Mija już kilka dobrych dni, a ja nadal nie wiem jak zacząć tą historie. Chciałbym, aby mojej uwadze nic nie umknęło, aby tekst był rzetelny a zarazem wciągnął czytelnika w same zawody. No bo przecież to nie będzie historia o jakimś byle biegu. To będzie historia o moim starcie na mistrzostwach świata!

Właśnie składałem strój reprezentacyjny, który ściągnąłem z suszarki. Zastanawiam się czy schować go do szafki tam gdzie zawsze – głęboko z tyłu. Z drugiej strony zaraz są mistrzostwa świata w długodystansowym biegu górskim, w którym dostałem potwierdzenie startu. Kadrowe trykoty tylko zakładam na imprezy, na które są przeznaczone i traktuję je jak świętość.

Cofnijmy się 4 lata do tyłu, bo tyle liczy moja historia z Trailowymi Mistrzostwami Świata.

2015 – Annency

To były najbardziej problematyczne zawody jakie pamiętam. Najpierw oboje dzieci dzieci Piotra Hercoga się połamały. Dziewczynom spóźnił się samolot, a koszulki kupiliśmy w Decathlonie i przerabialiśmy sami. Na trasie też nie było wesoło. Przemek złamał nogę, Gosia wypłukała się z elektrolitów, a ja wpadłem w drut kolczasty. W tym wszystkim  jednak nie straciliśmy humorów. Z tego co pamiętam, było wesoło i pogodnie w naszym zespole. Ukończyłem zawody na bardzo odległym, jak na siebie, miejscu. Mogło być jeszcze dalej, ale do walki zmotywował mnie dobry kumpel Artur i tak razem przecięliśmy linię mety. To był piękny bieg i towarzystwo niczego sobie. W dodatku ta radość reprezentowania kraju była naprawdę wielka.

2016 – Peneda Geres

W tym roku także próbowałem skleić skład na wyjazd. Namawiałem mocnych zawodników do tego wyjazdu. I bardzo się cieszyłem jak po jakimś czasie dołączył Bartek Gorczyca i Ewa Majer. Potwierdziły start także dwie mocne zawodniczki Dominika Stelmach i Edyta Lewandowska. Przy tamtym wyjeździe okazało się w trakcie, że PZLA nie tylko zgłosi nas, ale także sfinansuje przeloty. Co dla mnie było ogromnym zaskoczeniem. Poczułem się jak prawdziwy kadrowicz. Czułem zarazem presję. Trasę znałem dobrze, bo w ramach projektu na Polakpotrafi.pl byłem tam trzy miesiące wcześniej. Mimo wszystko, znów coś nie zagrało. W połowie dystansu byłem ledwo żywy. Bartek również miał problem w postaci  bólu w okolicy przepony. Tym razem resztki sił wykrzesała ze mnie mijająca Dominika Stelmach. Wynik ostateczny także bez szału.

2017 – Badia Pratalgia

Do trzech razy sztuka. Tym razem musi się udać – takie miałem nastawienie. W sumie to nie musi, bo ten sport trudno przewidzieć. Ale tym razem bardzo pilnowałem się, aby nie przegiąć. Tak zrobiłem od samego początku i przez to cieszyłem się z wyprzedzania w drugiej części. Chociaż też mi się trochę umierało,  ostatecznie ukończyłem na 27 miejscu. Włochy były dla mnie szczęśliwe, bo w końcu nie wyprzedziła mnie żadna dziewczyna. Brakowało im tylko 3 minuty. Jako reprezentacja także zaliczyliśmy znaczny progres!
Duma mnie rozpierała, ale to nadal było mało…

2018 – Castello

Po krótkim wstępie pojawiliśmy się przy 4 moim udziale w Trailowych Mistrzostwach Świata, ale był to także 4 bieg współorganizowany przez organizację ITRA. Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale mistrzostwa w tej dyscyplinie organizowane są od 2007 roku i co ciekawe pierwszym mistrzem świata był Polak Jarosław Janicki. Zawody był organizowane w systemie dwuletnim, aż do wspomnianej mojej pierwszej edycji w 2015! Podobno organizator od 2019 roku chce znów wrócić do tego systemu, ale to już trzeba dopytać u źródła jakim jest IAU i ITRA. Wrócimy do mojego biegu.

Przygotowania  

Nie chciałbym nazwać, że moje przygotowania były nastawione na ten konkretny bieg, ale jednym z głównych startów w tym sezonie były właśnie one. Po drugie nigdy nie wiadomo jak się człowiek wstrzeli z formą. Teraz po zawodach wiem, że formę miałem na biegu, ale nie na tym co mi zależało…

Rok 2017 miałem połowicznie do dupy, że tak brzydko się wyrażę. Było wiele wyjazdów zagranicznych, z których oczywiście się cieszę, bo to jedna wielka przygoda oraz nowo poznani znajomi. Z tymi znajomymi to nie będę przesadzał, bo raczej byłem obserwatorem ich niż ich rozmówcą. To za sprawą niskiej znajomością języka angielskiego (proszę nie mylić z niskim IQ).  Mimo wszystko każdy wyjazd był wyjątkowy i nie oddam go nikomu.

Z punktu sportowego rozsypałem się. Podróże mnie zmęczyły. Ciągle przesiadywanie na lotniskach plus jałowe jedzenie za budżet studencki.  To był okres gdzie moje zmysły były maksymalnie skupione nad tym gdzie zjem za darmo i czy ktoś nie dojadł albo czy ktoś się czymś dzieli. Oczywiście zadanie pozyskania jedzenia robiłem w bardzo wyrafinowany sposób, a jak się nie udało to zamieniałem w żart. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że jestem biedny, ale wszystkie swoje oszczędności zamieniłem w podróże. Więc to co otrzymałem od sponsorów przemieniało się w kolejną przygodę, zapominając o najważniejszym – spokojnym rozwoju. A rozwój w życiu sportowca to także nacisk na regenerację.

I tak sezon skończył się z brakiem regeneracji i kontuzją. Pierwszą poważną kontuzją. Problemy z rozcięgnem podeszwowym uniemożliwiły mi start w moim kolejnym biegu życia jaki miał być Javelina Jundred w USA. Musiałem się zatrzymać i odpocząć. Zanim to zrobiłem jeszcze poszalałem na MŚ w Premanie i przebiegłem wokół Mont Blanc z kolegami. To tylko przedłużyło moją regenerację.
I tak dopiero wróciłem do biegania w grudniu.

