Chudy Wawrzyniec to taki bieg ultra, który każdy powinien chociaż raz zaliczyć. Spieszcie się kochać takie biegi, bo niezwykle szybko odchodzą. Wraz z empatycznym klimatem i kameralną magią.
Nie będę ściemniał: do Chudego Wawrzyńca mam stosunek bardzo emocjonalny. To był mój pierwszy bieg ultra w życiu i to będzie bieg, który zostanie mi długo w pamięci. Jest niepowtarzalny. Widzę go jak właśnie takiego Chudego Wawrzyńca – kolesia wyrwanego z górskich bezdroży, nieco szorstkiego w obejściu, może trochę poczochranego organizacyjnie, ale co ważniejsze: autentycznego i empatycznego. Wawrzyniec po prostu lubi biegać i to interesuje go najbardziej. Nie martwi się zbytnio o luksusy. Zawsze coś smakowitego wrzuci do żołądka na Przegibku, beknie siarczyście przed Oszustem, i mlaśnie na widok bufetu na Przełęczy Glinka, żeby podładować akumulator przed wspinaczką na Hrubą Buczynę. Taki jest i go nie zmienisz. Za to jak już przyleci do Ujsoł na metę, to siądzie gdzieś koło mostka i będzie przybijał „piątki” z każdym, kto człapie resztkami sił. Raz się uśmiechnie, raz kopnie w tyłek, bo na końcówce nie ma „opier…nia się”. Takim go poznałem, takiego gościa lubię.
Akt przyjaźni
To facet, z którym chciałbym się zobaczyć co roku, porównać łydy, rubasznie nawyzywać mu po drodze do mety, a potem usiąść z nim nad brzegiem strumienia, włożyć nogi do wody i tak sobie posiedzieć. Bo wiem, że on wie, że ja włożyłem masę serca w to, żeby z nim sobie pobiegać. I wiem, że on wie, że go lubię i nie muszę mu tego mówić. I nie muszę dostawać od niego dowodów uznania, bo ważniejszy jest właśnie ten sam akt przyjaźni, spotkanie w górach, wspólna przygoda. Od przyjaciela nie wymagam, żeby po spotkaniu dał mi jakąś błyskotkę na pocieszenie. Bo w końcu, kurczę, dostałem od niego znacznie więcej.
Pewnie jestem dziwny, że tak traktuję Chudego. Z pozostałymi biegami mam inne relacje. Bardziej biznesowe: zawieramy jakąś umowę i staramy się z niej wywiązać. Ja mu daję kasę, on mi daje przygodę, zaopiekuje się mną w jej czasie i jeszcze na do widzenia wsunie do plecaka jakąś pamiątkę, żebym o nim nie zapomniał. Bo wiecie. Mógłbym zapomnieć i nie chcieć się z nim spotkać za rok, poszukać lepszego kompana, z ładniejszą łydą, smaczniejszą zupą i dyskoteką na zakończenie.
Wszystkie maleńkie rzeczy
Gdy tak teraz siedzę, słucham Jamie Culluma zrzędzącego:
(…) Twój świat to nic innego jak wszystkie maleńkie rzeczy, które zostawiłeś za sobą…
I szukam w pustawej głowie tych maleńkich rzeczy, które zostawiłem między Rajczą a Ujsołami. Pamiętam wzruszenie debiutanta, którym się jeszcze chyba nie dzieliłem i będzie bardzo osobiste (taka moja auto wiwisekcja). Zbiegam, zdechnięty, na miękkich nogach, do Ujsoł z tego cholernego Muńcoła i morda mi się cieszy, bo ukończę swoje pierwsze ultra. Mam świadomość, że moja duma w porównaniu z wynikiem, to dwie różne galaktyki.
Empatia na mecie
Gibam się na nogach jak zniedołężniały rezus, a za zakrętem stoi wyżyłowany starszawy pan. Taki ultras z krwi i kości: wyjarana słońcem skóra, mięśnie jak postronki, siwa broda. I on do mnie mówi: „Brawo dałeś radę. Brawo!” Rozumiecie? Do mnie. Do anonima, który godzinę temu chciał płakać, bo „nóżki bolą”. Napieram dalej z kulą w gardle i widzę ludzi wracających z mety. Z numerami startowymi, ale już wypoczęci (znaczy, że z godzinę przede mną minimum byli) i oni też się uśmiechają. Też mają ciepłe słowo. Chce mi się ryczeć, bo przecież ja odbieram to bardzo osobiście. Może dla nich to tylko pusty gest, ale takich gestów nie widziałem na wypasionych biegach ulicznych w Warszawie. Mój trener przez kilkanaście lat uprawiania judo nigdy nie wykrzesał z siebie tyle empatii po zawodach, co zwykli ludzie, którzy właśnie zakończyli spotkanie z Chudym i jadą do domu.
