„Start kontrolny” – tak określałem start w tegorocznym GEZNO. Nawet do momentu wyjazdu nie byłem pewien czy jest jeszcze sens w tym roku wskakiwać na tak głęboką wodę bez przygotowania.
„Bez przygotowania?” – zapyta, każdy kto mnie zna. No cóż, … 3100 km po Karpatach i Dunaju nie przygotowało. Choć w trakcie Wyprawy nie było żadnych spektakularnych chorób i obrażeń to można śmiało powiedzieć, że po, każdy z nas czuł co Wyprawa zrobiła z jego ciałem.
Wojtek Stolarczyk opisuje jak wygrywa się GEZnO w krótkim czasie po załojeniu Karpat z buta i na kajaku.
Sam doskonale czułem to na ostatnim GEZnO. Skargi i dolegliwości wplecione zostaną w relację z zawodów by uniknąć monotonnie hipochondrycznego wpisu. Zapisaliśmy się (Wojtek, Daga) rzutem na taśmę. Bez przekonania. Jeszcze 4 tygodnie przed startem dałbym sobie głowę uciąć, że nie przebiegnę 30 kilometrów po górach. Ba! Miałem problemy z przetruchtaniem „dyszki” po parku. Bynajmniej nie przez formę. Tydzień po zakończeniu wyprawy okazało się, że moim największym utrapieniem jest ból śródstopia po dłuższym spoczynku i wzmożonym wysiłku (bieg). Myślałem, że przejdzie. Rozchodzę. Niestety. Coś co najczęściej skłania pacjentów do złożenia odwiedzin lekarzowi, skłoniło i mnie. Ból. Obciąłem paznokcie, domyłem między palcami i pokuśtykałem do ortopedy. Zdjęcie rentgenowskie i diagnoza: 6 złamań przewlekłych kości śródstopia, tzw. „złamań marszowych”. Co ciekawe, zagojonych. Do złamań doszło najprawdopodobniej na początku lipca (etap: Nowy Targ – Bratysława). Owszem stopy bolały, ale kogo nie bolą po 50-60 kilometrach biegu po górach. Wydaje mi się że zwaliłem to na karb przeciążenia i bez zbędnego przejmowania się ich stanem dobiegłem d Bratysławy. Późniejsze 10 dni kajakowania pozwoliły się im nieco podgoić, a kolejne tygodnie marszu pozwoliły na tyle skutecznie obniżyć próg pobudliwości bólowej stóp by nie zawracać mi głowy aż do Zakopanego. Przy okazji jest to dowód na to, że nawet złamanie można zabiegać, czytaj: wyleczyć (oczywiście żartuję). Na nizinach wyleczyłem się odpoczynkiem, maściami, ćwiczeniami i twardym obuwiem. Po 7 tygodniach od wyprawy zacząłem truchtać 5 km, po 8 tyg. złamałem 10 km. A po 9 wystartowałem w GEZnO. Czyli decyzja zapadła. Jedziemy z Dagą do Kamiannej.
Rejestracja po 22:30 w piątek. Odbiór bransoletek na pierwszy etap i nocleg w szkole. Droga do szkoły w Kamiannej wyrażała charakter Pasma Grybowskiego. Niby niskie( najwyższe szczyty pod 880 m n.p.m.), ale grapy i „brzyzki” konkretne. I tak właśnie było na pierwszym etapie. Góra, dół, góra, dół – przez 35 kilometrów. Z przyzwyczajenia do poprzednich edycji GEZNO gdzie trasy dla MIX zamykały się w 5 godzinach biegania, nie uzbroiliśmy się w wystarczającą ilość kalorii i H2O. W moim przypadku kontrolka zaświeciła się już przy stanie zebrach punktów: 7 pkt / 11 pkt. A picie z napotkanych strumieni przy : 8 pkt/11 pkt. Daga podpijała z mojego bukłaka, ja natomiast żłopałem źródlankę tłumacząc sobie, że przez 2 miesiące jelita zdąży zaprzyjaźnić się ze wszystkimi karpackimi bakteriami. Notabene, nic mi nie było. Odbiło się to jednak znacznie na mocy. I tu wracam do efektów powyprawowych. Po wyprawie nie wzrosła nasza wydolność fizyczna. Skąd ta pewność. Otóż mieliśmy możliwość oceny subiektywnej i obiektywnej. Subiektywnie każdemu z nas biega się gorzej. Obiektywnie próba wysiłkowa przed i po wyprawie niewiele się różni, z delikatnym minusem po wyprawie. W każdym razie, Karpackiego Wyzwanie nie polecamy jako obozu przygotowawczego. Wracając do ostatniego weekendu. Sił zabrakło kilka kilometrów przed metą. U mnie wyraźniej. Daga trzymała się znacznie lepiej. U niej ciężko o obiektywizm, niby formy nie ma, ale jak walnie z kopyta pod górę to człowiek tylko plecy ogląda. Tak, więc słaniam się na nogach pod jedną z tych kilkunastu górek na naszej trasie, oglądam plecy partnerki, hipoglikemia manifestuje, walczę z jeżynami, które zdecydowanie nie pomagają i myślę jakby to fajnie było ważyć kilka kilogramów mniej.