I tu wydarzyło się coś co jest istotne w moim obecnym bieganiu i mam nadzieje, że będzie miało wpływ na dalszy rozwój. Zacząłem chodzić do BODYWORK. To dzięki Andrzejowi z firmy Metpol.  Śmieje się, że Andrzej to mój anioł stróż ale także kat nad głową. Czuwa, ale także w kryzowej sytuacji ostrzega. Potrafi w dyskretny i pozytywny sposób przekazać uwagę, że aż po prostu nie da się na niego obrazić. On też mnie nakierował i dopilnował aby współpraca z BODYWORK zaistniała.

Przez brak biegania skupiłem się bardzo mocno na treningach z Pawłem Krótkim w BODYWORK. A, że nie miałem biegania, to nie olewałem tego. Tym bardziej, że pracowałem z nim jeden na jeden. Bardzo dużo czasu poświęcałem chłopakom. Tak chłopakom, bo chwilę później część treningów prowadził ze mną Jakub Gdula. Z każdym treningiem podsumowywałem ile wizyt bez przerwy zrobiłem. Sam się cieszę z tej rutyny, że nie musiałem myśleć czy iść. Po prostu wiedziałem, że muszę i chcę.

Postęp widać było bardzo szybko. Pierwsze starty, które zrobiłem z małym kilometrażem biegowym były zadziwiająco świetne. Czułem, że biega mi się lekko. W styczniu tylko myślałem o tym czy czasem kontuzja nie wróci. W sumie cały czas o tym myślę. Jak biegałem to tylko zastanawiałem się czy stopa mnie boli czy nie.

Grudzień to także początek współpracy z Arturem Kernem. Czułem, że potrzebuję nowego bodźca. I nawet nie tyle chodziło mi o bodziec biegowy, ale psychologiczny. Nie ukrywam tego, że jestem leniem. Nie ukrywam też, że mam także momenty że potrafię tyrać do zarzygania! Pamiętam jak dziś, za dzieciaka potrafiłem siedzieć po 18h na dobę w sadzie i zrywać wiśnie i tak przez całe wakacje. Tak samo miałem z treningiem. Potrafiłem wpaść w reżim biegowy, który mi się po prostu podobał i sprawiał przyjemność. Więc potrzebowałem takiego bodźca, który sprawi, że znów poczuje chęć do trenowania.

To był strzał w dziesiątkę. Bieganie szło jak po sznurku i nawet prosiłem o więcej. W BODYWORK byłem 2 razy w tygodniu i głowa też się uspokoiła. Pierwsze starty także były bardzo pozytywne. Gdzie biegałem tam osobisty sukces. Trenowało mi się świetnie. Treningi przynosiły mi banana na twarzy. Jednak gdzieś  tyłu głowy martwiłem się, bo biegałem głównie po asfalcie. Oprócz kilku wypadów w góry, które porównując z innymi sezonami były okrojone. Zdecydowanie mało biegałem po górach. Na cytadelskim crossie czy dziewiczej górze w tym roku nie byłem. Przypomina mi się tylko jeden trening na podbiegach i to raczej łagodny. Ciut się zastanawiałem nad tym, ale jednocześnie czułem że potrzebuję też szybkości.

Poprawiłem się na dystansie 5km oraz półmaratonie. Natomiast 10km nie biegałem, ale prawie poprawiłem ją w trakcie półmaratonu. Zimowy Ultramaraton Karkonoski zawaliłem w swojej opinii, chociaż i tak dobiegłem na 2 miejscu. Chciałem więcej. Sztafeta Górska była na zaliczenie, a pierwszy sprawdzian mocy miałem w Szczawnicy.

Mistrzostwa Polski w długodystansowym biegu górskim

Jechałem tam z myślą walki o medal. Kiedyś ta sztuka mi się udała, w 2015 roku. Trochę mi brakowało takiego biegu jak wtedy. Wiedziałem, że Marcin Świerc i Bartosz Gorczyca są poza zasięgiem. Jednakże czułem, że z resztą mogę powalczyć. Wiedziałem, że bezpośrednimi konkurentami są Marcin Rzeszótko oraz Dominik Grządziel i tylko na nich się skupiłem. Przez cały bieg obserwowałem tylko ich. Mimo, że większa grupa uformowała się po kilku kilometrach, a na starcie widziałem mnóstwo świetnych zawodników, to wybrałem sobie tylko 2 cele.

Od początku czułem, że idzie bardzo dobrze. Rywale nie szarpią, jest zbita grupa i tempo bardzo mi odpowiada. Zarazem z dystansem topnieje grupa prowadząca, a ja nadal się czuje komfortowo. Nawet nie wiem kiedy ale dobiegając do pierwszego punktu pomiarowego zniknął Dominik Grządziel. Jeżeli chodzi o rywalizację to bardzo się zdziwiłem, ale zarazem ciut odetchnąłem. Mogłem się tylko skupić na Marcinie Rzeszótko. Byłem od tej chwili jego cieniem. Starałem się nie spuścić go z oczu. Marcin Świerc uciekł i wiedziałem, że biegnie po swoje. Natomiast Bartosz Gorczyca stopniowo na odcinku do drugiego punktu pomiarowego także odłączył się. I dla mnie to było potwierdzenie tego, co sobie zakładałem przed startem. Dwóch Panów nie ma i zostaliśmy ja z Rzeszótko w walce o pudło. Czułem się niespodziewanie bardzo dobrze na tym etapie dobiegu do Obidzy. Nawet zejście do toalety nie zepsuło mi humoru. Miałem wrażenie że tempo cały czas mi odpowiada. Ktoś może zapytać dlaczego mocniej nie pobiegłem? Ano cały czas bałem się i czekałem na drugą cześć biegu, która jest szybsza ale także zdradliwa. I gdzie 2 razy umierałem. Więc tym razem chciałem sobie odpuścić takich cierpień. A przecież rywal, z którym chciałem walczyć był obok mnie, to nie cisnąłem i czekałem.

