Taaak. Mówili na mieście, że to ciężka impreza. Że niedobitki dobijały do bazy po zmroku. Zmarznięte łapy ściskające kompasy i rozmoczone mapy. Sine usta bełkoczące coś o limicie i o tym, że kto to wymyślił. Zwłaszcza śnieg w niedzielę. Coś było o sztywnym kolanie i paluchu czekającym na chirurga. A to wszystko w bazie na Przełęczy Kocierskiej w Beskidzie Małym. Zaraz… zaraz… ale o czym my tu mówimy? Przecież w tym roku to było na Pogórzu Ciężkowickim…
Aaaa! Wy tu znowu o tej prehistorii?
Dinozaury
Tak. Pierwsze GEZnO miało zachęcać słowem “Mały” po słowie Beskid. Takie tam górki nie wyższe niż 900m. Nie żadne Babie, Pilska, Baranie czy Turbacze. Kupić wtedy kompas na kciuk można było tylko jak się znało odpowiedni telefon do dilera, a diler miał kontakt z Rosji. I odbierało się na zawodach. Po klubach wiedziano co i jak, ale jak biegałeś po górkach od okazji do okazji, to co najwyżej busola z demobilu się trafiła. No może jakieś podstawowe Suunto w Sklepie Podróżnika. Sprzętowo generalnie słona bryndza. Był rok 2002. Nowe millenium i negocjacje o Unii z jednej strony, a dederony i moskwy z drugiej. I buty: Silvy ze Szwecji. Takie fest twarde i z kolcami. Ze skóry, która wytrzymywała karierę ojca i syna, a w piętę wgryzała się jak szwedzki ratler. No chyba, że nie byłeś w kręgu wtajemniczonych orientalistów, to miałeś jakieś lajkrowe rajtki i na nogach coś. Cośkolwiek. Coś (jeszcze przez chwilę) białego z szosy, a może jakieś turystyczne Salomony. Bo koledzy powiedzieli, że to dobra marka i sponsoruje takie zawody. No, a jak nie wiedziałeś co na siebie włożyć to do wszystkiego pasują bojówki.
To było 20 edycji temu. Ja się co najwyżej nasłuchałem od kolegów o tym śniegu i ciężkiej trasie. Że 35 km można robić w 8 czy 10 godzin jak się człowiek nie ogarnie z orientacją. A następnego dnia trzeba wstać, założyć te same mokre gacie (jak kto nie miał więcej) i biegać znowu to samo. Tylko inne punkty kontrolne. A okolica ta sama. Problem z Beskidem Małym jest taki, że tam nietrudno znaleźć podbieg 500 metrów w górę. A organizator nie pieścił się. Miał wąsy, pochodził z wojskowego klubu. Także wiecie. Przytulaski z orgiem to nie tu. Zwłaszcza jak nie ogarniałeś.
W sumie nie wiem skąd się wziął pomysł na taką formułę. Dwa dni, podobny dystans z mapą. Między tym nocleg. W tamtych czasach wzorcem mogły być wielodniowe zawody na orientację, ale kto coś czytał o biegach za granicą – mógł trafić na Mountain Marathon – imprezę rozgrywaną w UK od 1968 roku. Ogromną. Na trasie stawało po 1000 i więcej zawodników. A formuła – podobna. Dostajesz mapę w garść na samym starcie i biegniesz coś w okolicach maratonu. Tylko, że w przypadku Anglików dochodził jeszcze bagaż. Cały szpej należało nieść ze sobą i przespać się na polanie, gdzie była meta. Tego na GEZnO oszczędzono.
Dinozaury nieco późniejsze
Rok później spakowałem się i pojechałem zobaczyć jak to jest. Czy ten organizator rzeczywiście taki trep i czy ja cokolwiek ogarnę. A góry wybrali już konkretne – Masyw Babiej i bazę w Zawoi. Niewiele pamiętam, ale był piękny śnieg w wyższych partiach, jakieś buczyny. I jeden punkt, który wyniuchałem tak, że zbiegłem dokładnie na to drzewo za którym był lampion. Satysfakcja niesamowita.
I nawet, jeśli dobrze mi się zdaje, gdzieś w okolicy półmetka była herbata. Więc taka miła niespodzianka. A może ją wymyśliłem.
