Rafał Bielawa zajął na najdłuższym polskim biegu rewelacyjne 4. miejsce. Teraz dzieli się z nami wrażeniami z prawie 40-godzinnego przebierania nogami po koronie Kotliny Kłodzkiej.

Moja przygoda z bieganiem zaczęła się nieco ponad dwa lata temu. Właśnie zakończyłem rehabilitację po zerwanych więzadłach, które nie wytrzymały napięcia podczas jednego z meczów koszykówki. Energia mnie rozpierała, szukałem innego jej ujścia, ale nic nie dawało satysfakcji. Dochodziłem do siebie jeżdżąc na rowerze, ale od początku było to ten rodzaj sportu, w którym czegoś brakowało do szczęścia. Kolega Michał, zaproponował bieganie, ale tylko się uśmiechnąłem. „Nie, dziękuję, to nie dla mnie”… jakoś nie widzę siebie biegnącego bez sensu po lesie, chodniku, czy gdziekolwiek indziej. Nuda.

Rafał Bielawa na mecie DFBG. Fot. Piotr Dymus

Rafał Bielawa na mecie DFBG. Fot. Piotr Dymus

Początek

Jednak okazało się, że w bieganiu może być coś fajnego, coś ekstremalnego, ciekawego, podniecającego, szalonego i… zobaczyłem to siedząc z butelką piwa, przy ognisku zajadając się kiełbaskami, gdy właśnie z trasy Rzeźnika powracali jej bohaterowie. Brudni, zziajani, umęczeni, ale przede wszystkim szczęśliwi. Pierwsza deklaracja o tym, że zaczynam padła właśnie w Cisnej, a po powrocie do stolicy zrobiłem swoje pierwsze 10 km. Umarłem na trzecim, a później zatrzymując się co kilkaset metrów doczłapałem do końca. Pamiętam tylko pytania do samego siebie jak to możliwe, że uprawiając sport, jeżdżąc przez rok na rowerze jestem tak słaby. Jednak nie poddałem się, biegałem kilka razy w tygodniu, wkręcając się bardziej i bardziej. Już po wakacjach miało się okazać, że tym razem Michał już na 17 km poprosił o przerwę, a ja truchtałem sobie dalej.

Bieganie pochłonęło mnie bez reszty, a kiedy padało, było zimno, to cieszyłem się jeszcze bardziej. Pierwszy maraton po trzech miesiącach. Ukończyłem, chociaż uważałem, że mogę szybciej. Jednak to miał być tylko przystanek w drodze do celu jakim miał być udział w Rzeźniku. Pobiegliśmy razem z Michałem, czas 12h 45 minut wtedy wydawał mi się przyzwoity, ba wręcz dobry. Oszołomiony tą przygodą stanąłem na starcie Biegu 7 Szczytów w I edycji i… okazało się, że na 40 km padła mi pachwina i kamizelka finiszera pozostała tylko marzeniem. To był początek walki z kilometrami i kolejnymi kontuzjami, ukończyłem Chudego Wawrzyńca, Bieg 7 Dolin i kilka innych zawodów, cały czas wracałem jednak do B7S i do tego, że mi się nie udało. O tym, że nie miało prawa się udać przekonałem się już na wiosnę.

Przygotowania

Tym razem zacząłem przygotowania do sezonu inaczej, odpoczywałem po sezonie. Wyleczyłem kontuzje, z którymi borykałem się przez cały sezon i sięgnąłem po nieco inny plan treningowy. Chciałem wzmocnić prędkość i wytrzymałość. O bieganiu w górach nie było mowy, a na warszawskich Kabatach próżno szukać szalonych wzniesień, stromych, niekończących się zbiegów, czy ponad 100 metrowych podbiegów. Tomek napisał mi plan, inny bez biegania po 30-40 km, mniej ale z różnymi akcentami. To spowodowało, że cały okres przygotowań przebiegałem bez kontuzji, wzmocniłem się, biegało mi się łatwiej i szybciej. Na początek sezonu test w maratonie. Niestety nieco się za mocno się spiąłem i nie poszło. Wyciągnąłem za to cenną nauczkę, Rafał jedz, odżywiaj się starannie podczas biegu! To zapamiętałem i to miało z pewnością wpływać pozytywnie na moje samopoczucie podczas biegowych wycieczek. Później start w Twardzielu Świętokrzyskim, treningi z długimi i bardzo długimi wybieganiami. Ostatnim testem miał być Bieg Rzeźnika 2014. Biegłem z Dominikiem, ostro na początku, później nieco wolniej, ale cały czas mocno trzymając się założonego planu. Czas na mecie 9:27 i 9 miejsce, czyli znacząca poprawa. To był dobry prognostyk, kolejnym miała okazać się warszawska Monte Kazura i kolejne urwane sekundy z 5 kilometrowego wyścigu.

