O tych zawodach można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że są lekkie. To kilometry, które drwią z Ciebie na każdym kroku, a mimo to sprawiają przyjemność. To teren, który można przeklinać, bo jeży się zwalonymi drzewami, kolczastymi malinami, a mimo wszystko ludzie wbiegają na metę uśmiechnięci i dziękują organiatorom za „epicki łomot”.
W dodatku zawody rozgrywane są na sam koniec sezonu, czyli wtedy kiedy moc się kończy i wielu myśli raczej o tym by wreszcie posprzątać dom i nadrobić kwestie towarzyskie, a nie ścigać się z wywieszonym jęzorem po dzikich górskich ostępach.
Ale tak się składa, że dla wielu biegaczy słowo „towarzystwo” oznacza właśnie te brudne ubłocone postaci z kompasami na kciukach. Tych ludzi, z którymi przez cały rok mija się na biegach, ale poza krótkimi pogaduchami przed startem, nie ma kiedy się odprężyć i wypić piwo. Bo wiecznie trzeba się spieszyć. Jak nie na start, to do domu, bo kończy się weekend.
GEZnO jest inne. Dzięki temu, że pomiędzy dwoma startami jest przerwa, można siąść i wreszcie pogadać. Wypić to obiecane po wielokroć piwo.
Zawoja po raz kolejny
Znów poczułem się stary, gdy przypomniałem sobie, że w Zawoi na GEZnO jestem po raz drugi. Zawody wróciły pod Babią Górę po 13 latach przerwy. W czasie tamtej edycji świeciło słońce, a śnieg skrzył się tylko w najwyższych partiach. Teraz biało było już na starcie, a do tego drobne płatki padały pierwszego i drugiego dnia.
GEZnO ma wiele tras – z jednej strony trudniej o przejrzystą klasyfikację i ocenę „kto był najlepszy”. Ale z drugiej strony to świetny manewr na koniec sezonu. Nie każdy chce się ścigać w kategorii MM (czyli dwaj faceci), gdzie może się trafić nawet 90 km do przebiegnięcia w dwa dni. A biegania w tym wszystkim jest niewiele. Zwłaszcza gdy spadnie śnieg.
Jeśli wybierze się opcję MIX to nie trzeba się już tak napinać by pokonać całą trasę. Zresztą i to nie jest wymagane. Do sklasyfikowania wystarczy zaliczenie więcej niż połowy punktów i zmieszczenie się w limicie czasu (możliwe jest lekkie jego przekroczenie). Dodatkowo niedawno pojawiła się trasa MMX – czyli ciągle ciężkie napieranie w trudnym terenie, ale na nieco krótszym dystansie. I tam nie ma podziału na pary mieszane, męskie czy weterańskie.
Zatem GEZnO z jednej strony jest wredne, ale z drugiej życzliwe.
Po przeprowadzce do Bielska Białej miałem sporą zaprawę w poruszaniu się po górach. Zdarzyło się nawet parę udanych startów w tym sezonie. Jednak październik przespałem. Już nie miałem weny na bieganie i trochę leniuchowałem, więc trudno było się spodziewać rewelacyjnych wyników. No i miałem nowego partnera – niemal sąsiada. Roberta Celińskiego, także emigranta z Warszawy. Do Zawoi jedzie się nieco ponad godzinę, więc zdecydowaliśmy się na spanie we własnych łóżkach i przyjechaliśmy tuż przed startem.
Jak to wygląda?
Przed startem organizator przypina Ci do nadgarstka taśmę, coś w rodzaju centymetra krawieckiego. Są na nim zaznaczone pola do skasowania. Punkty na trasie wyposażone są w specjalne dziurkacze o unikalnym wzorze ząbków – należy odbić je na taśmie. A tej nie można zdjąć i dzięki temu jest pewne, że obaj/oboje zawodników z zespołu dotrze do punktu.
Mapy dostaje się w momencie startu. Pierwszy dzień to scorelauf – czyli zaliczanie punktów kontrolnych w dowolnej kolejności. Ograniczeniem jest limit czasu, a brak punktów kontrolnych wiąże się z naliczeniem karnych minut. Rzecz w tym, że na pierwszy rzut oka trudno wymyślić jaka jest optymalna kolejność. Mnie wymyślenie tego zwykle zajmuje parę minut, a w gorączce startowej trudno o taki luksus. No i tym razem skazałem nas na nieoptymalną trasę. Niestety – błąd taktyczny. W połowie dystansu plułem sobie w brodę i powtarzałem, że gdybyśmy posiedzieli chwilę dłużej nad mapą – nie biegalibyśmy tak bez sensu.
Wtopa na dzień dobry
Podręczniki biegu na orientacje ostrzegają przed pierwszym punktem kontrolnym. Sugerują, że należy być szczególnie ostrożnym w pierwszych minutach biegu. No więc byliśmy. Ale najwyraźniej niewystarczająco. Bo pierwszego punktu szukaliśmy 300 metrów dalej niż należało. Miał siedzieć w połączeniu strumieni, ale jakoś nie chciał. I azymuty też nie grały. Okolica była podobna – owszem – zbiór strumieni, ale z nieco innym układem dróg, w nieco innej orientacji. W końcu nawet udało się znaleźć punkt kontrolny i byłoby super, gdyby nie to, że jego numer nie zgadzał się z mapą.