Ponieważ to już dwudziesta edycja, to pozwolę sobie na trochę dygresji.
GEZnO zawsze było takie trochę niespodziewane. Albo wyjątkowo trudne. Albo po prostu trudne. Przez chwilę za organizację odpowiadał Studencki Klub Przewodników Beskidzkich i wtedy impreza miała edycje w Beskidzie Niskim. Chyba ze trzy.
Była też w 2008 roku edycja, która mnie nieźle wkurzyła. Bazą było schronisko Pod Durbaszką w Małych Pieninach. Świetne miejsce. Tylko nie wiem jak to się stało, ale w kategorii MIX to chyba jedna ekipa zmieściła się w limicie. No, a wtedy było jasne – jak nie masz wszystkich punktów, to dostajesz dyska. No więc uparliśmy się zrobić wszystko. I dziergaliśmy, dziergaliśmy. Nawet bez większych wtop nawigacyjnych. Z radosnego słonecznego biegania, zrobiło się bieganie na tle zachodzącego słońca, dreptanie na tle ciemniejącego nieba, aż wreszcie człapanie w świetle gwiazd. A wszystko po to, by nie zostać zdyskwalifikowanym. Potwornie głodni dotarliśmy do schroniska coś przed dwudziestą drugą. Wszyscy co kupili piwo już wypili, pojedli i układali się spać.
Co było robić. Odkleiliśmy mokre skarpety, wyciągnęliśmy kolce z kolan i położyliśmy się spać. Po to by następnego dnia pomachać kontynuującym rywalizację.
Tyle co poszliśmy zwiedzać Homole, żeby rozprostować zakwasy.
Ewolucja
Nie wiem ile razy startowałem w tej dwudniówce. I to w sumie nieistotne. Ona jest tak pięknie poza sezonem, kiedy zwykle nie jestem w formie. Kiedy raczej zbieram kilogramy w nizinach niż je przenoszę nad grzbietami.
To zawsze dobry bieg, bo można pogadać w trakcie. Można też pogadać na mecie i spotkać takich ludzi co myślało się, że już nie żyją, a nagle pojawiają się na podium.
Albo, gdy lecisz jakimś dzikim wariantem w połowie zbocza i niczego prócz buków i jelenich bobków, a z naprzeciwka wyskakuje dwóch kumpli co ich nie widziałeś z 5 lat. W sumie to byś poleciał z nimi, bo nawet kierunek ten sam, tylko zwrot przeciwny. Ale zawsze tam gdzieś w bazie się spotkasz i piwem się stukniesz.
Od paru lat lubię sobie wystartować w krótkich spodenkach. No bo jak nie ma mocy, jak się niedotrenuje, to się dowygląda. Krwawe kolano albo oszronione kolano nie zawsze kończy się śmiercią albo amputacją. A jakby kto zrobił badania i sprawdził, czy bezpieczniej jest chłodzić kości na trzeźwo pośród buczyny karpackiej, czy może marznąć czekając na autobus nocny pełen równie pijanych, to… nie wiem. Czekam na wyniki badań i się zastanowię nad swoją przyszłością. Problem w tym, że po wyprowadzce z Warszawy skończyły mi się autobusy nocne wiozące pod dom.
I znajomi też się zmienili. Zamienili alkomaty na jakieś pomiary mleczanu i sercowe dramaty na pulsometry. Nawet mój organizm dziwnie się czuje kiedy grożę mu że przekroczę pół promila (obejrzyjcie film “Na Rauszu” jeśli chcecie poznać tło tej historii).
Degeneracja
W końcu tak wyszło, że w 2018 roku wystartowałem w GEZnO i to był ostatni raz, kiedy pojawiłem się na jakichś zawodach. Ale nie miałem w ogóle woli ścigania się. Byliśmy w teamie z Robertem Celińskim i drugiego dnia, kiedy wiedziałem już, że zostały tylko 2 punkty kontrolne i to w miejscach, które znam, to zaproponowałem by pójść wprost na metę. Degrengolada level hard.
Potem to bardziej byłem taternikiem, handlowcem, drwalem, arkuszem kalkulacyjnym niż biegaczem. Całe bieganie z moich trzech lat Wojtek Probst by zmieścił w miesiącu. Razem z całym rozciąganiem i ogólnorozwojówką (czyt. żadną).