Na Obidzy nie przyśpieszając zacząłem oddalać się od Marcina i w tej samej chwili znacznie zacząłem zbliżać się do Bartka Gorczycy. Nie wiem, ale miałem wrażenie, że czas spowolnił a ja załamałem tą strukturę czasu i zacząłem doganiać Bartka. Minąłem go szybko i nie odwracając się ruszyłem przed siebie. W ten samej chwili przestraszyłem się. Nigdy przecież nie biegłem przed Bartkiem w czasie zawodów. No może raz na mistrzostwach świata, ale to inna bajka i tego nie liczę. Teraz leciałem na drugiej pozycji, Marcin Rzeszótko za plecami, a głowie mętlik. Przez kolejne 2km myślałem czy dobrze się czuję, czy nie za szybko biegnę i czy są powody jakieś, aby mnie złapał kryzys. Dobiegłem do kowadełka, które jest chyba na 27. km. To tu mam w pamięci najgorsze momenty. To tu kryzys przyjmował najgorsze formy. Płacz, lament i ból. Teraz był spokój. Tylko bieg. Jako, że to dosyć otwarty teren pozwoliłem sobie odwrócić się. Rywale daleko więc radość ogromna. Ale z tą radością przyszedł niepokój. ‘’Ale jak mi to zabiorą?’’. ‘’Nie mogę oddać!’’.

Potrzebowałem motywacji. Zacząłem gonić zawodników z innych tras, którzy biegli w tym samym kierunku. Łapałem kolejnego i kolejnego. Musiałem dociskać. Nagle zobaczyłem znajomą twarz, która coś do mnie mówi, ale cisnę dalej. Zaczynam myśleć o brakującej wodzie. Wodę rozdysponowałem na tyle, aby mi wystarczyło na kolejny punkt. Nie brałem nic z dwóch poprzednich, więc mocno ryzykowałem. Wiedziałem, że za chwileczkę będzie punkt. I w momencie jak dostałem od znajomego kolejny okrzyk, zrozumiałem że coś jest nie tak. Nagle jakbym obudził się i zobaczył obraz rzeczywisty. Nie znam przecież tego fragmentu. Nic mi się nie zgadza: ‘’Kurwa’’. Napiłem się z rurki od bukłaka od Darka, który właśnie bieg ze swoim tatą Niepokornego Mnicha.

Wracam, idę, przemieszczam się w kierunku swojej trasy. Nie wiem ile straciłem, głowa spuszczona i nie mogę zrozumieć co się stało. Nagle ze szczytu spadłem na samo dno. Ktoś może zapytać dlaczego nie cisnąłem do końca? A no dlatego, że za dużo w głowie straciłem. Mógłbym oczywiście i często tak robiłem, ale tym razem w głowie miałem za dużo wartościowych rzeczy, które właśnie straciłem. Dla mnie to był zbyt duży bodziec.

Straciłem 2 miejsce, straciłem wygranie z Bartkiem i Marcinem, straciłem czas poniżej 3:30, straciłem świetne punkty ITRA, o które walczę, straciłem eliminacje do Karpacza. W tym samym momencie zeszło ze mnie całe ciśnienie. Każdy krok był dla mnie ciężki. Wróciłem na trasę i widziałem jak Rafał Klecha oraz Robert Faron cisną. Wtedy nie wiedziałem, że biegną na 4 i 5 miejscu. Zaraz za nimi kolejni zawodnicy. Mijam walczącego ze skurczami Dominika Grządziela i docieram do punktu odżywczego. Napełniam bidony, ruszam dalej robiąc kilka kroków i podaję się. Nie chce mi się! Jeszcze przez kolejne dni strasznie się mażę z tego powodu. W sumie to nadal gryzie mnie ten temat.

ITRA

Punkty, o których wspominam to punkty performance index na ITRA. Za każdy, bieg który jest zarejestrowany na tej stronie zawodnicy są oceniani. Ostatnimi czasy jestem bardzo nakręcony na to, aby zdobywać coraz większe punktacje. Tym bardziej, że przez rok nic nie zrobiłem ciekawego według ITRA. Stało się to dla mnie obsesją, a zarazem presją. To bardzo chore uczucie jak takie małe gówienko ma wpływ na Twoje samopoczucie. I tak tworzyłem sobie samemu presję. Szczawnica miała mnie uratować od swojego wewnętrznego kata.

W moim rankingu znów się nic nie zmieniło, ale ja czułem, że jestem w formie życia. Mimo nieudanego biegu wiedziałem, że mi nieźle szło i szkoda takiego małego błędu. Wiedziałem, że to kwestia czasu żeby mi wyszło.

Kibice, dalsi znajomi oraz dziennikarze nie ułatwili mi zadania. Coraz bardziej wywoływali na mnie presję. Teksty typu: ‘’Nie koncentruje się’’, ‘’ Nie zgub się tym razem’’, ‘’Wgraj tracka’’. Wkurzało mnie to strasznie. Ja swoje błędy znam, a kolejny ten sam tekst powodował we mnie frustrację. Rozumiem, że wiele osób chciało mi dać koleżeńską radę. Tylko ja w tym momencie tego nie potrzebowałem. Nie potrzebowałem powtarzających się tekstów – przez to nic one nie wnosiły, oprócz irytacji. Były to rady puste od osób, które mnie po prostu nie znają i nie spędziły ze mną nawet godziny. Rady od osób, które znają moją buzię z fanapage, z biegu, z jakiegoś wesołego postu itp. itd.
I nie mam pretensji w większości przypadków, bo otrzymywałem je z hmm… troski, kibicowania itp.

Jednakże efekt by inny.

Rekonesans

Wraz z Marcinem Świercem na czele, Benkiem, Edytą Lewandowską oraz znajomymi Marcina wyjechaliśmy miesiąc wcześniej na kilkudniowy rekonesans trasy mistrzostw świata. Poznaliśmy całą trasę, a zarazem spędziliśmy super czas. Byłem bardzo zadowolony z pobytu. Oprócz biegania po trasie robiliśmy wspólnie treningi na ulicy, więc kilka akcentów wpadło. Same bieganie po górach było spokojne. Obawiałem się, że Marcin może dawać mocne tempo, ale było zaskakująco inaczej. Zrobiliśmy spokojny rekonesans.

Wiedzieliśmy, że trasa nie ma jakoś spektakularnie długich podbiegów. Sporo biegowych fragmentów oraz rozsypane wszędzie kamienie. Wiedzieliśmy, że druga część jest trudniejsza od pierwszej. Także poczuliśmy, że chwilowe zboczenie z trasy może boleśnie kosztować. Upadek na trasie raczej też kalkulowaliśmy, że nie będzie miękki.  