Ostatnia prosta

Po Rzeźniku wszystkie myśli błądziły już wokół B7S. Dużo czytałem, jeszcze więcej rozmawiałem ze znajomymi, zamęczałem Krzysia z Napieraja, słuchałem Dominika, cały czas zastanawiając się jak pobiec, jaką przyjąć taktykę na bieg. Długo wahałem się nad wyborem pomiędzy szybko, a wolno. Do tego obserwowałem pogodę i wiedziałem, że lekko nie będzie więc tym bardziej skłaniałem się ku założeniu 7,5 h na 50 km i obserwowanie co dzieje się na trasie do 150-180 km, aby następnie podjąć decyzję, wiedząc już jak będę się czuł i jakie warunki będą w trasie.

Po raz pierwszy zabrałem też kije, tak aby mnie nieco spowalniały, abym nie zagrzał się na początku, ale aby wejść spokojnie w bieg. Buty, postawiłem na cienkie, miękkie 212 z inov-8, tylko te nie dokuczały mojemu achillesowi, chociaż wiedziałem, że ze stóp uczynią mi jesień średniowiecza. Ostatni tydzień był masakrą, zastanawiałem się czy to dobre założenia, ale czegoś trzeba było się trzymać.

Paweł Dybek - mocarny ultras o rajdowej proweniencji. Prowadzenie objął po półmetku i pewnie zwyciężył. Foto Piotr Dymus

Paweł Dybek – mocarny ultras o rajdowej proweniencji. Prowadzenie objął po półmetku i pewnie zwyciężył. Fot. Piotr Dymus

Dzień startu

Od rana przykleiło się do mnie jakieś zatrucie i niestety wiele porannych godzin spędziłem w toalecie na opróżnianiu żołądka. Nie powiem, że to jest to, co lubię najbardziej, ale w końcu o 11 stwierdziłem, że czas wstać z kolan, drugie co powiedziałem to, że skoro największy kryzys zaliczyłem przed biegiem to teraz będzie już z górki. Problemy żołądkowe miały też inny pozytywny wymiar, przestałem zastanawiać się nad startem. Wiedziałem bowiem, że kilka pierwszych godzin będę potrzebował na to aby stanąć na nogi. Dojechałem na start, wysiadłem z auta i… buty zostały w hotelu. Szybki powrót po zapomniany osprzęt, krótka rozmowa z Kamilem, którego miałem okazję poznać w Cisnej (ukończył w świetnym czasie Rzeźnika, a do tego już przebiegł B7S), stanęliśmy na starcie i… maszyna ruszyła.

W Otchłani

To, co działo się na pierwszych kilometrach zachwiało mną, moim planem, odzieżą, butami i wszystkim tym co miałem przy sobie.

Twardzielki i twardziele biegli wokół mnie, wyprzedzali z ponaddźwiękową prędkością, wydawali z siebie ostre pomruki, wydychali powietrze z płuc z taką siłą, że zadawałem sobie pytanie: co ja tu robię? Były momenty, że chciałem rzucić się w tą rzekę, dać się porwać, a jednak zostałem na brzegu i z mozołem walczyłem ze swoim czółnem.

Powoli łapałem rytm, kurczowo trzymając się swojego planu. Wolno po płaskim, wolno z góry i jeszcze wolniej na szczyty.

Stoczyłem się gdzieś w środek stawki, ale byłem na to przygotowany, co więcej to był swojego rodzaju papierek lakmusowy, że idzie dobrze. Pierwszy punkt na 9 kilometrze, wyrzuciłem papierki i ruszyłem dalej. Początek trasy znałem z zeszłorocznej próby i teraz biegło mi się jakoś raźniej. W drodze do punktu na Przełęczy Płoszczynie zacząłem wyprzedzać, powoli, jedna osoba tu, dwie tam, ale… stale spoglądałem na zegarek, aby nie dać się zwariować. Mało czasu na bufetach, szybka dolewka, garść żelków w dłoni i jazda. Idąc i zajadając się smakołykami dobiegł do mnie Kamil, którego minąłem na poprzedniej stacji, a który teraz dołączył do mnie i tak oto zadecydowaliśmy o wspólnym biegu. Było chłodno, ciemno i przyjemnie, pozwoliłem sobie na urwanie kilku minut, aby było z czego oddawać podczas upałów, które miały nas nawiedzić już o poranku. Międzygórze GOPR, Długopole Zdrój i Schronisko Jagodna, wszystkie te miejsca pokonywaliśmy bez zbędnej straty, cały czas pnąc się do góry. Na setnym kilometrze mieliśmy zapas jednej godziny i… teraz trzeba było biec wolniej i nie urywać kolejnych minut.