Jak chciałem się reaktywować i coś próbowałem pobiegać to nie minęły 3 dni truchtania, a coś rypło się w łąkotce. Bieda.
I tak trwało aż do sierpnia 2021.
Wówczas coś pykło i zadzwoniłem do Kuby Wolskiego, że możeby… że możeby tak GEZnO. Że może teraz nie posypię się jeszcze przed startem i może będzie coś więcej niż truchcik pod fotkę. Albo truchcik by nie zmarznąć.
I jakoś to się skleiło. Tak ze 40 treningów zrobiłem do tego GEZnO. Nie wiem zupełnie czemu tym razem się udało, tak jak wcześniej wcale nie. Nie rozgryzłem tego. Ale już nie próbuję się siłować. Bieganie do mnie przychodzi i odchodzi. Zawsze tak robiło. Trafiały się sezony, gdzie ścigałem się z gośćmi robiącymi 2:40 w maratonie, a potem miesiącami mi się nie chciało. Czasem można to było powiązać z jakąś depresją, czasem z kontuzją, a czasem od tak.
Odpalamy na pych
Teraz w dwudziestą którąś jesień swojego biegania stanąłem z Kubą Wolskim na starcie (to ten człowiek co robi Biegi w Szczawnicy). On też nie zawsze robi za przykład regularnego biegacza, ale jak nie rower to deskę surfingową znajdzie. No i to taki dynamiczny typ. Z zawsze kanciastą łydką, żylastą łapą i udem takim, że w legginsach wygląda jak w bryczesach.
No więc stoimy na tym starcie i tak fajnie jest nie mieć nadziei na cokolwiek. Ewentualnie obawę przed bólem, jeśli mnie poskłada w połowie etapu.
Patrzę na mapę i nagle w obawie i na moich ustach pojawiło się duże O. O kurła! Ależ tych punktów kontrolnych nasadzili! Cała mapa utkana PK. Skala nie taka zła: 1:35 000, ale wygląda na to, że będziemy latać po całej karcie A4 zygzakami. I taka pierwsza myśl “Nosz nie urobimy tego w 8 godzin!” Już kombinuję co odpuszczać, bo punkty mają różne wyceny. Jedne za brak każą 60 karnymi minutami inne 90, a te pochowane po rogach to nawet 3h. W sumie to na tych by trzeba się skupić.
I polecieliśmy tak jak Kuba wymyślił, a ja przytaknąłem. Najpierw na zachód, później na północ i tak z grubsza jak wskazówki zegara z pijaną kukułką, wężykiem dookoła. Kończąc od południa na górce z metą.
Od pierwszego punktu to było takie GEZnO jakie znam i lubię. Najpierw szeroki dukt, potem wąski, potem strumień i jar. A lampion w samym środku koszmaru pedanta. Nawalone gałęzi, wszystko ubłocone i oślizłe. Dalej był jeden długi ciąg jarów. Wejście do jaru, podbicie punktu, wygrzebanie, potknięcie, poślizgnięcie i wyjście na jakąś ścieżkę. Potem śladowa ilość asfaltu, znowu ścieżka i znowu jar. Robota jak przy taśmie produkcyjnej. Jeno, deko ciekawsza.
Słońce momentami wychodziło, a myśmy uzupełniali braki w konwersacjach z ostatnich lat. Kuba wyprowadził się na prowincję i mieszka ze szczeniakiem, podobnie i ja. Po pierwsze trafiła się lepsza konwersacja niż tylko “Siad”, „Chodź tu”, „Nie gryź tego”, „Spaceerek!”. Po drugie jako dwie młode matki, mogliśmy poplotkować o urokach posiadania szczeniaczka. O kupach – tych robionych i tych jedzonych, o zwyczajach spacerowych, o znajomościach nawiązywanych na wsi dzięki szczeniakom. Bo Kuba Wolski u siebie to nie jest ten gość co nabiegał 10 godzin na Biegu Siedmiu Dolin. Ani też ten co robi jedne z największych ultra w Polsce. To ten pan co ma pięknego białego psa. A ja ten co ma chudego. Nie Wawrzyńca – Piernika.
Czasem zmienialiśmy temat i podbijaliśmy punkt na szczycie górki, albo u podstawy skały. Ale generalnie 6 godzin stało pod znakiem jarania, jarowania, jara i Jarka. I nawigacja wchodziła jak z google. Punkty same wybiegały naprzeciw i jadły z ręki.
