350 km dookoła Doliny Aosty, 25 000 metrów przewyższeń, 690 śmiałków na starcie i… 390 szczęśliwców, którzy dotarli do mety. Wśród nich Gaweł Boguta, który opowie Wam o swoich przeżyciach z… nie, nie Tor des Geants! Z 4k – nowej, niemal bliźniaczej, choć konkurencyjnej imprezy, która narodziła się z pewnego konfliktu.
Wiedziałem, że będzie bolało, pytanie było kiedy i jak bardzo. Nieważne jak długo będziesz się przygotowywał fizycznie i psychicznie, kryzys i tak nadejdzie. Jedyne co możesz zrobić to być zdeterminowanym i skupionym na jednym celu. Jeżeli będziesz myślał o 350 km, które są przed Tobą nie dotrzesz do końca. Jeżeli będziesz zastanawiał się jak trzy razy pokonać wysokość od poziomu morza na szczyt Everestu, a potem trzy razy z niego zejść, nie dotrzesz do końca.
Liczy się tylko dojście do następnej bazy, gdzie można skorzystać z przepaku, zdrzemnąć się, najeść, być może wziąć prysznic. A jeżeli masz dostatecznie dużo sił, możesz ponapawać się widokami: niesamowitymi górami o każdej porze dnia i nocy, w słońcu, deszczu, mgle, chmurach, w ciszy i samotności, albo przy akompaniamencie wiatru.
Ale od początku: przyjeżdżamy we trzech – Dominik (startujemy razem jako zespół), Rafał (przyjechał pobiegać rekreacyjnie) i ja – do Cogne (start i meta zawodów) na dwa dni przed rozpoczęciem. Nie stać nas na aklimatyzację, poznanie chociaż części trasy, czy przyzwyczajenie się do wysokości. Dwa dni na wyspanie się, rozprostowanie po podróży, przygotowanie przepaków i start w nieznane.
Z płaskiej jak stół Warszawy, z wysokości niecałych 100 m n.p.m, na dzień dobry na przełęcz Loson 3 296 m n.p.m.
Już wieczór przed startem udowodnił, że nie da się przewidzieć wszystkiego… Siedzimy sobie przed namiotem, pijemy ostatnią herbatę i właśnie mamy położyć się spać. Dominik przewraca kubek i wylewa sobie wrzącą zawartość na stopę. Natychmiast ściąga but i skarpetę… razem ze skórą. Spojrzenia, które wtedy wymieniliśmy mówiły wszystko, ale na poziomie werbalnym szukamy rozwiązań: to tylko wierzch stopy, okleimy plastrami i nie będzie problemu…
Start i meta: Cogne, dolina Aosty
Dystans: 350 km
Przewyższenie : 25 000 m
Losowanie uczestników: tak, jeżeli zapisze się więcej osób niż 1200
Limit zawodników: 1200
Limit czasu na ukończenie: 155 godzin + limity na dotarcie do poszczególnych punktów
Startujących 2016: 690
Ukończyło zawody: 309
Termin: 3-9.09.2016
Wpisowe: 550 euro
Start
Start o 9 w sobotę. Można się spokojnie wyspać i zjeść normalne śniadanie. Zdajemy przepaki i szykujemy się do drogi. Są lekkie nerwy przedstartowe, ale to przygoda, o której marzyłem od lat. Nareszcie przyszedł moment realizacji i weryfikacji czy faktycznie jest to tak magiczne.
Startujemy zgodnie z założeniami: powoli i spokojnie, nie dajemy się ponieść emocjom i zaczynamy marszem. Mija nas długi, ponad sześćsetosobowy korowód biegaczy. Zaplanowaliśmy, że pierwszy etap pokonamy na luzie, z dużym zapasem mocy.
Życie szybko weryfikuje te założenia. Jest bardzo gorąco, na 12 km wspinamy się 1800 m w górę (nie jest to wąchanie mchu jak w biegu Kshyśka Dołęgowskiego z Glen Coe, ale biorąc pod uwagę dystans i sumaryczne przewyższenie daje do myślenia). Brakuje wody, musimy uzupełniać ją po drodze w strumieniach. No i jakoś nogi szybko robią się ciężkie. Może dalej będzie łatwiej…?
