Czy można w ogóle porównywać ze sobą te dwie imprezy? Nie wiem, ale część osób ma dylemat, w której z nich wystartować – to wystarczający powód, by tego się podjąć. Przy okazji debiutanci znajdą tu sporo ciekawych informacji, a nawet starzy wyjadacze i organizatorzy będą się mogli czegoś dowiedzieć…
Na początek kilka podobieństw: I jedna i druga impreza odbywa się w górach. Obydwie trwają dosyć długo (limit czasu w Rzeźniku to 16 h, a w Kieracie 30 h). Obydwie odbywają się niemal w tym samym czasie (dzieli je zaledwie 5 dni). Obydwie w tym roku miały swoją 10-tą edycję. W obydwu imprezach startował Więcek 😉 , Krzysztof Drożdżyński, ja no i pewnie jeszcze kilka innych osób, dzięki czemu w ogóle mogę zabrać się za ten temat…
Zacznijmy od Kieratu, który odbył się kilka dni wcześniej. W przeciwieństwie do Rzeźnika, gdzie biegniemy sztywno zdefiniowanym szlakiem, Kierat jest imprezą na orientację (punkty zalicza się w określonej kolejności, jednak wariant dotarcia z punktu do punktu jest dowolny). Zarówno długość trasy (100 km) jak i suma podejść (równa w przypadku Kieratu sumie zejść, a więc 36oo m) są nieco większe niż w Rzeźniku. Dużo więcej jest za to czasu na pokonanie trasy – limit jest prawie dwukrotnie dłuższy. Startuje tu się pojedynczo, ale nie ma przeszkód by poruszać się razem z innymi uczestnikami – w efekcie sporo jest grup dwu- a nawet kilkoosobowych. Mimo że jest to impreza na orientację, w tym roku dozwolone było nawigowanie za pomocą GPS-a, można korzystać także z innych map niż te, które zapewnia organizator. Brak jest limitu liczby uczestników, a wpisowe w pierwszym terminie wraz z noclegiem na sali gimnastycznej wynosi zaledwie 70 zł.
fot. Tuż przed startem Kieratu
Wszystko to sprawia, że Kierat jest imprezą bardzo otwartą, ale oczywiście jest jedno ALE: na trasie nie ma przepaków. Owszem, są punkty żywnościowe i nawadniające, dzięki czemu można nieco zmniejszyć wagę plecaka lub, w przypadku kilku topowych zawodników, nerki. Jednak jeżeli marzą nam się dodatkowe ubrania, buty i inne sprzęty, przez całą drogę będziemy musieli je nieść na własnych plecach. No chyba że zastosujemy wzorem kilku sprytnych zawodników trik ze zużytymi butami. A mianowicie startuje się w butach „na wykończeniu” i na pewnym etapie zostawia się je po prostu w koszu na śmieci, wdziewając drugą parę którą wcześniej niesie się w plecaku.
Startuje się wieczorem, zatem dla najszybszych zawodników jest to właściwie impreza nocna (tegoroczny zwycięzca, Maciej Więcek, zameldował się na mecie tuż przed 7 rano). Jak wiadomo w nocy temperatura powietrza spada, zbliżając się do temperatury punktu rosy. W skrócie oznacza to, że z dużym prawdopodobieństwem będzie mokro. A jak jest mokro już na początku, to wiadomo że będą kalafiory, bąble i jeszcze inne takie takie 😉
Wziąwszy powyższe pod uwagę cieszy, że na starcie pojawiło się rekordowo wielu zawodników i zawodniczek (611), tym samym stawiając Kierat w gronie dwóch największych imprez BnO w Polsce (obok Harpagana). W tej edycji temperatura powietrza osiągnęła jednak punkt rosy, a organizatorzy widać wzięli sobie do serca uwagi po poprzedniej edycji, po której wielu zawodników skarżyło się na „asfalty”. W efekcie nawigacja była dość wymagająca, szczególnie w drugiej połowie, kiedy to wszyscy są już „zwaleni”. Zaowocowało to licznymi wtopami nawet u czołowych zawodników.
Ten temat zasługuje na osobny akapit. Jako debiutant w biegach ultra na orientację zawsze wyobrażałem sobie, że czołówka nie dość, że jest szybka jak lew goniący antylopę, to jeszcze jej nawigacja jest pewna jak to, że niemieckim samochodem można zrobić co najmniej pół miliona kilometrów. A tymczasem z przeprowadzonych przeze mnie rozmów wynika, że wcale tak nie jest. Wygląda na to, że zawodnicy z czuba raczej posiadają umiejętność spontanicznego ratowania się z wtop właściwą bardziej Wani naprawiającemu w środku wielkiej kałuży swojego łazika za pomocą młotka i druta, niż Helmuta precyzyjnie zajeżdżającego do serwisu gdy tylko pojawi się jakaś kontrolka albo nawet i bez tego (chwytacie jeszcze tą parabolę? ;-). Piszę o tym dlatego, że słabsi zawodnicy zaliczając wtopę mogą się denerwować, że tracą czas, nie dają rady z nawigacją itp. – nie ma co załamywać rąk, wiedzcie, że to się przytrafia nawet najlepszym!