Podczas rekonesansu mieszkaliśmy w spokojnej miejscowości turystycznej Oropesa del Mar. Wielkie apartamentowce, wesołe miasteczko, baseny, hotele, restauracje, długa plaża i pustki. No może się trafiło kilku emerytowanych Niemców. Dla nas był to raj do biegania. Nocleg tani, supermarket blisko a apartament wszystko posiadał,aby zrobić obiad, napić się kawy, zrobić pranie i wyspać się. Także tuż przed mistrzostwami wróciliśmy do tej miejscowości.

Oropesa del Mar

Został tydzień do startu. Jesteśmy w trójkę w apartamencie: Artur Jabłoński, Edyta Lewandowska i ja. Czekamy tak naprawdę na start. Treningów zbyt mocnych już nie robimy. Ja się skusiłem jeszcze na orzeźwiające minutówki z Marcinem Świercem, który mieszka ze swoją ekipą kilka bloków dalej. Zrobiliśmy w tym tygodniu jeszcze wypad w góry, ale także był to łagodny trening. Pobyt mija mi spokojnie. Specjalnie nawet usunąłem ze swojego kalendarza zobowiązania, odpowiedzi i inne rzeczy, które miałem zrobić. Zupełne zero. Tylko ja i bieg!

Nie jestem zadowolony z tego okresu. Pierwszy raz tak zrobiłem, że tak długo oczekiwałem na same zawody. Trening, spanie, jedzenie i drzemki. No i jeszcze może jakieś luźne spacery. Nie! Nie! Nigdy więcej. Za dużo stresu przed startem. Nie mogłem spać, każda noc to była dla mnie istna udręka. Natomiast każdego dnia myślałem czego nie zrobiłem, z kim się nie spotkałem i wiele  innych spraw. Wszystko mnie przerażało i stresowało. Nawet myślałem o swoim życiu jako marnego sportowca. Kilka dni przed startem przeprowadziliśmy się do hotelu gdzie była baza zawodów.

Przed startem

Bardzo się cieszyłem z tego powodu, bo przyjechał Benek. Znam się z nim kupę lat z tras biegowych. Był w swego rodzaju wybawieniem dla mnie. Poprzez nietuzinkowe żarty spuścił ze mnie napięcie towarzyszące przez cały pobyt. Nie całościowo, ale zajął mi głowę czymś innym. Generalnie zrobił się ruch. Wszędzie pełno ludzi chętnych do rozmowy. Dużo się działo. Lubię być tam, gdzie coś się dzieje.

W hotelu były zakwaterowane wszystkie reprezentacje, to było coś niesamowitego mijać na śniadaniu gwiazdy, które śledziłem w social media. Teraz jem to, co oni, albo oni jedzą to, co ja jem. Generalnie bardzo przyjemny klimat panował w ciągu dnia.

Po zakwaterowaniu otrzymaliśmy komplet strojów od Kamila Kalki, który opiekuje się reprezentacją. Teraz można było godnie chodzić po hotelu z orzełkiem na piersi. Dwa dni przed startem odbyła się ceremonia otwarcia biegu. Jak co roku ciut się przeciągnęła. Późna kolacja i spać. Nadal nie wysypiałem się, tak jak chciałem.  Dzień przed startem bardzo szybko zleciał. Spotkania teamu, przekazania najważniejszych informacji przed lidera oraz ustalenia z supportem co potrzebujemy na punktach odżywczych. Wieczorem przygotowanie rzeczy i jedzenia na punkty.

Trasa

Na specjalną okazję organizator biegu stworzył trasę ok. 85 kilometrową. Normalnie w ramach tego wydarzenia są rozgrywane dwa biegi – 60 km i 108 km. Ten drugi należy od niedawna do cyklu UTWT, więc w sam sobie jest atrakcyjny dla biegaczy z zagranicy. I tak też było. Z Polski kilku znajomych spotkałem już, którzy mieli zamiar tam startować.  

Także organizator stworzył 85 km pod wymogi IAU i ITRA. Start w miejscowości Castello z metą w Sant Joan Penyagolosa (czyli w przysłowiowej dupie). Znając trasę wiedziałem, że nie jest ona zbytnio atrakcyjna. Mnie osobiście lokalizacja mety nie urzekła, może też przez to że jest bardzo ciężki powrót.

Natomiast start biegu bardzo mi się podobał. Ruszaliśmy z bieżni tartanowej, po której przebiegliśmy prawie 300m i wybiegliśmy na asfalt, który po niecałych 2 kilometrach doprowadził nas w góry. Jednak przy tak silnej stawce trudno było o brak tłoku na trasie. Wiecie, ten start biegu mi przypomniał jakiś bieg w Japonii – sama śmietanka najmocniejszych zawodników. Tu było nie inaczej.

Na trasie 7 punktów odżywczych w tym 3 z pełnym wyżywieniem, tzn. z możliwością korzystania z supportu. Dokładnie na 31., 41. oraz 62. km mogliśmy skorzystać ze wsparcia. Dla mnie było to w sam raz, albo bez znaczenia. Inne punkty odżywcze był zlokalizowane mniej więcej co 10 km. Tylko między punktem Vistabella a Colloa była jakoś dziwnie długa luka. O tyle mnie to dziwiło, że były to kilometry między 62 a 78, więc już końcówka. To też daje do myślenia, że zawodnicy raczej tam na zgonie mogą biec. A trasa nie należy na tym etapie do łatwych, pamiętając z rekonesansu.
Co mi się jeszcze podobało w trasie? Miasteczka. Widok z oddali na nie był faktycznie ciekawy. Przebiegając przez nie też można było poczuć magię.

Punkty odżywcze

Jako reprezentacja mając po dwie osoby na punkcie odżywczym nie martwiłem się o pomoc. Mimo, iż było nas 8 biegających, to czułem, że uda mi się na tyle szybko dobiec do punktu, że nie będę miał problemu z obsługą.  Na punkcie zostawiłem sobie do wymiany dwa flaki z piciem – Heed oraz Perpetuem od Hammera, zapasowego żela, batonik do zjedzenia na miejscu, a także czapkę z daszkiem do wymiany z zaznaczeniem, aby była mokra przed wymianą. Po za tym na stole czekały na mnie elektrolity, cola, pomarańcze i to tyle co widziałem, bo to mnie akurat interesowało. Dodatkowo na 62 km zostawiłem sobie kijki. Chyba każdy wie jakiej marki?