Odwodnić ciało. Nawodnić duszę
Mam taką maleńką rzecz jeszcze ukrytą na Przełęczy Kotarz. Zeszłoroczny deszcz zacinający dziwnymi białymi chmurami, gęstymi jak rój przezroczystych muszek. W tym samym miejscu, rok wcześniej, paliło mnie słońce. Ta konfrontacja rzeczywistości ze wspomnieniami była tak uderzająca, że przeszył mnie lęk. Bałem się, że zgubiłem trasę, jestem w innym miejscu. Tymczasem taki jest właśnie Chudy: może być upalny lub wychłodzić mnie deszczem. Odwodnić ciało lub nawodnić nawet duszę. Nie sposób go okiełznać.
Ogień w najzimniejszych udach
Tak, wiem, pieszczę się z tymi wspomnieniami, ale gdy zaczynałem tekst ostrzegałem, że tak będzie. Magda, szefowa napieraj.pl, poprosiła mnie o ten tekst. Podobno sama nie może znaleźć dystansu, bo tworzy tę imprezę od początku i dziwi się, gdy pytam: dlaczego Chudy jest taki trudny. „A jest?” – pyta?
No jest.
Jak popatrzycie na mapę, to podbiegów jest dużo, część wystarczająco stroma, by rozpalić ogień w najzimniejszych udach. I tak cały czas, rollercoaster, góra dół, a na końcu w dół na tyle długo, żeby nogi, które jeszcze jakoś żyły sobie do tego czasu, zdechły w końcu. Tak to widzę. W dodatku na trasie niewiele jest punktów odżywczych (jeden na dystansie 50 km i dwa na 80 km). Dla mnie oznacza to, że punktów na złapanie drugiego oddechu jest mniej, niż na większości innych imprez. Stolik z piciem i jedzeniem to nie tylko woda i kalorie, ale i punkt zaczepienia dla głowy. Etap dla osób, które zupełnie nie znają trasy. Chwila usprawiedliwionej przerwy, bo stawać tak w trasie to raczej głupio… Przynajmniej mi.
Królowa Ewa
Niektóre rzeczy są nie całkiem malutkie. W zasadzie są ogromne. To sukcesy pewnej wyjątkowej biegaczki. Ewy Majer. Najpierw zaznaczę, że mogę być nieobiektywny i możecie rzucać we mnie ziemniakami, bo pracuję w firmie Solgar, która jest sponsorem Ewy (i wspiera Chudego). Jak przeczytacie to zrozumiecie jednak, że ta relacja sponsor-zawodnik to wynik magii Chudego Wawrzyńca. Gdy pojawiłem się pierwszy raz w Rajczy, niewiele wiedziałem o polskim ultra. Na starcie usłyszałem, że jest z nami Ewa Majer. Królowa. WTF? Gdzie korona? Okazało się, że Ewa wymiata od początku imprezy. Wygrywa co roku. Przegrywa z nią większość facetów. Zawsze pokonuje długą trasę.
Potem pogadałem z nią chwilę. Okazało się, że to taki Scott Jurek w spódnicy. Nie je mięsa, żywi się ziołami, owocami. Po trasie Chudego pomyka bez zegarka. Nie wcina żeli, za to pije ogromne ilości wody. Dopytywałem dlaczego akurat tego Chudego tak wygrywa. Okazało się, że z tego samego powodu, z którego ja tam przyjeżdżam: bo Chudy jest. Po prostu. Pytana ostatnio o to samo na rozmowie w sprawie kontraktu sponsorskiego powiedziała, że nawet gdyby nie było żadnych nagród, nawet gdyby zaczęła przegrywać, to i tak będzie wracała. Dżast lajk dat! – jak mawiają amerykańscy komentatorzy UFC po nokaucie.
Organiczne połączenie
Jak pociągnąć Ewę za język to powie, że lubi te góry, ale ja zrozumiałem, że to nie jedyna odpowiedź. Na Chudym Ewa jest organicznie jego częścią. Śpi na podłodze w szkole, albo w namiocie. Jest blisko biegu, blisko takiego czystego doświadczania ultramaratonu, ze startem w małym miasteczku i kilometrami w samotności, po górskich szlakach. Z towarzyszącym duchem niepokornego Chudego, który wskazuje Ci jedynie kierunek biegu, całą resztę oddając w Twoje nogi i serce.