Po pierwszym – słonecznym prawie dniu, byliśmy na 5 miejscu w klasyfikacji. Dobrze. Akurat daleko od czołówki, żeby się nie podniecać i mobilizować, ale też z dala od ogona. Bo w sumie tam też lepiej nie spędzać dużo czasu. Weszło 38 kilometrów i 2000 metrów przewyższenia. Mój kilometraż tygodniowy ostatnio. Ale to i tak bardzo dobrze.
Potem jak to zwykle na GEZnO były spotkania towarzyskie. Z tymi co się ich 100 lat nie widziało. Z tymi co mają opowieści sprzed lat dwustu i pamiętają jak przyjeżdżałeś po raz pierwszy na zawody pociągiem. Z tymi co się pod Grunwaldem bili i już nieważne po której stronie. Ktoś wspominał Łokietka, ktoś narzekał na Krzywoustego, a był też taki stolik, przy którym siedziały myszy co zjadły Popiela. A że skończyliśmy zawody koło 14, to wieczór był wyjątkowo długi – można było zamienić słowo z niemal każdym i upewnić się, że następnego dnia będzie lekki kac.
Ten drugi dzień jak zawsze miał być krótszy. I jak zawsze miał problem z dotrzymaniem słowa. Zakładasz lekko podsuszone buty, wyłazisz na śniadanie i masz nadzieję, że to się jakoś poukłada. Że Ci co z przodu to gdzieś znikną się ścigać, a Ci co z tyłu będą kulturalnie zostawać z tyłu. I że my spędzimy sobotni poranek podziwiając widoki, krzoki i Jarki.
Podziwianie rzeczywiście było. No może prócz początku z 3 km asfaltowym przelotem. Bo potem to już wróciliśmy do znanego trybu – polana, ścieżka, las, jar. Kawałek szukania, ale generalnie pewnie nawigacyjnie. Tylko dystans okazał się potężny. Znów 38 kilometrów. Nijak nie chciało być bliżej. Może ciut-ciut łatwiej, ale nogi nieprzyzwyczajone do tych dystansów, już nie czuły świeżości. I też trafiły się długie przejścia po krzakach. Takie co krwawią kolana, wbijają się w dłonie. No i po trzydziestce zaczęły łapać mnie skurcze. Na szczęście nie w łydkach czy innych rzeczach co się przydają. Generalnie to w barkach i plecach. Po trochu w całym ciele. Odwodniłem się. A w tej części mapy, rzeczki albo były maleńkie, albo płynęły przez wioski. Mając więc wybór pomiędzy rozwolnieniem, a wysuszeniem, wybrałem to drugie. A! I jeszcze wyżebrałem ostatnie łyki od Kuby.
Znów nie pojawiło się wiele scen biegowych. Wiele wspomnień o tempach czy błędach. O ściganiu. Bo niewiele tego było. Raz wylecieliśmy poza mapę tracąc kilka minut na wariancie, przy którym zabrakło szczęścia. Mogliśmy obchodzić sad z lewej lub z prawej i wybraliśmy gorzej.
Wbiegliśmy na metę na tym samym miejscu, tym razem o parę minut szybciej. I straciliśmy też nieco mniej do prowadzących. Żeby wejść na pudło powinniśmy biec o 1 minutę na kilometr szybciej. To było nie do zrobienia. Ani ze względu na mój poziom wytrenowania, ani z powodu podejścia. Po prostu robiliśmy swoje w pięknym terenie. A co robili inni to nas mało interesowało. Mniej niż drożdżówki grzane nad ogniem na mecie.
A na linii końcowej było super. Trochę słońca, dużo znajomych. Można wreszcie odetchnąć. I poczuć, że przewaliło się przez spory dystans. I się nie posypało.
Radość.
Potem to piwa już nie, bo auto, bo trzeba się kąpać i do domu. Ale obiad czy posiedzieć i poplotkować to czemu nie…
I tak skończyło się nasze spotkanie z dwudziestym GEZnO w Jamnej.
Następny start będzie na pewno.
Może ścigancki.
Może taki sam.
Nic nie obiecuję.
Kuba chyba też nie.
Zostaw odpowiedź