Start

Ruszyliśmy punktualnie o 6:00 ze stadionu. Trochę się martwiłem, że jeszcze jest ciemno, a my bez czołówek. Jednakże nikt z tego powodu aż tak nie panikował. Sporadyczne osoby miały lampki.  A ja cały czas sobie powtarzałem, że się rozjaśnij zanim wejdziemy w góry. Myliłem się.

Tłum niebotyczny, każdy chce ustawić się w jak najlepszym miejscu. Skąd ja to znam?! Cztery razy byłem i za każdym razem to samo. Tempo początkowe jakby był to maraton asfaltowy. Sam poleciałem pierwszy kilometr 3:40min/km a byłem ho! ho! ho! daleko za pierwszymi. Na szczęście nie widziałem żadnej kobiety obok siebie, uff. Na wcześniejszych edycjach już na tym etapie kilka było przede mną.

Po dwóch kilometrach wpadliśmy w teren, który bardzo dobrze znam. Zaczynamy bieg po górach. Jest ciemno. Rozglądam się wokół i szukam osoby z czołówką. Mam Portugalczyka i próbuje się go przytrzymać. Ciężko mi to wychodzi, bo jest na tyle duży tłok, że każdy każdego wyprzedza. Czuję, że jest nerwowo, a ja nie chcę przesadzić z tempem. Za chwilę ktoś leży na ziemi, ale szybko się zbiera i ciśnie. Po 300m znów widzę glebę. Na tym terenie nie zazdroszczę gryzienia kamieni.  Piękny widok po prawej stronie rozpościera się na Castello. Tylko kątem oka zerkam i wracam na widok swoich butów. Po 6 km Włoch przede mną przewraca się na tyle efektownie, że nie może wstać. Zatrzymuję się i pytam się go czy żyje. Odpowiada mi coś po włosku. Postawiłem go i patrzę czy czasem sobie głowy nie rozwalił czy innej części ciała nie poharatał. Oceniam, że jest w porządku, więc pytam ostatni raz czy ‘’OK.’’? Dostaję uśmiech więc lecę dalej. Za chwilę znów ktoś leży na ziemi. Mówię sam do siebie, że jak tak będzie, to tu wszyscy się pozabijają.

Do pierwszego punku z wodą przybiegam w około 43 min (8km). Jestem na 51 miejscu o czym nie wiem, ale mam świadomość, że daleko. Generalnie i tak na tym etapie wszyscy są obok siebie. Strata do pierwszego wynosi zaledwie 3 minuty. To naprawdę niewiele. Trzeba tutaj dodać, że zawodnik. który ukończył bieg na drugim miejscu jeszcze biegł ze mną.

Mnie generalnie interesowało to gdzie jest Artur Jabłoński. W zeszłym roku biegliśmy blisko siebie i to dla mnie był punkt odniesienia.  Teraz go nie widziałem, ale oczekiwałem, że zaraz obok mnie śmignie.

Na podejściu drugim mijam mojego znajomego z Portugali, który na zeszłorocznych mistrzostwach przybiegł tuż za mną. Luis Duarte się nazywa – bardzo lubię gościa, jest sympatyczny. Pamiętam go jeszcze z Madery, jak płacząc i wyjąc zbiegałem z Pico Ruvio (najwyższy szczyt Madery). Mijałem go, po czym on po chwili minął mnie. Skończył wtedy na 2 miejscu a ja na 5.


Kilometry mijają mi przyjemnie, chociaż czuję się tego dnia obojętnie.

Jest fragment asfaltu na 15 km – ciut otwieram nogi i puszczam się w przód. Nie jest za stromo więc przyjemnie mi się biega. Przecież setki kilometrów zrobiłem w Poznaniu na asfalcie. Wyprzedzam sporą grupkę ludzi, ale nie martwię się, że dzieje się to tak szybko. Wiem, że muszę jak najbardziej wykorzystać takie fragmenty. Kolejne 10 km mijam z łącznym czasem poniżej 1h 46min. Zastanawiam się na tym etapie  czy uda mi się skończyć poniżej 6 min/km. Kiedyś musi to być, bo sami organizatorzy zakładają 8h 10min dla pierwszego. Już teraz wiemy, mocno przeszacowali możliwości zawodników. W sumie na tej podstawie sam sobie od tak rzuciłem hasło: ‘’złamię 9h’’. I już teraz też wiemy: ‘’nie złamałem’’. Na drugim etapie jestem na 40 miejscu, o czym też nie wiem, ale za to wiem, że się przesuwam do przodu. Za tym etapem doskwiera mi ból śródstopia. Chyba sobie je zbiłem.

Miałem świadomość, że ryzykuję zakładając x-talon 230, ale nie miałem zbyt wielkiego wyjścia. Bardzo dobrze leżały mi one. Sprawdziły się na Wielkiej Prehybie. Po za tym na Run Toruń ciut zrobiły mi się odciski i w butach, których planowałem startować odciski się ponawiały. Więc po prostu wybrałem mniejsze ryzyko.

Sprawdziłem teraz dokładnie – 25 km, a ja w krzakach. Tak naprawdę to było kilka sekund. Już na zbiegu czułem lekkie ciśnienie. Nie przejmowałem się tym, tylko zastanawiałem się który moment wybrać, aby sprawę załatwić szybko. Zrobiło się płasko, a krzaki coraz głośniej krzyczały: ‘’Bierz mnie’’!  Zrobiłem kilka kroków po akcji, a zegarek zadzwonił – patrzę a tam 4 min 30 sek, więc nawet fajny kilometr wyszedł. Kolejny fragment to koryto rzeki – odcinek dosyć płaski, więc doganiam osoby, z którymi biegłem przed toaletą.


Szczypie mnie strasznie tyłek. A, że znalazłem papier który mi gdzieś zaginął w przedniej kieszeni plecaka postanawiam go wykorzystać. Zatrzymuje się znów, aby podetrzeć sobie tyłek a zarazem zatrzymać to nieprzyjemne cierpienie. Zadziałało. Kolejne kilometry znów mijają przyjemnie. Chociaż nawet nie wiem czy dobrze, że to zrobiłem. Tak to skupiałem się na tyłku, a nie na stopie.

Spokojnie biegnę na zbiegach, aby zbyt mocno nie uderzać o podłoże. Dobiegam do pierwszego punktu odżywczego z suportem. Już czekają na mnie Basia i Przemek, biorę od nich to, co trzeba – wymieniam bidony, czapkę i zagryzam coś. Jestem spokojny i biegnę dalej.  Moja pozycja zmieniła się na 37. Co też zadziwiające nadal biegnę przed Cristoferem Clemente, o czym dopiero na punkcie Przemek mnie uświadamia. Myślę sobie, może w tym roku nie walczy o medal, a tylko chce zapunktować dla drużyny. Myliłem się. Minął mnie kilka kilometrów dalej. Jego krok był nieskazitelnie poprawny. Jakby ruszył dopiero na poranne wybieganie.

Zrobił się podbieg, który był ulgą dla stopy. Czas 2h 40min na 30km, więc się jakoś nie przejmowałem faktem że mega zwalniam na zbiegach.

Na 36. km znów zaczął się długi zbieg, a z nim ostrożność o stopę. Po kilku kilometrach zbiegania musiałem wskoczyć znowu w krzaki. Tym razem na dłużej. No szkoda, bo biegłem za Janoschem Kowalczykiem z Niemiec. Więc szkoda mi, że odskoczył na tym etapie, bo to mógłby być biegacz, który mnie motywował do walki.

Jest dosyć szybki odcinek, ale niestety ból jest na tyle silny, że odpuszczam napieranie.  Dobiegam do punktu odżywczego gdzie czeka na mnie siostra Magdy Łączak – Patrycja oraz Kamil Kalka. Także tutaj działam szybko i sprawnie. Zjadam coś, popijam colą, zabieram nowe bidony oraz buteleczkę z 5 żelami. Spadłem jedną pozycję według wyników. W moim odczuciu więcej osób mnie minęło. Może zeszli z trasy?
Znów bez emocji, znów bardzo trzeźwy jestem na tym etapie. Teraz odcinek bardzo szybki, więc wiem że muszę wykorzystać to, ale nie przesadzić. Doganiam bardzo szybko zawodników, myślę że na odcinku 4 km przesunąłem się 5 oczek do przodu. Widzę niemoc w zawodnikach. Zaczyna się etap gdzie podejrzewam, że sporo osób opadnie z sił. Liczę, że to nie będę ja. Chyba biegnę z jakimś zawodnikiem z Peru? Nie mogę zidentyfikować co ma na koszulce.  

Za 45 km spotykam chłopaków z Polski Kubę, Jana i Mikiego. Jan cyka zdjęcia, Miki coś krzyczy a Kuba biegnie za mną i nagrywa. Gadamy chwilę. Próbuję uzyskać informacje z trasy, ale dostaję bardzo niewiele. Ciut zwierzam im się z bólu. Obiecują przekazać informację na punkt i załatwić jakieś buty. Nadal biegnę z człowiekiem chyba z Peru. Przewraca się, Kuba go zbiera i lecimy dalej. Może 200 metrów dalej zatrzymuje się zawodnik chyba z Peru i zaczyna sikać. Kątem oka zerkam – może ma większego. Nie, nie żartuję. Po prostu wzrok powędrował w jego kierunku przez to że się zatrzymał. Mam wrażenie, że sika sobie na ranę. Może jestem już zmęczony, ale takie miałem wrażenie.

Nie wnikam w szczegóły, biegnę dalej. Parę dni temu byłem na tym etapie z Marcinem Świercem na spokojnym wybieganiu. Teraz też biegnę zachowawczo. Zapominam trochę o bólu. Tylko uważam na to, żeby regularnie jeść i pić. Staram się jak najwięcej pić, ale z umiarem żeby wystarczyło do kolejnego punktu. Dobiegam do 52 km poniżej 5 h. Nalewam bidony i cisnę dalej. Widzę kawałek dalej zawodnika, który siedzi na schodach kamienicy. Uuu kolejny trup. Biegnę dalej i moim oczkom pojawił się Tom Owens. Zdziwiło mnie to na początku, ale druga myśl była taka, że to zrozumiałe. Też musiał umrzeć. Podbudowało mnie to. Biorę jeszcze sole mineralne w tabletkach, popijam i atakuję.

Awansowałem na 33. pozycję. Staram się nakręcić na ściganie się. Zakładam słuchawki na uszy i próbuję mówić do siebie. Mijam gładko Toma. Zaczyna się zbieg. Dosyć przyjemny – bardzo mało kamieni. Staram się to wykorzystać.

Oddalam się bardzo szybko od niego. Gonię następnych zawodników. Po jakimś czasie złapałem dosyć komfortowe tempo z pewnym Włochem. Więc razem biegniemy. W sensie ja za nim. Po jakimś czasie myślę sobie, że zbyt długo z nim biegnę. Czuję, że zrobiło się wolno. Ale było na tyle wąsko i stromo, że nie miałem sposobności go wyminąć. Więc kolejne parę minut biegłem za nim.
Tuż przed 62 km minął mnie znów Tom. Oho sobie myślę – zebrał siły. Chyba jednak mi nie odpuści. A już myślałem, że będzie rewanż za Sztafetę Górską.

Patrzę teraz na międzyczasy i kilometr wraz z punktem odżywczym robię w 8 min 32 sek. Tak teraz myślę, że rewelacja. Bardzo sprawnie. Pojadłem, wypiłem, zmieniłem nawet buty. W sumie to się mocno zastanawiałem, czy zmieniać bo teren zrobił się nawet znośny. Jednakże potem stwierdziłem, że to była dobra decyzja. Fragmenty nadal były nieprzyjemne.  Zmęczony już byłem, ale nadal świadomy co się dzieje wokół. Na tym etapie bardzo mocno zastanawiałem się czy umrę. Przecież nie biegałem od lipca tak długich biegów. Myślę sobie: trenowałem na asfalcie. I wiele innych myśli przychodziło mi do głowy, które mówiły mi, żebym jeszcze spokojnie biegł. Więc tak też biegnę. Przy wysokim podnoszeniu nogi czasem łapał mnie skurcz. Ale są to na tyle niegroźne skurcze, że w odczuciu porównuję je do łaskotek.

Coraz częściej zakładam słuchawki. Również  coraz częściej je zdejmuje. Nie chce wpaść w monotonię muzyczną. Czuję się nawet dobrze. Doganiam kolejnych zawodników w tym znów Toma Owensa. Teraz chcę mu pokazać, że jestem mocny – biegnę na podbiegu. Za chwilę doganiam Diego Pazos. Jego znam tylko z Istagrama i punktów ITRA – ma 855. Wewnątrz się cieszę, że łykam takie gwiazdy.

Za chwilę znów doganiam kolejnego zawodnika. Jest to Portugalczyk. Przez chwilę zastanawiam się kto to jest – oceniam że Andre Rodrigues. Wiem że w ekipie Portugalskiej jest jednym z mocniejszych. Puszcza mnie na zbiegu. Kojarzę ten fragment z rekonesansu. Benek się tu zgubił w momencie jak z Marcinem ciut mocniej zbiegliśmy. Miękki teren – przyjemny.

Czekam na łagodny odcinek. Wiem że zaraz tutaj będzie. Co chwilę patrzę na zegarek i liczę sobie. Mija mnie Brytyjczyk. Mocny jest – biegnie z grymasem na twarzy, ale biegnie fenomenalnie. Myślę sobie, dlaczego ja tak nie biegnę. Po czym mózg mi mówi – poczekaj synku, jeszcze nie teraz. (W wynikach Brytyjczyka zobaczyłem na 16 miejscu).

Na początku ostrego zbiegu doganiam Hiszpana.  Zaczyna mocno padać. Uciekam mu dość zybko. Trochę już siadam z pragnienia. Chce mi się pić, a wody mam coraz mniej. Zostawiam sobie jeszcze na łyczka. Ale za 5 minut już tej wody nie mam. A tu jeszcze jakieś 3km do punktu.
Pojawia się Francuz, którego już w zeszłym roku mijałem i bardzo dobrze znałem. Sylvian Court (890  pkt). Znów się przegrzał, tak jak rok temu. Ale pamiętajmy, że w Annency wygrał te zawody z samym Luisem! Więc dla mnie to też motywacja, żeby go wyprzedzić.

Do punktu dobiegam o dziwo na luzie. Nalewam wody do bidonów, piję, znów nalewam, znów piję i po raz kolejny nalewam do bidonów i biegnę dalej. Patrzę sobie kto biegnie za mną. Bo na tym etapie trudno mi już ogarnąć kto biegnie mistrzostwa a kto w biegu otwartym.

Teraz mam do siebie pretensje, że na tym etapie nie cisnąłem, tylko zachowałem się jak turysta. Przecież siły były. Zmęczony byłem, ale przecież wiele razy wychodziłem poza strefę komfortu i trzymałem się tego maksymalnego bólu, a teraz jak ostatnia ciota.

Hiszpan mnie doszedł – puszczam go. W sumie teraz sobie myślę, dlaczego z nim nie cisnąłem. Przecież to ostatnie kilometry. Za chwilę pojawia się zbieg i znów ostre, ale za to ostatnie podejście.
Widzę Japończyka i dopadam go na samym szczycie. Widzę, że jest strasznie zmęczony. Wiem, że organizator dorzucił na tym etapie kilometr gratis. Nie znam go, na rekonesansie nie wiedziałem jeszcze o takich zmianach. Dopiero dzień przed.

Odcinek jest szybki i przyjemny. Biegniemy w dół. Mija mnie Szwed. Szaleje! Nawet nie próbuję go trzymać. Chociaż na tym odcinku kilka razy zbliżyłem się do niego, ale widzę że kontroluje to. Mijam Jaromira, po chwili widzę Bartka Mejsnera, który mówi mi o Szwedzie i dwóch Hiszpanach. Mówię, że wiem i że nie dam rady.

Biegnę niby szybko, ale teraz oceniam to jako spokojny zbieg. Fakt, że któryś z kilometrów zaliczyłem poniżej 3:50min/km, ale za chwilę znów było lekko do góry. Jeszcze piję i wylewam na siebie wodę. Tak sobie myślę: ‘’Po co tyle wody brałem’’.  Widzę przed sobą dwóch Hiszpanów. Zostały jakieś 2 kilometry. Dopiero jak zbliżyłem się na 50 metrów coś mnie tknęło, że muszę ich wyprzedzić.

Jest tabliczka 1 kilometr. To był impuls – ruszyłem jak z procy, że ledwo ich zauważyłem jak mijałem. Czułem że to jest atak na tyle mocny że nie podejmą walki. Naprawdę mocno grzałem. Ostatnie 600 metrów złapało mi w tempie 3:16 min/km.

Jest euforia, jest meta i nadal nie wiem, na którym miejscu dobiegłem.

Pierwszego kogo widzę to Jana Nykę. Robię z nim przytulaska i padam na ziemię, aby odpocząć. Szukam jeszcze flagi w plecaku, no bo przecież po to z nią przybiegłem  tutaj. Wracam się na podest mety aby pokazać, że jestem z Polski!

Chłopacy ciut zdziwieni, że już jestem, bo według prognoz miałem być chwilę później. No cóż, zdarza się. Teraz mam chwilę czasu na odpoczynek. Piję wszystko co wpadnie.

Elita

Jedną z moich ulubionych zajęć jest analiza wyników. Lubię porównywać, oceniać, przypuszczać i symulować. Tym razem nie było inaczej.  I tak tekst ciut się wydłużył więc opowiem o tym krótko. I tak sobie przed startem widnieję na liście ITRA na 71 pozycji! Już się chyba przyzwyczaiłem do odległych miejsc na tak dużych imprezach. Nawet mnie to cieszyło, bo wiem, że przy udanym biegu powinienem wypaść dobrze. I tak w sumie było. Według wskaźnika 39 zawodników teoretycznie lepszych przybiegło za moimi plecami. Do tej puli elity warto jeszcze dodać 10 osób teoretycznie lepszych, które nie ukończyły biegu. To daje nam 49 osób. Uważam to za swój mały sukces, zważając na to, że wyprzedziła mnie tylko jedna osoba z niższym wskaźnikiem ITRA.  Patrząc sobie na zawodników z Elity, to miło było zobaczyć za sobą Toma Owensa, Sylviana Court, Jenzer Urs albo śmieszka Diego Pazosa no i oczywiście całą paczkę z Portugalii, bo oni mi się rzuci w oczy na biegu.