Inny świat
Mój świat na Chudym jest zupełnie inny niż ten w którym żyję na co dzień. Ten świat to między innymi zeszłoroczne dzieciaki. Organizatorzy zamiast wydawać kasę na medale, wydali je na wycieczkę po trasie biegu dla ubogich miejscowych dzieci. Trzeba to zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć. Maluchy stojące na mecie z uśmiechniętymi buziami przybijające piątki biegaczom. Radosne oczy młodych ludzi, do których ktoś wyciągnął rękę. To najlepszy medal. I nie rozumiem tych, którzy mają problem z jego brakiem. Medal za ukończenie? Hello! Serio bez tego nie przeżyjecie? Nie wystarczy Wam numer startowy? Co ja z tym medalem zrobię. Pies z kulawą nogą się nim nie zainteresuje, gdybym wystawił go na Allegro, żeby kasę z niego oddać tym dzieciakom. To fajnie, że Chudy ma charakter. Przeżuł słomkę, splunął, wstał wyjął z sejfu kasę na medale i poszedł na wioskę dać ją komuś, kto pomoże dzieciakom. Szacun.
Ja za swoją kasę dostałem więcej niż się spodziewałem. Liczyłem na zajebiste jagody ze śmietaną na Przegibku, arbuzy i oscypki na mecie. Dostałem. Uśmiech dzieciaków to ogromna premia. Gdy kogoś to nie przekonuje, to co roku dostawałem też coś fajnego w pakiecie startowym (opaski kompresyjne inov-8 w 2015 r., dwa soft flaski w 2016 r.).
Atakuj Chudego!
Magda pytała mnie dlaczego wracam i czy mógłbym to napisać? Pewnie wracam przez Ciebie, bo to Ty mnie namówiłaś kiedyś, gdy mówiłem, że przygotowuję się do Maratonu Warszawskiego. W ramach treningu miałem „se pyknąć Chudego”. Wtedy się nie odważyłem. Rok później miałem więcej odwagi, choć dobrze, że nie słyszałaś, co myślałem o Twoim zaproszeniu na 40. kilometrze. Krzyśkowi na mecie powiedziałem, że go nienawidzę 🙂
Może ten tekst będzie dla kogoś takim samym impulsem, jak kiedyś dla mnie zaproszenie Magdy. Może nauczy się tego co ja: w ultra są jeszcze biegi, w których na trasie możesz liczyć na wsparcie innych biegaczy, że zatrzymywanie się, gdy widzisz kogoś potrzebującego pomocy, to norma. Nauczy, że w kieszeni trzeba mieć dodatkowy żel energetyczny, batonik, bo ktoś po drodze może go potrzebować. Nauczy, tak jak mnie Leszek, że bieganie w górach to także umiejętność cieszenia się przyrodą, a nie tylko pogoń za czasem. Może spotkają na trasie kolegę ze studiów niewidzianego od kilkunastu lat i jego zaskakujące „Atakuuuj! Seoinage, a potem dusisz go!” (ippon seoi nage to taki rzut w judo) za plecami podładuje mu baterię, tak jak mi Robert.
Nie wyobrażam sobie tego roku bez spotkania z Chudym. Nie wyobrażam sobie jaką maleńką rzecz tam zostawię. I jaką zabiorę.
Super artykuł 🙂 Już nie mogę się doczekać startu. Będzie to mój pierwszy ultra! Pozdrawiam 🙂
Zgadzam się ze wszystkimi achami i ochami nad Chudym. Potwierdzam zachwyt nad atmosferą startu i mety, zastawionym stołem na Przegibku, urokiem trasy, jedynym Oszustem którego warto poznać.
Nie zgadzam się jednak z teorią „medal jest fe”. Postrzegam to jako akademicką dyskusję ludzi ze światka biegowego i ścigantów, którzy łoją po kilka startów w sezonie. Zapominają jednak o całej reszcie zwykłych a może właśnie „nie”zwykłych amatorów, którzy mają jeden cel w sezonie, np. zrobić Chudego i cały rok nawijają kilometry żeby temu podołać. Jestem takim nawijaczem. Chudy również był moim pierwszym Ultra popełnionym w desperacji. Jednocześnie był moim pierwszym medalem zawieszonym na szyi. Cenię go bardzo mimo że drewniany i na konopnym sznurku. Wisi teraz na kołku między innymi już metalowymi i przypomina mi przeżyte emocje. Motywuje do pracy nad kolejnym projektem. Medal mimo że za udział jest dla mnie czymś symbolicznym, ważnym. Może dlatego, że sam kiedyś jako chłopiec grzebałem w medalach mojego Taty? A może dlatego, że mam nadzieję, że kiedyś będzie miał miejsce np. taki dialog:
Wnuk (W): Dziadku co to jest?
Dziadek (D): Medal?
W: a skąd?
D: nie skąd? Tylko za co?
W: a za co?
D: za Chudego?
W: a co to?
D: nie co, tylko kto?
W: a opowiesz mi?
D: opowiem. A właściwie zabiorę Cię tam.