Warto zwrócić uwagę, że Kierat pięknie realizuje ideę biegania ultra na orientację – mianowicie punkty są dobrze oznaczone, na każdym z nich są sędziowie (miło jest czasami zobaczyć jakiegoś człowieka, szczególnie w środku mgły w środku nocy 😉 a ich lokalizacja nie budzi najmniejszych wątpliwości. Trudność polega w przenawigowaniu z punktu do punktu, a nie na odszukiwaniu chytrze ukrytych punktów i to jest duża różnica, którą organizatorzy BnO powinni wziąć sobie do serca.
W efekcie wymienionych trudności, a więc wilgoci i zimna w nocy (prawdę rzekłszy każde wyjście na łąkę niczym nie różniło się od wejścia prosto do rzeki – wody i tu i tu było sporo), które zaowocowały kalafiorami a następnie kilkunastoma bąblami (które sukcesywnie unieszkodliwiałem za pomocą scyzoryka) oraz trudności nawigacyjnych gdy po 19 godzinach i 59 minutach od startu meldowałem się na mecie miałem poczucie uczciwego, niemal totalnego i perwersyjnego wręcz wyniszczenia. Do tego stopnia, że miałem wątpliwości czy uda mi się dotrzeć z mety do oddalonej o kilkaset metrów szkoły, gdzie czekała już na mnie karimatka, śpiworek i winko. Tym bardziej, że od razu na mecie dostaje się obiadek w postaci kiełbasek z grilla oraz pieczywa, w czasie spożywania których stawy przechodzą metamorfozę z przegrzanych przekładni rodem z F1 w zardzewiałe kolanka made in PRL których lepiej nie ruszać, bo jeszcze się rozpadną. Do szkoły dotarłem, ale po upiciu łyka wina tak mi się zakręciło w głowie, że nie pozostało nic innego jak iść w kimę mimo, że wieczór nawet jeszcze nie nadszedł…
Selekcja w tym roku była bardzo duża: do mety dotarło 387 zawodników.
Teraz pora na Rzeźnika. Impreza jest zdecydowanie bardziej zamknięta z kilku powodów:
1. Trzeba startować w parach (na temat trudności z tym związanych powstało już kilka artykułów),
2. Trzeba dojechać w Bieszczady, co dla większości jest trudniejsze niż dotarcie do Beskidu Wyspowego,
3. Wpisowe jest wyraźnie, bo o 100 złotych wyższe,
4. Trzeba zdążyć się zapisać zanim wyczerpie się limit – w tym roku w praktyce oznaczało to zmieszczenie się w kilkudziesięciu minutach od otwarcia zapisów,
5. Trzeba znaleźć sobie nocleg, co przy takiej liczbie uczestników nie jest takie proste.
Za to czeka nas kilka ułatwień:
1. Biegniemy w dzień a nie w nocy – start jest o 3:30, na dobrą sprawę da radę ogarnąć bez czołówki,
2. Nie trzeba być mistrzem nawigacji – trasa jest prosta, mimo tego na pochwałę zasługuje fakt, że organizatorzy zapewniają mapy. Swoją drogą ja swoją mapę zgubiłem i bez problemu kontynuowaliśmy bieg…
3. Są przepaki, i to aż 3! A punktów nawadniajacych/żywieniowych jest aż 4! Luksus…
fot. Bieg Rzeźnika: Podejście pod Połoninę Wetlińską – widać sznur zawodników
Mimo iż na Rzeźniku w przeciwieństwie do Kierata nie padało, to i tak trasa była bardziej błotnista. Tempo jest tu zdecydowanie wyższe. Na potwierdzenie przytoczę dane: z 408 par (816 zawodników) do mety w limicie dotarło 337 (674 zawodników), mimo, że średnie tempo do ukończenia tego biegu w limicie było o ponad połowę wyższe. Zatem poziom współzawodnictwa biegowego z uwagi na większą liczbę uczestników i średnio rzecz wziąwszy wyższe tempo jest wyższy. Z drugiej strony na mecie zameldowaliśmy się po 14 godzinach i 21 minutach po drodze zaliczając drzemkę. Z uwagi na dobrodziejstwo przepaków i pięknej pogody wyniszczenia było umiarkowane… Właściwie to w ogóle zmęczenie tak, szczególnie jeżeli chodzi o stawy, ale właściwie o wyniszczeniu mówić nie mogę. Tak na prawdę dużo bardziej zniszczyło nas oczekiwanie na autobus. Tutaj organizatorzy zaliczyli niestety spektakularną wtopę, a wziąwszy pod uwagę, że problem się ponoć powtarza co roku, to nie wróżę, że w przyszłym roku będzie lepiej. My ostatecznie opuściliśmy metę już po ciemku, po 3h oczekiwania w szybko spadającej temperaturze, przez co nie mogę się wypowiedzieć na temat zakończenia imprezy, gdyż po prostu nam jak i wielu innym zawodnikom nie było dane na nie zdążyć.