Pomimo zmęczenia, docieramy do pierwszego Base Camp’u, gdzie czekają na nas pokoje hotelowe (okazuje się, że to pierwszy i ostatni aż taki luksus). Planowe 2 godziny snu, szybkie jedzenie i w znakomitych nastrojach ruszamy dalej.
Do Base Camp 2. Szybkie pożegnanie
Jest chłodno, ale nie zimno, biegniemy, teren jest łatwy. Dominik zaczyna mieć problem z biodrem. Kilka razy zatrzymujemy się na rozciąganie, próbuje rolować się butelką z wodą. Niestety robi się coraz gorzej. Pod górę tempo mamy całkiem dobre, ale na zejściach spada dramatycznie. Idziemy niecałe 2 km na godzinę, w takim tempie szybko dopadną nas limity.
Po kilku godzinach marszu ustalamy, że Dominik wycofa się na najbliższym punkcie, a ja polecę dalej. Nie będę klasyfikowany, ale będę mógł oficjalnie ukończyć zawody. Długo zwlekam z naszym rozstaniem. Nie funkcjonuję dobrze samotnie. To co mnie nakręca to drużyna i wspólne przezwyciężanie kryzysów, przeżywanie radości. Dodatkowo, niewiele osób mówi tutaj po angielsku, dominuje włoski i francuski, którymi nie władam. Będzie ciężko, ale mam ogromną motywację, żeby dotrzeć do mety.
Planuję dłużej pospać w następnej bazie w Courmayeur. Docieram tu koło 19 w niedzielę. Baza okazuje się dramatyczna. Hałas, krótkie koszmarnie niewygodne prycze, mnóstwo ludzi chodzących po głowie. Po niecałych 2 godzinach uciekam z tego koszmarnego miejsca. Od kilku godzin pada.
Na te zawody praktycznie nie musisz zabierać ze sobą jedzenia. Bufety są tak bogato wyposażone, że na pewno znajdziesz tu coś dla siebie. Chociaż po tygodniu takiej diety, poszukujesz już nowych smaków. Mi najbardziej brakowało pieczywa, które było tylko na niektórych punktach.
Na wszelki wypadek miałem przy sobie na stałe dwa małe żele, poza tym jakieś drobne słodycze do podgryzania, ale naprawę niewiele.
· Coca-cola
· Fanta
· Woda
· Kawa
· Herbata
· Red Bull
· Sok pomarańczowy
· Sok ananasowy
· Salami
· Szynka
· Mocetta – pyszne miejscowe podsuszane mięso
· Ser miękki
· Parmezan – w ogromnych ilościach, dodawany chętnie przez włochów do wszystkiego: makaronów, zup, sałatek, lub spożywany bezpośrednio 😉
· Migdały
· Orzechy włoskie
· Suszone morele
· Chleb (rzadko)/suchary
· Winogrona
· Banany
· Makaron z sosem
· Rosół
W bazie dodatkowo:
· Pomidory/szpinak
· Mięso – najczęściej kurczak
Base Camp 3 i 4. Magic moments
Wychodzę w deszczową noc. Im wyżej tym mocniej wieje i pada. Nie da się dołożyć kolejnej warstwy ubrania na trasie, muszę zaczekać z tym do najbliższego schroniska. Taka pogoda sprzyja szybkiemu napieraniu. Silny wiatr w plecy ułatwia marszobieg. Na punkcie zakładam dodatkową bluzę i rękawiczki i ruszam na przełęcz. Ogarnia mnie straszna senność, po drodze mało nie umieram na serce, wpadając na ścieżce na wielką krowę (pasie się ich tutaj naprawdę dużo). Docieram na przepiękną przełęcz Malatra. Niestety niewiele widać, księżyc jest w nowiu i mój wzrok sięga jedynie na odległość światła czołówki. Łańcuchy, poręczówki i strome zejścia rozbudzają mnie natychmiast. Lecę do najbliższego schroniska.
Tu, w przeciwieństwie do Base Camp’u w Courmayeur, jest cicho i spokojnie, można się spokojnie zdrzemnąć. Odpoczywam tak trochę ponad 1,5 godziny i ruszam dalej. W tym miejscu po raz pierwszy spotykam Kate i Serge’a, z którymi będziemy mijali się już do końca, kluczowe momenty trasy spędzimy razem, poznamy się lepiej i zaprzyjaźnimy. Są jak dobre duszki, uśmiechnięci, cieszą się górami i biegiem, zawsze gotowi do pomocy. Kate jest Angielką, nareszcie mam z kim porozmawiać. Serge jest Francuzem i w chwilach zmęczenia niechętnie mówi po angielsku. Za to już na mecie opowiada z takim zaangażowaniem i pasją o projektowaniu sprzętu dla Salomona, że można go słuchać godzinami. Po drodze okazuje się, że Serge oczywiście zna Magdę i Pawła z polskiego teamu Salomona.
Ten dzień jest niesamowity i magiczny. Cały czas pada deszcz i równocześnie świeci słońce. Jedna za drugą pojawiają się tęcze, czasami wielkie na całą dolinę, czasami krótkie i grube , przesłaniające widoki niczym kolorowe filtry w aparacie. Nie mogę nacieszyć oczu takimi widokami. Zakładam słuchawki, włączam MP3 i lecę jak na skrzydłach, słuchając przedziwnej mieszanki Kaczmarskiego z System of a Down.
Koło 15 docieram do następnej bazy w Ollomont. Szybko przebieram się i ruszam dalej. Czuję się dobrze, nie ma sensu teraz spać, złapię jakiś sen po drodze w schronisku.
Pogoda jest nadal niesamowita. Na stromym zboczu deszcz pada tylko koło mnie, mogę wyciągnąć w jego kierunku rękę. Tu gdzie stoję jest sucho i świeci słońce. Kończy się piękny dzień, trudny ale satysfakcjonujący. Zaradziłem wszystkim problemom, które pojawiły się po drodze. Jestem w znakomitym nastroju. Wszystko idzie według planu.
Przede mną kilka trudnych podejść, krótki sen w schronisku. Wraz ze wschodem słońca pojawia się znużenie. Siły mnie opuszczają, a żołądek zaczyna szwankować. Staram się jeść regularnie, do tej pory przychodziło mi to z łatwością, teraz zmuszam się do wszystkiego. Z piciem jest nie lepiej, na nic nie mam ochoty: sok, woda, herbata czy cola przestały mi wchodzić. Do tego czuję ogólną niemoc, boli każdy mięsień i ścięgno. Zmuszam się do marszu. Organizm stara się wyłączać wszystkie podzespoły, testuje mnie, kiedy się poddam i położę. Walczymy tak ze sobą przez kolejne kilka godzin. Mam żal do tego urządzenia, które pozwala mi iść do przodu. Przecież cię karmię, poję, daję czasami się położyć. Kiedy stopy postanawiają zbuntować się jakimś pęcherzem, przebijam go i opatruję.
Po co ten cały bunt mój drogi organizmie?
Doczłapujemy się we dwoje, ja i mój organizm do kolejnego Base Camp’u w Valtournenche. Za mną 245 km i 17500 m przewyższenia. Muszę odpocząć! Prysznic i 3 godziny snu. Nigdy przed snem nie sprawdzam co czeka mnie dalej, nie chcę o tym myśleć przed zaśnięciem. Dopiero jak wstaję, patrzę na kolejny etap i skupiam się tylko na nim. Tym razem czeka mnie miła niespodzianka: 35 km i 2500 przewyższenia. To będzie fajny etap.
To miejsca, w których masz dostęp do swojego przepaku (jeździ za Tobą przez całe zawody), możesz położyć się spać (najczęściej na łóżkach polowych, są koce i jest ciepło), wziąć prysznic, czy poprosić o pomoc lekarza lub masażystę. Jest tu tak miło, że czasami ciężko jest opuścić ten przybytek luksusu. W Base Camp możesz przebywać dowolnie długo, do wyczerpania limitu czasu (określonego dla każdego z punktów na trasie). W schroniskach po drodze (gdzie też czasami można się zdrzemnąć) nie można przebywać dłużej niż 2 godziny.
Base Camp 5 i 6. W szponach kryzysu
Etap poszedł sprawnie, zmartwiłem się tylko bo spotkana po drodze Kate nie czuła się najlepiej. Miała problemy ze ścięgnem. Dałem jej Ibuprom, który miałem przy sobie i poleciałem dalej.