Do Kudowy biegliśmy wspólnie z dwoma zawodnikami z SuperTrial Łukaszem i Jarkiem, cały czas oszczędzając siły tam gdzie się dało.

Dopiero wieczorem miało okazać się, jak wiele zyskaliśmy nie biegnąc na złamanie karku w dół po łąkach i polach. Na pozór dziwaczna decyzja miała już za kilka godzin zaprocentować.

Było cały czas do przodu i spokojnie, na tyle spokojnie, że w drodze do Kudowy odwiedziliśmy sklep i zjedliśmy najlepsze lody na świecie, co powtórzyliśmy jeszcze przed Bardem. Goniliśmy kolejne ekipy, jedne uciekały w wielkim słońcu, ale już po kilku kilometrach okazywało się, że właśnie potrzebują więcej czasu na odpoczynek, lub też dowiadywaliśmy się, że oto ktoś zrezygnował z rywalizacji.

Taktyka na tak długi bieg? Przeć do przodu, choćby bardzo powoli, ale przeć. Foto Piotr Dymus

Taktyka na tak długi bieg? Przeć do przodu, choćby bardzo powoli, ale przeć. Fot. Piotr Dymus

Pasterka i pyszna jarzynowa, gdzie się tylko dało głowa lądowała pod strumieniem zimnej wody i … cały czas do przodu. Na Szczelincu okazało się, że mało brakuje do podium, było jeszcze sporo sił i wszystko wydawało się na wyciągnięcie ręki. Trochę straciliśmy czasu podczas „spaceru” przez Szczeliniec bowiem masa turystów dość skutecznie tarasowała wszelkie przejścia, tam też po raz pierwszy musiałem paść na kolana. Niestety tylko w tej pozycji mogłem przecisnąć się przez niskie i wąskie przejścia.

Czy ruszyliśmy wtedy mocno? Nie! Strata była niezbyt duża, około 2 godzin, nie liczyłem Pawła, gdyż on w mojej ocenie wygrał ten bieg zanim się rozpoczął. To zbyt doświadczony zawodnik, aby dał się porwać szaleństwu, do tego mocno wspierała go Magda, więc jakby tylko miał ochotę na szybsze partie zapewne dostałby po głowie 🙂 My z Kamilem robiliśmy swoje i decyzję o tym, co dalej mieliśmy podjąć w okolicach 180-190 km. Niestety także wtedy zaczęły się pierwsze problemy. Kamil dość mocno odczuł trudy trasy, ja natomiast bałem się zaatakować sam, gdyż… biegło mi się naprawdę super. Przez te sto kilkadziesiąt kilometrów stworzyliśmy niezły duet. Potrafiliśmy się wspierać i razem parliśmy do przodu. Szybka analiza, kolejne informacje o zawodnikach, którzy zeszli i decyzja, że to co mamy teraz jest zadowalające i lecimy do mety.

Zmęczenie widoczne było na naszych twarzach aż nadto, jest ciężko i ten upał, aby tylko dotrzeć do Barda i skosztować pysznej zupy, wypić kawę i ruszyć dalej. Bogracz to było coś co postawiło nas na nogi, ale już za chwilę mieliśmy zmierzyć się z masakryczną Drogą Krzyżową. Okazało się jednak, że nie było tak źle. Tydzień wcześniej przebiegłem ten fragment, a teraz stojąc przy pierwszej stacji wydawało mi się, że zanim wejdę na górę umrę, jednak ilość złych uczynków nie była tak duża, jak mi się zdawało. Co więcej w trakcie tego wejścia zasnąłem snem sprawiedliwego, gdy się ocknąłem stwierdziłem, że zgubiliśmy trasę. Dobrze, że nie spałem zbyt długo i mieliśmy do przejścia tylko kilkaset metrów.