Waga. W trakcie wyprawy robiłem wszystko żeby czasem nie schudnąć. Jadłem za trzech (chłopaki świadkami) co skutkowało 2 kilogramowym bilansem dodatnim. Myślałem, że to nie jest możliwe, a jednak. Dla porównania Krzysiek schudł 5 kilogramów a Szymon 6 kg. Natomiast po wyprawie, przyzwyczajenia objadania się pozostały, a straty energetyczne na poziomie 7,5 tysięcy kcal zniknęły. I zaczęło się tycie. Przybrałem kolejne 6 kg. Zadowolone były tylko bacie: „Chopcuś, jak ty se fajnie wyglądasz!” Ciało czuje, że ciąży brzuch. Pod górę wolniej, za to na zbiegach ciężko wyhamować Jakoś się udało tuż przed dmuchaną metą przed Domem Pszczelarza. Wpadamy na metę jako 4. MIX. Mimo bardzo wolnych ostatnich kilometrów po cichu liczyłem na pudło. No cóż, do pierwszych mamy 20 minut, trzeba się podreperować i odpalić rakiety w niedzielę rano. Rodzice, jako najwierniejszy fanklub, wpierali nas jak tylko mogli, zachwalając moc tutejszych miodów. Nawadnianie, suplementacja, odżywianie. Nawadnianie, suplementacja, odżywianie. Do tego 8 godzin snu i człowiek budzi się jak nowy. Regeneracja. To jeden z najbardziej pozytywnych skutków wyprawy. Przez te 2 miesiące nasze organizmy tak przyzwyczaiły się do codziennego marszu, że 7-8 godzin snu pozwalało na przyzwoite wypoczęcie mięśniom. Przy dwudniowych zawodach typu GEZnO bardzo pożądana cecha.
Startujemy w handicapie 20 minut po prowadzącym zespole „BO CHCĘ!”, 3 minuty po liderach startuje„TRAIL.PL TEAM”, a 3 minuty przed nami „Krzyżacy”. Warunki atmosferyczne nie rozpieszczają. Całą noc ulewa, poranek o wilgotności bliskiej 100% z przelotnymi opadami. Ja jako okularnik przeżywam katusze. Mimo wszystko zakładane warianty wchodzą bezbłędnie. Często trafiamy azymutem idealnie w punkt. W czołówce zaczynają się roszady. „BO CHCĘ!” mijamy między 2 a 3 punktem, „TRAIL.PL” punkt dalej. Czujemy, że wślizgnęliśmy się na pudło, choć jeszcze nie wiemy na który stopień. Ostatni przelot w stronę mety wyciąga z nas resztki sił na błotnistym podejściu. Krok za krokiem, poślizg za poślizgiem, lepiąca glina za wszelką cenę chce ściągnąć nam buty z pięt. A minuty lecą. W końcu wpadamy na ostatnią grzędę i zbieg do Kamiannej. Ku zaskoczeniu organizatorów przybiegamy pierwsi. W porę odpaliliśmy rakiety. Satysfakcja i znów nawadnianie, suplementacja, odżywianie. Tym razem miodami.
Zostaw odpowiedź