Tymczasem moje ścięgno w prawej stopie zaostrzyło swój stan. Odzywało się już wcześniej, ale można je było zignorować. Teraz z każdym krokiem czuć je coraz mocniej. Jeżeli stoję bez ruchu wszystko jest ok, ale każdy kolejny krok odczuwam jak wiertło wkręcające się coraz głębiej w bolący ząb. Żeby stłumić ból muszę się zatrzymywać i stać kilkanaście sekund. Może przejdzie jak trochę odpocznę? Kładę się spać, przede mną najtrudniejszy etap, niby 56 km i 3300 m, ale w bardzo wymagającym terenie. Luźne kamienie, strome podejścia i bardzo techniczne zejścia. Spotkany trasie Włoch, opowiada, że podczas Tor de Geant robił ten etap 24 godziny.
Ścięgno niestety boli coraz bardziej, niezbędne będą środki przeciwbólowe, bo nie ruszę się dalej. Noga za nogą ruszam przed siebie. Etap okazuje się pieruńsko trudny i długi. Mój stan gwałtownie się pogarsza. Konsultuję telefonicznie z moją Żoną lekarzem, jakie środki przeciwbólowe brać i kiedy. Ból pojawia się znacznie szybciej niż mogę wziąć kolejną pigułkę. I co gorsza jest coraz mocniejszy. Zaczynam się bać czy uda mi się skończyć te zawody. Mówiłem, że jeżeli będzie trzeba będę się czołgał. Ale to czołganie się teraz strasznie wolno idzie… czuję się bezsilny. To nie jest walka ze zmęczeniem, wyczerpaniem, tylko z cholerną kontuzją. Jeżeli zerwę sobie ścięgno, raczej nie dotrę na metę.
Nie da się przygotować na taki wyścig, trenując w płaskiej jak stół Warszawie. Te wszystkie przysiady, wyskoki, katowanie Kazurówki nie zastąpią, ani nawet nie zasymulują alpejskich przełęczy. To ścięgno jest pewnie pokłosiem takiego, a nie innego treningu. Cóż, nie miałem możliwości trenować w górach. Zrobiłem co mogłem, żeby się przygotować.
Boli tak bardzo, że łzy same leją się ze mnie. Została mi ostatnia pigułka przeciwbólowa. Czuję się jak doktor House, uzależniony od takich środków. Myślę o nich z czułością. Łykam ostatnią deskę ratunku, czekam 20 minut aż zacznie działać i zbieram w sobie całą moc. Do końca etapu zostało mi około 6-7 godzin. Ból powróci za 4. Muszę w tym czasie zrobić kluczową część trasy, a potem jakoś dokuśtykać.
Przed chwilą siedziałem załamany na kamieniu, minęło mnie z 20 osób. Nie wyglądało, żebym miał ruszyć do przodu. Teraz wstępuje we mnie demon. Lecę jak wariat, mijam wszystkich na podejściu, wpadam do schroniska, dolewam wody do bidonów, zgarniam jedzenie i pędzę dalej. Przede mną kawał trudnego zbiegu, jest ciągle noc. Lecę jak szalony, mijam kolejnych ludzi, wzrok mam nieobecny. Cel jest tylko jeden – dotrzeć jak najdalej. Ból zastaje mnie już na łatwych szutrach w dolinie, jednak jestem w stanie zrobić 10 kroków i muszę przystanąć. Kolejne 10 i znowu postój. Nie dotrę tak nigdzie . Baza znajduje się bardzo nisko, na 330 m n.p.m. Jeszcze ze 2 godziny normalnym tempem, a tym moim…? Sześć? W tym momencie pojawiają się za mną moje dobre duszki Kate i Serge. Zabierają mnie ze sobą, zagadują, zapominam o bólu. Wspólnie pokonujemy potwornie długi i nudny odcinek doliny i miasta. Nad ranem docieramy do Base Camp w Donnas.
Trasa jest znakomicie oznaczona odblaskowymi chorągiewkami (na zdjęciu). Organizatorzy rozstawili ich ponad 12 000! Bardzo trudno jest się zgubić, chociaż widziałem zadymionych ludzi błąkających się w dziwnych kierunkach. Ale trzeba być naprawdę zmęczonym I zdeterminowanym, żeby się zgubić.
Na sprzęt obowiązkowy głównie składają się ubrania, które trzeba nosić cały czas ze sobą, ale bez jakiś strasznych dziwności:
· Dwie pary rękawiczek, z czego jedne muszą być jednopalczaste
· Spodnie I kurtka przeciwdeszczowe
· Kilka ciepłych warstw
· Buff
Do tego dochodzi własny kubek (takie działanie ekologiczne), raczki – dostajemy je od organizatorów, w ramach wpisowego I całkiem spory GPS, wypożyczany na czas trwania zawodów.
Zdziwiło mnie, że nikt nigdzie nie spisuje Cię z numeru, nie czyta chipów itp. Wszystko tutaj odbywa się przy pomocy GPSu I danych z niego. Kibice mają możliwość śledzenia każdego Twojego kroku na trasie.
Ostatnie podejście
Biorę prysznic, od lekarzy zabieram zimny kompres, przymocowuję go do opuchniętego ścięgna i kładę się spać. Muszę zebrać siły na ostatnie 47 km. Po 3 godzinach wstaję, nie czuję się dobrze, znowu nie mam siły jeść, noga boli. Ale zostało już tylko 47 kilometrów do końca!
Szukam moich towarzyszy, wyruszyli chwilę przede mną. Nie mam szans ich dogonić. Moc drzemie w nogach, boję się jednak mocniej przeciążyć ścięgno. Ważniejsze jest dla mnie dotarcie do mety, czas nie ma znaczenia. To będzie długi i ciężki dzień. Środki przeciwbólowe wkładam do kieszeni, ale po chwili namysłu przekładam do środka do plecaka, do zapinanej kieszeni. Co bym zrobił gdyby przypadkiem mi wypadły? Znów czuję się jak doktor House uzależniony od vicodinu.
Etap okazuje się stosunkowo łatwy, niesamowicie malowniczy. Ostatnia dolina i podejście robią piorunujące wrażenie. Mała kilkusetletnia miejscowość, w pobliżu jeziora i w otoczeniu ogromnych szczytów. Wspinam się na ostatnią na trasie przełęcz Fenetre. Tu wraz z dwoma Rosjanami, świętujemy dotarcie tak daleko. Rozpijamy puszkę piwa (0,33 😉 ) i ruszamy powoli ku mecie.
W ostatnim już schronisku spotykam moich dobrych znajomych Kate i Serge’a. Teraz to on ma kłopoty z prawym udem. Odmówiło mu posłuszeństwa. Lekarz na miejscu doradził im zatrzymanie się tu na noc. Do mety pozostało 14 km. Namawiam ich do zabrania się ze mną, daję Serge’owi moje cudowne środki przeciwbólowe i do mety ruszamy już razem. Na nasze spotkanie wyruszają chłopaki. Do naszej wycieczki z Polski dołączył jeszcze na kilka dni Bartek. Wspólnie z Rafałem dobiegają do nas na kilka kilometrów przed metą. Nareszcie mogę mówić po polsku. Kate śmieje się ze mnie, że tak dużo mówię. Dzielę się na szybko wrażeniami, których jest tyle można by opowiadać przez kilka dni!
Niżej dołącza do nas lekko kuśtykający Dominik.
Ostatnie metry w miasteczku i wbiegamy w trójkę z Kate i Serge’em na metę.
136 godzin i 20 minut, wspaniała przygoda już za mną.
Strona zawodów: www.4kvda.com
W związku z konfliktem jaki urósł pomiędzy organizatorami TdG, a włodarzami doliny Val d’Aosta, powstała konkurencyjna impreza, niewiele różniąca się od TdG. Trasa jest niemal identyczna, idzie w przeciwnych kierunkach w dolinie. 4K jest o 20 km dłuższa i ma przewyższenie o 1000 m większe. I tu praktycznie kończą się różnice. Base Campy i schroniska powtarzają się i tu i tu. Świadczenia są niemal identyczne. Organizacja 4K, pomimo pierwszej edycji stała na najwyższym poziomie. Nie sądzę, żeby obydwie imprezy przetrwały próbę czasu, nie ma sensu organizowanie takiego samego wyścigu tydzień po tygodniu. Która wytrzyma próbę czasu, konflikty wewnętrzne i pozy sądowe? Poczekamy zobaczymy.
Ostatni etap Dynafit Run Adventure 2016. Gaweł opowiadałeś mi o tych zawodach… w ogóle inspirujący z Ciebie gość 😉 Pozdrawiam serdecznie!!
Robert Wasik