Myślę, że nasze ciała wyły już z bólu. Kontakt stóp z podłożem mogę opisać jedynie jak przypalanie, miałem wrażenie, że zeszły mi paznokcie, które… od czasu do czasu okładałem mocno kijkiem aby wszedł na miejsce. Tak, to dziwne, ale za nic w świecie nie zdjąłbym buta w trakcie biegu. Do tego wszystkiego jeszcze jakieś schizy w postaci tysięcy latających wokół much, ciem i innych owadów.

Gdybym napisał teraz lecieliśmy do mety na skrzydłach skłamałbym jak nic. Było ciężko, szło coraz wolniej i wolniej. W końcu Kamil rzucił hasło abym biegł dalej sam, że oboje się już męczymy, dla niego bywa za szybko, dla mnie za wolno. A każdy krok to dla niego spory ból i… To dziwne uczucie. Biegliśmy wspólnie tyle kilometrów, zaproponowałem, że jeszcze tych kilka kilometrów do najbliższego punktu, ale był twardy.

Pobiegłem jak zerwany z łańcucha, spokojnie z zaciśniętymi zębami. Od czasu do czasu krzycząc z bólu gdy pojawiało się uczucie jak zrywanej ze stóp skóry. Wyciągnąłem muzykę, wrzuciłem słuchawki i jazda, przed siebie. Mimo zmęczenia biegłem i chciałem być już na mecie, aby zdjąć te cholerne buty. Jeszcze za Przełęczą Kłodzką zobaczyłem w oddali światełko z czołówki Kamila, dotarł do punktu, odetchnąłem. Wpadłem w las i biegłem… pod górę z górki, na płaskim, cały czas parłem do przodu. Z Orłowca zadzwoniłem, do rodziny z informacją, że za 1,5 godziny będę na mecie. Trochę zaskoczyła mnie zmiana trasy i kolejna wspinaczka, ale nie dałem się, czułem że się unoszę. Pierwsza informacja na temat mety pojawiła się jak pierwsza gwiazda na niebie, niespodziewanie ktoś czerwonym flamastrem na jednej z przyczepionych do drzewa informacji dopisał META! Oj zadziałało to na mnie bardzo pozytywnie, wprawdzie zgasłem nieco po przebiegnięciu 3 km, ale w końcu stale do przodu. Kolejna taka informacja nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia. Później przebiegłem przez znaną mi Lutynię i znak z napisem Lądek Zdrój!

W głowie zadowolenie i szczęście, a jednak udało się, byłem zmęczony ale dumny i mega zadowolony. Do mety biegłem spokojnie i szybko, tuż przed linią kończącą bieg od mojej Gosi zabrałem małego Adasia i z nim przekroczyłem magiczną linię. Czas 37 godzin 11 minut, miejsce 4, już później miało się okazać, że w swojej kategorii byłem 1, jak na dwa lata biegania to naprawdę super wynik.

Na mecie w końcu pozbyłem się butów, opatrzono mi stopy, niestety nie miałem już sił czekać na Kamila (dobiegł po ponad godzinie) bowiem właśnie na mecie dopadł mnie jedyny kryzys na tym całym biegu. Mózg wyłączył zasilanie, wpadłem w drgawki i marzyłem o tym, aby się położyć. Wprawdzie nie spałem tak, jak myślałem, założyłem że kładąc się w sobotę rano wstanę w niedzielę, a tu jednak taki zawód i jeszcze w sobotę przechadzałem się po Lądku w poszukiwaniu mojego biegowego partnera.

Podsumowanie

To nie był łatwy bieg, może technicznie niezbyt wymagający, a jednak jego skala i warunki, które panowały na trasie okazały się dla ogromnej większości czymś nie do przeskoczenia. Co według mnie zaważyło? Oczywiście przygotowanie, do tego znajomość własnego organizmu i taktyka, bez niej najprawdopodobniej straciłbym głowę, a jednocześnie ta część była niezwykle potrzebna, aby modyfikować ten w trakcie (założyłem 36 godzin). Ukończyłem ten bieg o wiele mądrzejszy. Mogę powiedzieć tak: jestem twardy, a nie tylko mocny.

O Autorze

Od 2002 roku piszemy o rajdach przygodowych - naszym mateczniku. O imprezach, sprzęcie, ludziach z rajdowego świata. Od kilku lat skupiamy się w większym stopniu na biegach ultra, starając się inspirować, informować i wciągać czytelników do tego niezwykłego świata malowanego potem, błotem, podszytego pasją i radością z biegania znacznie dalej niż maraton.

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany