[size=x-large]Siedem[/size]

Relacja z alpejskiego biegu CCC na 93 km z przewyższeniem 5100 metrów, organizowanego w ramach Utra-Trail du Mont-Blanc.


Idę, próbuję biec gdy tylko pozwala mi na to żołądek i obolałe już okropecznie nogi. Próbuję biec gdy tylko cały człowiek pozwala mi na to, bo to jest właśnie to, co mi już teraz doskwiera – cały człowiek. Idę już tak długo, długo, długo. W Argentiere powiedzieli mi na punkcie – już tylko 7 kilometrów. No dobra – wolałabym mniej. Ciągnie się ta „końcóweczka” jak flaki z olejem albo rozgotowane kluchy. Idę więc już tak długo i długo – „Musi już ze cztery kilometry zrobiłam, a może więcej?” – myślę sobie. W każdym razie mimo że świateł Chamonix nie widać za bardzo to wierzę w to, że już bardzo niedaleko, no bo ile młody, zdrowy człowiek – nawet zmęczony może pokonywać 7 kilometrów? I nagle – oczom moim ukazuje się znak – niech go gęś poszczypie, niech go spalą na stosie, niech sczeźnie. Znak mnie informuje, że już „tylko” 1:40 do Chamonix (!). Co czuje człowiek, który już tak długo idzie i dowiaduje się, że nie uszedł prawie nic a nic? Frustrację, złość, gniew, niemoc, porażkę i zastanawia się – ile jeszcze potrwa ta mordęga?

Traffic jam
Zaczęło się pięknie – o poranku w Courmayeur we Włoszech, do którego prowadzi pod masywem Mont Blanc fantastyczny i pieruńsko drogi tunel. Start z trzeciej tury mnie nie cieszy. To znaczy cieszy przez chwilę na początku, bo mogę wstać trochę później, później zjeść śniadanie, autobus mam o 8.30 a nie wcześniej. Niech sobie biegną, ja poczekam. Tylko szybko po starcie okazuje się, że to był bardzo, bardzo niedobry pomysł. Powinnam była załapać się na start o 10.00 a nie 10.20 z ludźmi, którzy planowali robić trasę w 20 godzin i więcej. Krótki podbieg i podejście – okropecznie wąską ścieżką, która natychmiast się korkuje. Czekam. Stoję. Przestępuję z nogi na nogę, minuty mijają nieubłaganie a ludzie stoją i się snują. Gdy tylko jest szansa wyprzedzam, nie przejmuję się, że wyjdę na małego buca z Polski. Na pierwszym punkcie jestem na pozycji ponad 900. Po długim i żmudnym przepychaniu się wśród ludzi, którzy robią foteczki, stają na środku ścieżki żeby sobie pooddychać. Masakra. Drażni mnie to, że tracę tu czas. Będę musiała nadrabiać. Dalsza walka trwa na wąskiej położonej w pięknych górach ścieżce. Ludzie nadal się snują. Idą po płaskim zamiast choćby truchtać, boją się zmoczyć stopy w strumieniu, czekają aż inni wgramolą się, nie przejmując się uciekającym czasem. Ja staram się (nie wychodząc na okrutnego już buca) jednak trochę przepchnąć. Najgorsze, że ludzie kompletnie się nie przejmują, że lecą powolutku i że za nimi ktoś bardzo próbuje wyprzedzić, grzecznie mówi: Pardon! Ich kijki w natarciu uniemożliwiają wyprzedzenie po wąskiej ścieżce. No to wypadam na stok tuż obok i cisnę sprintem przez kilka – kilkanaście metrów, czasem kilkadziesiąt na złamanie karku żeby wpaść przed kolejną grupę. Szybko wznoszę się w generalce – w ogóle nie powinno mnie tu być…

7 godzin
Z niedowierzaniem patrzę też na pierwsze punkty żywieniowe – ludzie już za pierwszym podejściem jedzą zupę (!). Prześliczne widoki trochę mi umykają gdy muszę walczyć o wybicie się trochę do przodu, ale oglądam piękne lodowce wycofujące się wyraźnie do swoich cyrków lodowcowych. Dla geografa to prawdziwa gratka. Jest fantastycznie. Czuję moc, mogłabym te góry przenosić. Nie szarżuję, ale stale pracuję nad wyprzedzaniem ludzi, mało się męczę. Jestem skupiona. Właściwie do samego Champex, które znajduje się na 55. kilometrze jest ze mną naprawdę dobrze, czuję się już lekko szturchnięta, ale zrobiłam to w 7 godzin! Jest fajnie – zostało jeszcze około 42 kilometrów – maraton. To już z górki. Myślę sobie, że powinnam dać radę zrobić te 42 kilometry w tyle czasu ile wcześniejsze 55 – czyli około 7 godzin, ale nie chcę zapeszać i wolę myśleć o 15 godzinach. Optymistycznie. Bo wiem też, że wszystko się może zdarzyć i może jeszcze być naprawdę beznadziejnie.

Czarna lokomotywa
Gdy tak sobie lecę zgodnie z planem trasy – profilem, który mówi mi że jeszcze mam przed sobą trzy spore podejścia – okazuje się, że trasa jest zmieniona przez wzgląd na pogodę. Hm… Niedobrze. Teraz już nic nie wiem – ile będzie miała kilometrów? Ile będzie podejść, ile zejść i na ile ją zmieniono? Spadamy do Martigny w Szwajcarii – wszystko zaczyna się dłużyć. Na ogonie siada mi murzynka z Francji, która uczepiła się jak rzep psiego ogona, rzęzi mi potwornie z tyłu za plecami, ale ciśnie zdrowo – mocna jest i psychę ma taką, że można całe pole chwastów przeorać! Jak słyszę z jak ogromnym wysiłkiem biegnie to mam już dosyć. Zostawiam ją na punkcie w Martigny – uff! Wystarczyło ją urwać i się już dziewczyna nie pozbierała, gdybym miała tak z takim plecakiem z sapiącej murzynki biec do końca to bym chyba umarła.

Ekstremalna siłownia
Na podejściu od Martigny pod przełęcz Forclaz zaczyna się kryzys. Dłuży się okropnie, zaczyna padać, zapada zmrok, jest mglisto, paskudnie. W świetle czołówki, którą w końcu decyduję się wyciągnąć widzę tylko snop bieli. Ciężko, ciężko, ciężko. Dzwonię do Krzyśka ale nie dowiaduję się niczego o nowej trasie. Czyli w tej wielkiej niewiadomej idę dalej. Będzie co będzie, chociaż wolałabym wiedzieć co mnie jeszcze czeka. Później dowiaduję się już na mecie, że Martigny było na 450 metrach a Forclaz na 1571 – hm… kawałek podejścia to było. Z Trientu, do którego szybko zbiegam z przełęczy jest jeszcze 25 kilometrów. Niby tylko. I aż. Ruszam nie jedząc zbyt wiele. Ciemno, mokro i gdy powieje – robi się naprawdę chłodno. Pnę się znowu pod górę, niby asfalt jest, ale nie za bardzo mam go siłę podbiegać. Ciągnie się i ciągnie, dłuży i dłuży. Mijają mnie jacyś goście raz na jakiś czas, ale generalnie napieram sama. Dopiero na zbiegu z góry gdy decyduję się nie wychładzać dłużej i założyć pod ultra cienką kurteczkę jednak długi rękaw (najpierw trzeba odpiąć te cholerne agrafki!) mijają mnie kolejne zawieszone w ciemności czołówki. Zbiegam w dół z numerem startowym w zębach, żeby nie tracić więcej czasu. Przypinam go tuż przed punktem – bo nie chcę dostać jakiejś kary. Stąd jeszcze tylko jakieś 14 kilometrów. To jak pętla w Lesie Kabackim niedaleko domu. Dobra – dawać tu tę pętlę. Nie jem. Piję colę. I się zaczyna – znowu jakieś podejście, ale tym razem na przełęcz tuż przy jakiejś drodze, jeżdżą co i raz samochody, ja drę jakąś ścieżką. Bez sensu – czuję się jak na jakiejś ekstremalnej siłowni i jakby mi ktoś łeb z wiadra polewał.

W końcu docieram po dłuuugim czasie do Argentiere. I o zarazo piekielna – jeszcze 7 kilometrów. 7 paskudnych bydlaków, 7 głów Hydry, 7 macek ośmiornicy… no, siedmiornicy, 7 gór, 7 lasów, 7 mórz, 7 kilometrów na każdy z grzechów głównych, 7 kręgów piekła, czyśćca, siedmioro dzieci k**wy i szatana. Neverending stoory AaA, AaA, AaA, Stooooryyyy! Co to jest do cholery 7 kilometrów? To moja standardowa przebieżka do pracy, krótki trening. Ile czasu można robić 7 kilometrów? Ile byście obstawiali? Zmęczone nogi, bolący żołądek, w nogach już 86 kilometrów, jakieś 5000 metrów przewyższenia w górę, no to te 7 kilometrów zajmie pewnie z godzinę… Tia… Zajęło półtorej. Jak po bardzo długim biegu dowiedziałam się od chłopaków na punkcie, że już tylko 4 kilometry do mety, to myślałam, że ich pogryzę, poszczypię, skopię im dupy, urwę szyję i nasikam do środka. Żegnam się jednak grzecznie i sikam na środku ścieżki na kolejnym podejściu. Pierwsze siku tego dnia, a miałam zamiar donieść do mety… No to pięknie, pięknie. Zimno, pada, mokro, wszystko się błyszczy w świetle czołówki, błocko, kamienie, wysoko nogi trzeba podnosić. Masakra. Ma-sa-kra. MASAKRA! Noż K**wa, k**wa, K**wa, k**wa… Faceci mijają mnie jak furmankę, nie mam siły biec, ale staram się nie opalać. Gdy w końcu dobiegam do miasta chce mi się płakać. Biegnę ulicami i nie wiem ile jeszcze, już nie wnikam. Trasa kręci mnie po tym mieście – rundka honorowa. Mimo że kończę przez drugą w nocy po obu stronach trasy stoi jeszcze trochę ludzi. Klaszczą, dopingują mnie. Słyszę – LA FILLE! LA FILLE! Dziewczynka! Tak – dziewczynka z całkiem zmokłą i przemarzniętą kokardką. Biegnę z kaprysem na twarzy i chce mi się wyć, tyle myśli mi się kołacze. Przede wszystkim niemoc i wściekłość na tę końcówkę, że tak wiele straciłam. Ale jest – meta. Dowiaduję się, że jestem ósma wśród kobiet (potem analizując wyniki sprawdzam, że jednak 11. Informując mnie, że jestem ósma pomyśleli pewnie, że poczuję glorię chwałę i splendor jeśli odejmą mi od wyniku trzy mocniejsze ode mnie weteranki), 211. w generalce. Na 7 ostatnich kilometrach spadłam o 11 miejsc. Na 14. kilometrach o jakieś 20 miejsc. Na szczęście nie dogania mnie już żadna inna dziewczynka. Odbieram bezrękawnik finishera CCC, idę do namiotu, dzwonię po moich kibiców – Piotrka Dymusa i Piotrka Kłosowicza. Przychodzą po mnie mimo deszczu. Wcześniej zadzwonić nie mogłam – zgrabiałe ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Owijam się folią NRC i niespiesznym krokiem idziemy w deszczu do domku. Czuję się jak po ostrym melanżu – mam moralniaka przez te 7 ostatnich łbów Hydry. Ale Piotrek Kłosowicz poprawia mi humor mówiąc: „No proszę, taka mała a tak napier*ala…”.

Międzyczasy:

Start 10:22
Refuge Bertone 11:31, czas: 1:08:56, pozycja 914
Refuge Bonatti 12:35, czas 2:13:03, pozycja 775
Arnuva 13:16, czas 2:54:44, pozycja 656
Grand Col Ferret 14:24, czas 4:02:38, pozycja 505
La Fouly 15:48, czas 5:26:01, pozycja 445
Champex-Lac 17:35 – 17:40, 7:13:34 pozycja 331
Martigny 19:29, czas 9:07:02, pozycja 219
Trient 21:18 – 21:24, czas 10:55:56, pozycja199
Les Jeurs 21:53, czas 11:31:26, pozycja 174
Vallorcine 23:08 – 23:10, czas12:46:11, pozycja 209
Argentière 00:12, czas 13:50:40, pozycja 200
Les Tines 00:56, czas 14:34:20, pozycja 197
Chamonix 01:48, czas 15:26:40, pozycja 211

Wyniki:
1 (5003) Emmanuel GAULT 10:10:25, Francja
2 (5006) Adam CAMPBELL 10:29:33, strata do pierwszego 00:19:08, Kanada
3 (5002) Nikolaos KALOFYRIS 10:50:17, strata do pierwszego 00:39:52 ,Grecja

Dziewczynki:
1 (37 w generalce) Virgine GOVIGNON 12:47:11, Francja
2 (48 w generalce) Claire PRICE 13:08:41, Wielka Brytania
3 (64 w generalce)Catherine DUBOIS 13:30:21 Włochy

11 (211 w generalce) Magdalena OSTROWSKA-DOLEGOWSKI 15:26:40, Polska

Jak poszło innym Polakom na CCC?
162 Tomasz KLISZ 15:03:06
270 Robert ZUGAJ 15:57:29
419 Adam KIELAR 17:18:11
470 Witold PAWLOWSKI 17:38:16
1119 Piotr GRUSZKOWSKI 21:27:33
1388 Bartek Jasiński 23:14:17

Podobne Posty

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany