Jest wieczór w tygodniu przed startem, znów pada deszcz, a ja bezmyślnie siedzę przed komputerem, przeglądając te same strony co zwykle. Otwieram i stronę Nocnej Masakry, sprawdzam, kto pojawił się na liście startowej i zastanawiam się, czy chce mi się tam jechać.Sezon już się skończył, z tabelki Pucharu Polski wynika, że wygram, nie wychodząc z domu w ten grudniowy weekend. Ostatnio z formą było różnie. Nawet gdy treningi wypadały satysfakcjonująco, to zawody sprowadzały mnie na ziemię. W środku sezonu dopadła mnie tzw. proza życia, niby coś tam biegałam, ale z treningiem miało to niewiele wspólnego. Spoglądam za okno i wiem, że nie będzie mroźnej i śnieżnej Masakry jak rok temu. Będzie błoto, deszcz i dużo lasu. Ze strony NM gapi się księżyc z punktem kontrolnym zawieszonym na nosie. Jak to, ja miałabym nie jechać na Nocną Masakrę? Tak dowiaduję się, jak działa siła przyciągająca Księżyca. Jadę!
(jeśli masz ochotę – ściągnij całą mapę w jednym kawałku (plik 3.5 MB)
Kilka dni później trzymam mapę X edycji NM i zadaję sobie decydujące pytanie „którędy?”. Na poprzednich edycjach zawodów wybierałam nieoptymalną kolejność zaliczania punktów i dokładałam sobie kilka(naście) kilometrów, zanim ruszyłam z bazy. Kluczowe jest wymyślenie, kiedy zbierze się punkty ze środka mapy – pozostałe układają się z reguły w pętelkę. „Trzeba zrobić tak, żeby tylko raz wchodzić do środka mapy” – podpowiada mi Stasiu Kaczmarek. Po sygnale startu ruszam na pk4. Kilka kilometrów wzdłuż nieczynnej linii kolejowej, a potem w las. W lesie zaczynają się moje problemy. Znajduję zarośniętą drogę, od której powinnam się namierzyć na wzniesienie z punktem. Powinnam. Zamiast tego biegam sobie po okolicznych górkach, a punktu nie ma. Tak mija mi kilkanaście minut. Decyduję się na powrót do głównej drogi i liczenie kroków. Gdy już wiem, na którym wzniesieniu stoi punkt, dogania mnie Paweł Pakuła. Spędził 20 minut w bazie, rysując warianty, podczas gdy ja sobie biegałam po górkach w okolicy punktu! Dalej ruszamy razem.
Pierwsze wrażenia są takie, że trzeba uważać na zarośnięte drogi leśne. Przecinki są wyraźne, natomiast „czarne drogi” na mapie bywają trudno rozpoznawalnymi, pozarastanymi ścieżkami. Tempo mamy przyjemne, zadziwiająco przyjemne. Gdy jestem na setkach sama, biegam szybciej. Przynajmniej na początku. Założenie jest takie, że, tracąc dużo czasu na nawigacji, muszę nadrabiać bieganiem. Skutkiem takiego „szarpanego biegania” jest pokonywanie ostatnich 30 kilometrów frustrującym marszobiegiem. Teraz postanawiam ten jeden raz spróbować zrobić inaczej. Z tyłu głowy odzywa się rozsądek, podpowiadający „Paweł to doświadczony zawodnik, wie, co robi. A ty, dziewczynko, żebyś za 70 km nadal twierdziła, że to jest przyjemne tempo”. Za dnia udaje nam się podbić pięć punktów. Start poprzednich edycji NM był o 7.30. Dawało to jakieś osiem godzin ścigania za dnia, co niektórym pozwalało na pokonanie większości trasy za jasnego. Obecnie jest kryzys i wszystko trzeba reklamować. Daniel Śmieja postanowił więc zrobić Nocną Masakrę jeszcze bardziej „nocną”, przesuwając start na godzinę 12.
Podobno setki zaczynają się po pierwszych 50km. Po wyjściu z usytuowanego mniej więcej w połowie trasy punktu H w Tarnowie dopadają nas: przygody, wredne punkty i problemy nawigacyjne. Najpierw na PK13. Łazimy chwilę po krzakach wzdłuż rowu, aż orientujemy się, że rów i kopczyk z punktem znajdują się za rowem właściwym, wzdłuż którego chodzimy. Długie przeloty między punktami trzeba sobie urozmaicać. Sposoby są różne. Jak się jest w grupie, to można pogadać, a jak samemu to może posłuchać jakiejś muzyki? Ja wymyślam, że pod koniec długiego przebiegu z PK11 na PK14 się wykąpiemy. Punkt stoi w zakolu Łąkomianki i optymalny wariant zakłada dojście na niego od południa. Optymalny wariant zakłada też nieco inną kolejność zaliczania punktów. Można również wydłużyć długi przelot i pobiec asfaltem do mostku. Można, ale na listopadowym Funex Oriencie Maciek Więcek, przepływając dwukrotnie Drwęcę, wyznaczył nowe standardy planowania trasy (zasada: rzeczki nie istnieją) :-). My mamy i tak dużo lepiej: po pierwsze, Łąkomianka to nie Drwęca, po drugie mamy tylko przeprawić się na drugi brzeg, podbić punkt i wrócić.
Możemy więc rozebrać się do bielizny, a potem założyć suche ciuchy i jakby nigdy nic pobiec dalej. Brodząc po bagnie przed rzeczoną rzeczką, widzimy po drugiej stronie kilka czołówek. Określamy ich mianem „loży szyderców”, wymieniamy spostrzeżenia na temat grudniowych kąpieli, po drugiej stronie pozujemy do zdjęć i wracamy na nasz brzeg. Zwycięzcy TP50 kąpali się jeszcze w okolicach PK10, ale tam znajdujemy zwalony pień, po którym – niestylowo, bo okrakiem – przechodzimy na drugą stronę.
PK8 leży na „niewielkim wzniesieniu na starym bagnie”. To sugeruje problemy. Próbujemy namierzyć się od strumyka, ale bez efektu. W okolicy czeszą dwie inne osoby. W międzyczasie pojawiają się cztery kolejne z TP50. Następna próba namierzenia się na punkt – tym razem od cypla. Myślę sobie, że jesteśmy na pewno w bliskiej okolicy punktu, a jest tu tak tłoczno, że ktoś na pewno w końcu potknie się o punkt. Pomysły, gdzie ten punkt może być, już mi się skończyły, zbiegam z górki i… jest!
Do końca zostały dwa punkty. Gdybym była sama, to na pewno bym nie biegła w końcówce całych przelotów między punktami. Pojawia się myśl o zrobieniu nowej życiówki. Poprzednia to 15h 01 min z marcowego RDSu. Przy ostatnim punkcie szanse na połamanie życiówki się zmniejszają, bo z początku nie zauważamy, że punkt nie stoi na skraju lasu, a delikatnie w głębi. Ale potem przypominam sobie, że start nie był punktualnie o 12, ale pięć minut później. Więc będzie na minuty! Do mety zostało na oko jakieś 4,5 km. Problem w tym, że na mnie w ogóle nie działa zjawisko „przyciągania mety”. Na RDS ostatni kilometr jedynie podbiegałam. Inna rzecz, że meta była zaznaczona w innym miejscu i nie wiedziałam, że to już tak blisko. Teraz Paweł biegnie z przodu, głupio odpuścić pod koniec, więc też biegnę. Widać światła Dębna, a ja odmierzam sobie pokonywane odcinki: do granicy lasu, przez las, do jeziorka… Kryzysik, który dopadł mnie na błotnistej drodze obok jeziorka, mija, gdy zaczyna się miejski asfalt. Stamtąd finisz jest już taki, jaki powinien być zwykle.
Życiówkę poprawiłam o 8 minut – w skali dystansu 100km niedużo, ale nigdy nie sądziłam, że to się uda na Nocnej Masakrze. Oczywiście, gdyby nie Paweł, to – w najlepszym przypadku – łaziłabym kilka godzin dłużej po lesie. Pomijając kwestię moich umiejętności nawigacyjnych, to po prostu szybko mi z nim ta stówa minęła!
Tegoroczna Nocna Masakra to moja pierwsza setka, którą w całości przebiegłam. Trzy lata temu właśnie na Nocnej Masakrze (Szczecin 2008) zaczęła się moja przygoda z setkami na orientację i dłuższym bieganiem. Na trasie miałam 20- litrowy plecak, a w nim wszystko, co trzeba, żeby przeżyć w lesie przez kilka dni, łącznie z butami na zmianę. Wtedy z bieganiem i orientacją miałam niewiele wspólnego. Braki kondycyjne nadrabiałam psychiką, czego trochę mi obecnie brakuje. O mapie i kompasie pojęcie miałam niewielkie, co akurat – niestety – nie zmieniło się jakoś radykalnie.
Statystyka:
– Ok. 115 kilometrów – z uwagi na rozładowanie się dystansomierza brak dokładnych danych;
– Kolejność zaliczania PK – 4, 7, 1, 6, 9, 17, 16, 15, H, 13, 11, 14, 3, 12, 10, 8, 2, 5;
– Czas: 14h 53 min;
– Żywienie: głównie Kinder- Czekolada i kiełbaska, razem ok. 1200 kcal, ok. 4l płynów (miód o tej porze roku jest już skrystalizowany, więc tym razem woda z sokiem porzeczkowym, a po punkcie H woda jedynie z posmakiem soku porzeczkowego);
– Buty: inov-8 x- talon 212 (zakochałam się w nich!).
Sabina Giełzak
Zostaw odpowiedź