Prawda że pompatycznie 🙂 . Osobiście lubię mieć wybór, co skłania mnie do zasugerowania organizatorom (znasz ich, może przekażesz) umieszczenia w ankiecie rejestracyjnej opcji: A. Chcę mieć medal. B. Rezygnuję z medalu. Podnoszoną kwestię „przeżuwania trawki i wyciągania kasy z sejfu” można załatwić tak jak załatwiła to min. Kaszubska Poniewierka. Wilk syty i Owca cała. Cóż chyba włączyłem się w akademicką dyskusję 🙂
Mój tekst jest zupełnie subiektywny i przedstawia jedynie mój punkt widzenia 🙂 Nie jestem biegowym wymiataczem. Medale nie przedstawiają dla mnie wartości. Przynajmniej medale za ukończenie. Może tak już mam, bo wyczynowo trenowałem sport w czasach, gdy medal dostawał tylko człowiek z podium. Był on nagrodą za miejsce. O niego walczyłem. Pamiątkami z zawodów były powybijane palce, ból mięśni lub tylko urażonej ambicji.
Dopiero na biegach masowych zacząłem dostawać medale za uczestnictwo. I jakoś mnie to nie przekonywało. Moje dziecko zawsze mnie pyta o medal, miejsce i staram się mu tłumaczyć, że robię to dla siebie, dla swojej satysfakcji, że czasami od miejsca ważniejsze jest podjęcie wyzwania, jeśli jest ono na tyle trudne, że jego ukończenie staje się dla mnie istotne. Inaczej to medal za trening. To tyle w kwestii medali.
Ale… Tu zaczyna się mój brak zgody (wewnętrzne) na pretensje do organizatorów, bo uważam, że często są nieszczere. Argumentem jest medal = pamiątka. I ten argument często jest nieszczery. Medal to medal za miejsce. Jak ktoś lubi medale pocieszenia za nic, to jego prawo. Ktoś chce pamiątkę? Dostaje ich masę. Dostaje numer startowy, który jest pamiątką. Dostaje opaskę za ukończenie, może kupić sobie koszulkę itp. Więc tych pamiątek jest wiele.
To nie jest krytyka Ciebie. Piszę o sobie. Ja dziecku nie chcę pokazywać medalu za nic. Chcę go uczyć, że o medal walczą najlepsi, aby go zdobyć trzeba ciężko pracować. Warto dążyć do tego celu i startować w zawodach, uczestniczyć w niesamowitej przygodzie. Warto podejmować wyzwania, warto się starać i warto próbować. Mogę jej pokazać zdjęcie, numer startowy lub zabrać ją na trening lub zawody.
Jest jeszcze coś. Znam sporo ludzi bawiących się w bieganie na ulicy. Zaliczają co roku po kilkanaście-kilkadziesiąt biegów, które dla Ciebie są zwykłym treningiem. 1, 2, 5, 10, 15 km. Co weekend medal. Cała ściana medali. Ego spuchnięte do granic możliwości, ekspert biegania, blog, ambasador 5 marek, tester 15 marek. Ich głowy są tak zryte poczuciem wyższości, że nie dostrzegają, że ta ściana medali, to medale pocieszenia, za nic, za skończenie biegu na 5 km w czasie 30:24. I wtedy przypominam sobie jak ja grzebałem w medalach taty. To były medale za miejsca 1-3 mistrzostw Polski. Tylko kilka. Tylko?
I widzę też ściany olimpijczyków. Bez medalu. Bo o ten najważniejszy jeszcze walczą. Albo przypominam sobie szatnię, w której przebierałem się codziennie na treningi judo. W szatni znalazłem medal za 2. miejsce w zawodach Pucharu Świata pewnego znanego judoki. I mówię mu, że medal zgubił. Popatrzył na mnie, powiedział, że to 2. miejsce. I wiedziałem, że medal ma znaczenie, gdy przypiszemy mu odpowiednie znaczenie. On dążył do mistrzostwa. Osiągnął je. Nie o medal chodziło, ale o wygrywanie. O bycie najlepszym.
Uważam, że medal to coś, czemu należy przywrócić wartość. Za ukończenie może być cała masa innych pamiątek. Nie musi to być medal. Moim zdaniem.
Moje żale również były, są wyłącznie subiektywne. Zapewne wynikają z mocnego skoncentrowania się na celu. Traktowania drogi jako „pracy terapeutycznej” nad własnymi słabościami. Do tego dochodzi magia chwili (przerysowane ale nie znalazłem innego określenia), kiedy przekraczasz metę, pochylasz głowę i dostajesz medal. Fakt nie za pudło, mistrzostwo, ale jednak pewnego rodzaju docenienie i nie uważam tego za deprecjonowanie wartości medalu, każdy ma swoje Ultra.
Dziękuję za dyskusję, poszerzyła moje postrzeganie tematu.
P.S. Przyznam, że również „grzebałem” w medalach za miejsce 🙂 .