{youtube}5MLzkAMA7-I{/youtube}
Tutaj pewna refleksja: dla mnie największą trudnością Rzeźnika było nie błoto, przewyższenia, trudność trasy czy tempo. Najgorsze było niedospanie. Mimo, że impreza odbywa się w długi weekend, to start jest w piątek o 3:30 rano. Dla większości pracujących osób które na dodatek muszą dojechać z daleka oznacza to, że cały bieg będą musieli pokonać na ostrym niedospaniu. Gdyby start odbywał się w sobotę, to wszyscy mogli by się elegancko wyspać, a i tak w niedzielę spokojnie wrócili by do swoich domów…
Istotną różnicę stanowi kwestia dopingu – mam tu na myśli oczywiście tylko ten dozwolony 😉 Mianowicie na Kieracie przedzieramy się nierzadko nocą jakimiś totalnymi krzaczorami gdzie oprócz saren i salamander żywej duszy nie uświadczysz, natomiast na Rzeźniku poruszamy się jednym z najbardziej uczęszczanych szlaków w Polsce i to jeszcze w czasie długiego weekendu. Efekt: na Kieracie kibicuje ci co najwyżej wystraszona zwierzyna, natomiast na Rzeźniku turyści na szlakach i mieszkańcy w miejscowościach pięknie zagrzewają do boju rzęsistymi brawami.
fot. Bieg Rzeźnika: Kryzys na Połoninie Caryńskiej (km 70)
Jeżeli chodzi o pozostałe świadczenia, to tutaj na mecie można było dostać kapuśniak. O medalach i dyplomach się nie wypowiadam, bo to przecież kwestia gustu a poza tym rzecz wtórna wobec samych zawodów. Za to na Rzeźniku jest niezła techniczna, okolicznościowa koszulka z krótkim rękawkiem.
Jest jeszcze pewna subtelna i pewnie bardzo subiektywna różnica: jak już pewnie zauważyliście Kierat jest imprezą nieco mniejszą. Nie wiem czy to z tego powodu, czy może z powodu niezwykle życzliwej aury jaką roztacza główny organizator Kieratu – Andrzej Sochoń – mam wrażenie, że na Kieracie panuje iście rodzinna atmosfera. Rywalizacja zaś skierowana jest bardziej do wewnątrz, na pokonywanie własnych słabości, niż na zewnątrz. Sędziowie na punktach są „do rany przyłóż”. Natomiast na Rzeźniku daje się wyczuć dużo silniejszego ducha rywalizacji – do tego stopnia, że kilka par zostało zdyskwalifikowanych, gdyż szybszy partner nie chciał czekać na wolniejszego. Odnoszę też wrażenie, że dystans między organizatorami a uczestnikami jest większy niż na Kieracie, no ale na Rzeźniku startowało o połowę więcej zawodników niż na Kieracie…
Tak się złożyło, i zapewne jeszcze nie raz złoży, że w niemalże tym samym czasie odbywają się dwie imprezy mające już status kultowych. Którą zatem wybrać? Przykład Maćka Więcka, który po zwycięstwie w Kieracie zameldował się również pierwszy na Rzeźniku (w kategorii MIX) świadczy o tym, że być może w ogóle nie ma takiego dylematu. Gdyby jednak ktoś go miał, to warto sobie uświadomić że mamy do czynienia z imprezami które bardzo dużo łączy a jednocześnie bardzo dużo dzieli. W ostateczności mają one inny charakter. Gdyby porównać je do zabawy z ciężarami, to podczas gdy przeciętny maraton przypomina intensywny, godzinny program w sterylnym klubie fitness, to Rzeźnik jest już dwugodzinnym pizganiem ciężarami gdzieś na łące w lesie a Kierat to ciąganie na uprzęży opon traktorowych w błocie po kolana po ciemku nie wiadomo do końca skąd dokąd 😉
Zostaw odpowiedź