym stanie umysłu nie był zbyt komunikatywny… Check point mety był na noc przeniesiony do bazy dla wygody… Javier go szybko znalazł! I już nie było siły ruszyć go dalej, pik, pik i meta nasza. Po niespełna 20 godzinach… Jak dla mnie – klęska… Ale moja noga uznała raczej, że Javier to fajny gość i to z tych rozsądnych! Nie wywalczyliśmy wiele, brakło 4 godzin, przeszkodziły kontuzje i zniechęcenie. Ale w sumie jestem bardzo zadowolony i imprezę uważam za udaną.
Hiszpanie robią dobre zawody!
Nie wiem tylko ile mi zajmie powrót do normalnego biegania. Ale wnioski też mam, naocznie się przekonałem, że to co robimy to dosyć specyficzna forma aktywności i bardzo dużo zależy tu od siły psychiki. A tej z wiekiem nam przybywa, gdy sił witalnych ubywa. I dlatego są możliwe takie wyniki jakie wykręcił Andrzej Krochmal i Janek Gracjasz wygrywając super weteranów i Radek Literski z Andrzejem Buchajewiczem (RTP) , którzy wywalczyli brąz wśród weteranów! Chylę czoła, bo to łatwizna nie była, wiem…
Super są też wyniki naszych polskich juniorek Oli Momot i Agnieszki Pozorskiej (RTP) oraz juniorów Filipa Fierka i Piotra Nowaka (RTP), którzy wywalczyli złota w swoich kategoriach. W pięknym stylu. Zwłaszcza chłopakom należy się pełen szacunek, spotykaliśmy się kilkakrotnie na trasie. Walczyli naprawdę wspaniale.
Raz nawet w środku nocy, przechodząc przez uśpioną winnicę usłyszałem ich okrzyk:
– Are you from Poland?
– Yes, of course ! – odpowiedziałem zgodnie z prawdą,
-We too… –
Tak to się Polacy dogadują na obcej ziemi…
W najbliższym czasie czekają nas fajne imprezy w rogainingowym stylu. Będzie Strzeliński, już tradycyjnie, ale zapowiada się też fajnie w czerwcu rogaining organizowany przez Radka Literskiego i jego środowisko (Sekcja Turystyki Kwalifikowanej Ludowy Uczniowski Klub Sportowy „Pol” Czersk) – I Pomorski Rogaining, 1-2 czerwca 2013, Czersk.
Tam będzie się działo! Już się nie mogę doczekać…
Jak widać, Rogaining Team Poland, mimo iż jeszcze nie sformalizowany to działa już prawie dwa lata (od mistrzostw Europy na Łotwie) i może się pochwalić wspaniałymi wynikami… Oby tak dalej! Latem czekają nas nowe wyzwania, np. Mistrzostwa Świata w Rogainingu, które rozegrane zostaną tym razem na rosyjskiej ziemi pod Pskowem.
Podsumowanie wyników na napierajce
I Pomorski Rogaining – zaproszenie
Zapraszamy na XIII Borowiacki Marsz na Orientację, który tym razem odbędzie się w nowej formule jako I Pomorski Rogaining. Zawody odbędą się w dniach 1-2 czerwca w Czersku (Bory Tucholskie). Jest to w Polsce świeża dyscyplina, dlaczego ją polubiliśmy?
- Bo jest dla wszystkich. W każdej chwili można podjąć decyzję o powrocie na metę. Trasę można pokonywać marszem lub biegiem. Na tej samej trasie można rozegrać dowolne kategorie, np. wiekowe. Przyjazny dla początkujących.
- Dużo się dzieje. Startując na długodystansowych zawodach często narzekamy na długie przeloty. Tu możemy zdobywać 2-3 PK na godzinę.
- Ciekawa formuła: jest to scorelauf, więc gwarantuje olbrzymią różnorodność wariantów.
- Atrakcyjne są różne wartości wagowe PK, zależne od odległości od startu/mety i trudności. Jest to synergia z zasadą scorelaufu. Nie ma takich samych przejść, na wariantach można sporo zyskać, ale i stracić.
- Ma unikalne zasady. Rozstawiamy tyle PK i na takim obszarze, aby nikt nie podbił wszystkich. Dystans czasowy powinien zawierać przejście noc/dzień lub dzień/noc.
- Efektowny start – ze startu wspólnego uczestnicy rozbiegają się we wszystkich kierunkach.
- Zasady są czytelne i łatwe w stosowaniu dla wszystkich uczestników niezależnie od stopnia zaawansowania w orienteeringu.
- Rogaining to taka krzyżówka BnO z długim dystansem. Sporo azymutów, pełna mapa, kondycja na wielogodzinny marsz/bieg. Dla napieraczy – „jest co robić”.
Nie zapominamy też o rowerzystach na których czeka, mamy nadzieję, wymagająca nawigacyjnie 4-godzinna trasa. Drogi są piaszczyste, a asfalty do przejechania raczej w poprzek niż wzdłuż, dodatkowo część dystansu przypadnie po zmroku. W promieniu kilkunastu km od Czerska czekać będzie ponad 40 punktów kontrolnych. Zdążycie się nieźle zgrzać zanim w nocy wrócicie na czerski rynek.
W ramach XIII Boro rozegrany zostanie też Mini-Rogaining z elementami gry miejskiej dla początkujących oraz małoletnich orientalistów.
Na rozgrzewkę w miejskim parku przygotowaliśmy zawody Trail-O, czyli orientację precyzyjną. Zawody są doskonałe do rozpoczęcia przygody z wszelkimi formami terenowej orientacji.
Dodatkowe informacje:
Zostaw odpowiedź