Jak już piszę z kim wygrałem, to napiszę z kim przegrałem. Oprócz Japończyka, który ma faktycznie niski indeks Itra (754) to większość sama śmietanka. Wszyscy powyżej 800 pkt Itra. Nawet bym powiedział, że wszyscy powyżej 817 pkt Itra czyli więcej co mój najlepiej punktowany bieg. Jednak Szwed z 803 Itra mi włożył głowę na finiszu, bo chyba tak można powiedzieć na 4 km przy biegu 85 km ?

Przede mną były takie ananaski jak Hernando, Albon, Miller, Pommeret, Clemente, Świerc, Mendoza, Evans i wielu innych zawodników. Nie było po raz drugi z rzędu żadnej dziewczyny.

Ale tak jak podsumowałem bieg cały w krótkim filmiku dla Kingrunnera tak tutaj zaznaczę. Bo się cieszę, że wygrałem z wieloma zawodnikami, ale także mam świadomość gdzie moje miejsce. Mistrzostwa charakteryzują się swoimi prawami. Albo biegniesz po medal albo po dobry wynik. Nie ma rzeczy pośrednich. Grupka zawodników walczących o 3 medale jest naprawdę duża, więc to normalne, że w ferworze walki muszą być jacyś poszkodowani. Ja na szczęście byłem biegaczem walczącym o dobry wynik, a nie o medal, więc uniknąłem drastycznego zgona.

 

NATIONALITY FAMILY NAME GIVEN NAME SEX DOB PERFORMANCE INDEX
ESP HERNANDO LUIS ALBERTO M 1977 921 1
GBR OWENS TOM M 1981 912 25
GBR ALBON JONATHAN M 1989 911 4
USA MILLER ZACH M 1988 905 8
FRA MARTIN NICOLAS M 1986 894   DNS
FRA COURT SYLVAIN M 1983 890 33
FRA SPEHLER SÉBASTIEN M 1988 886   DNF
FRA POMMERET LUDOVIC M 1975 884 5
USA MENDOZA MARIO M 1986 884 6
ESP CLEMENTE CRISTOFER M 1985 878 2
FRA MICHAUD ADRIEN M 1983 874 19
ISL JÓNSSON THORBERGUR M 1982 872   DNS
POL SWIERC MARCIN M   872 17
ESP VILLA PABLO M 1988 865 13
GRE THEODORAKAKOS DIMITRIOS M 1978 864   DNF
CAN ELSON NICK M 1984 861   DNF
NZL MCCUTCHEON SAM M 1989 861 29
SUI JENZER URS M 1970 860 79
GBR SMITH RYAN M 1979 857 16
GER KLEIN JOHANNES M 1991 857   DNF
SWE JONSSON ANDRE M 1985 855   DNF
SUI PAZOS DIEGO M 1984 854 30
ESP VILLALOBOS PABLO M 1978 853 22
FRA MAILLARD ROMAIN M 1979 853 7
GBR EVANS THOMAS M 1992 852 3
IRL O’LEARY PADDY M 1987 851 26
NEP TAMANG TIRTHA M 1987 851 36
SWE OLSSON ELOV M 1989 846 53
ESP SEGUNDO EFREN M 1981 843 18
SUI MANSER WALTER M 1977 841 42
CZE CIPA JIRI M 1985 836 9
ESP MEZQUITA SANTIAGO M 1975 834    
POR RODRIGUES ANDRÉ M 1986 833 28
POR FERNANDES LUÍS M 1987 832 40
ITA FANTUZ STEFANO M 1986 831 66
PER TRUJILLO EMERSON M 1981 831 34
NEP TAMANG SAMIR M 1985 830 218
ROU HAJNAL ROBERT M 1989 830 15
JAP YOSHIHARA MINORU M 1993 825 51
ITA BORGIALLI RICCARDO M 1991 823   DNF
LAT RONIMOISS ANDRIS M 1984 823 11
NOR KROGVIG ERIK-SEBASTIAN M 1987 823 41
PER HUAMAN REMIGIO M 1983 823 50
ITA PIZZATTI CHRISTIAN M 1976 822 83
POR FUMO HÉLIO M 1983 822   DNF
ITA ZANCHI MARCO M 1976 820 104
GER DIPPACHER MATTHIAS M 1977 819 31
GER KOWALCZYK JANOSCH M 1990 818 10
ITA WEGHER SIMONE M 1978 817   DNF
NOR HALVORSEN TOM-ERIK M 1980 817 14
NED CALKOEN DIEDERICK M 1994 816 141
NEP TAMANG PURNA M 1983 815 64
NEP SUNUWAR BED-BAHADUR M 1986 813 70
GBR MORGAN CASEY M 1978 811 55
JAP KAWASAKI YUYA M 1984 811 27
GBR SINCLAIR ROB M 1989 809 38
POR DUARTE LUÍS M 1988 809 67
AUT GRASEL FLORIAN M 1981 808 48
ARG RUEDA GABRIEL M 1991 807 54
GER BUBLAK BENJAMIN M 1988 806 63
POL JABLONSKI ARTUR M 1981 806 47
USA BERGER OLIN M 1985 805 37
SWE LANTZ JOHAN M 1989 803 20
GER LAUTERBACH CHRISTOPH M 1991 799    
POR FONSECA MÁRIO M 1981 799 129
AUT SCHIEMER GERHARD M 1974 797 78
ITA MACCHI ANDREA M 1986 797 24
CAN CALLON CODY M 1982 795 151
CZE HUDEC TOMAS M 1990 794 58
USA ORNELAS ZACHARY M 1991 792 106
POL LESNIAK KAMIL M 1993 790 21





 

 

Podobne Posty

2 komentarze

  1. Wojtek

    Bardzo fajny tekst, jak kiedyś napiszesz książkę, to kupuję w ciemno 😉 Gratuluję świetnego wyniku ! I na koniec pytanie, na jakie buty przesiadłeś się z Inov-8 na trasie ?

    Odpowiedz
  2. Seweryn

    Przyznam się, że na początku odstraszyła mnie trochę objętość tekstu ale całkiem niesłusznie. Czytało się bardzo przyjemnie. Zgrabnie i z jajem opowiedziałeś kawałek swej historii. Ja, kompletny żółtodziub mialem okazję poczuć co siedzi w głowach wymiataczy. Dzięki, czekam na kolejne relacje.

    Odpowiedz

Zostaw odpowiedź

Twój e-mail nie zostanie opublikowany