– Może się pomylili? Może chcieli napisać 56, a napisali 55 ? – Przez chwilę dyskutowaliśmy o tym „co autor miał na myśli”. Ale za dużo rzeczy nie grało i w końcu wróciliśmy we właściwą okolicę i punkt wygrzebaliśmy niemal natychmiast. I z właściwym numerem.
Taka piękna wtopa na „dzień dobry” spowodowała, że atmosfera zrobiła się luźna (choć od początku szczególnie napięta nie była). Punkty zaczęły wchodzić sprawniej. Tempo zrobiło się dobre. Mijaliśmy biegaczy i piechurów, pozdrawialiśmy się. Oczywiście wielu z nich komentowało moje szorty – przy -2°C to nie jest typowy ubiór. Ale ja się nie przejmowałem. Całą jesień tak biegałem i czułem się dobrze. Gdyby kolana miały mi się posypać – stwarzałem im już lepsze okazje.
Flow
Bieganie po górach z mapą jest fajne. Czas w ogóle się nie ciągnie. Podobnie z dystansem. Cały czas kombinujesz i kontrolujesz co się wokół dzieje. Pierwsze 3 godziny zleciały momentalnie. Było mało łomotania na rympał, a więcej oglądania widoków. Pojawili się drwale mówiący w nieznanym języku (jeden z nich wołał coś do konia, ale ani ja ani Robert nie potrafiliśmy zrozumieć ani słowa). Na przelocie z 35. do 34. postanowiliśmy skrócić drogę mimo nieprzetartego terenu. Oj, tam poznaliśmy co to znaczy dorodny młodnik. Choinki nieco większe od nas i pokryte śniegiem. Nastawiane tak gęsto, że momentami warto było wziąć rozbieg by się przez nie przebić. Trochę straszno, trochę śmieszno w tych szortach. Ale to właśnie taka zabawa.
Zbieg na 43. to był jeden z najbardziej paskudnych odcinków jakie pokonywałem w Beskidach. Po prostu zjazd w błocie z trzymaniem się drzewek. Mało nie wjechałem tam w jakąś parę, która próbowała stabilizować się kijami. Stopy znikały mi po kostki w błocie i nie bardzo było jak przyspieszyć i jak wyhamować. Już wiem jak się czuje osuwisko.
Gdzieś na drodze ze skrajnie północnego punktu popatrzyłem i olśniło mnie. – Zaraz! Przecież to można zrobić inaczej! – Ale było już za późno. Punkt 34. należało wziąć wcześniej, w ten sposób robiło się mniej kilometrów. W dodatku trafił mi się kryzys. Poślady rozbolały że hej, i zacząłem zwisać za Robertem. Przejął nawigację. Znalazł chyba swoje nowe hobby (Robert do tej pory raczej trzymał się szlaków, a sztuki orientowania mapy uczył się parę dni przed zawodami). No, ale radził sobie bardzo dobrze. Lepiej niż ja ze swoimi pośladami. Kryzys trwał jescze przez ponad godzinę. Ale to nieistotne. Zima zrobiła się piękna. Zwłaszcza, gdy trafiły się głazy pod szczytem Surmiaków Gronia. A potem ostry grzbiet Kuklowej Grapy (pomiędzy tymi górkami jest ulubiony drogowskaz Roberta. Prowadzi na Zające Sałaciaki, Burdele i Smyraki). Myśmy wybrali kierunek Burdele, ale nie trafiliśmy na ślady butów na wysokim obcasie. Ani na czerwone latarnie. Tylko jakiś koń odcisnął swoje podkowy na przysypanym śniegiem błocie drogi, którą kartograf opisał optymistycznie jako „szutrówkę”.
Końcówa
Wiedzieliśmy, że czas się kończy. Zresztą od początku liczyliśmy się z tym, że ostatniego punktu może nie udać się zgarnąć. I teraz dodatkowo mój partner zaczął więdnąć. Wyraźnie zwolnił, zrobił mu się dziwny humor i nie bardzo wiedział gdzie jest. Zaproponowałem więc by darować sobie żyłowanie wyniku. – Z trzema godzinami kary też będzie dobrze – powiedziałem. Najkrótszym wariantem wróciliśmy do bazy.
Tam okazało się, że przybiegliśmy jako drudzy (z czasem 7 godzin i 20 minut od startu), ale kara czasowa zrzuciła nas na piąte miejsce. Wygrali Piotrek Paszyński z Maćkiem Marcjankiem – rajdowcy i orientaliści. Pokonali trasę z imponującym czasem 6:17. Ponoć nigdzie się nie zgubili, na wszystie punkty weszli bezbłędnie, ale mimo wszystko zamiast „obiecanych” przez organizatora 38 km zrobili około 46. Myśmy na mecie pojawili się z wynikiem 48 km – bez kompletu. A Kuba Wolski z Szymonem Pietrowskim zrobili chyba rekord, bo nastukali 50 km, żeby zebrać wszystkie punkty. A do tego potężne przewyższenie – takie pod 3000 m.
Drugi dzień
Trudno się dziwić, że po takiej dawce biegania zjadłem jakiś milion kalorii (z czego 900 000 w cukierni Ciachomania niedaleko domu). Potem jeszcze wizyta w knajpie. A następnego dnia znów pobudka o 5:00, jazda na start i znów bieganie.
Tym razem obyło się bez zdradliwego scorelaufu. Wiedzieliśmy, że na walkę o pudło nie ma szans. I w sumie to była pozytywna wiadomość. Bo nie musieliśmy się nigdzie spieszyć. Obejrzeliśmy dokładnie mapę i ruszyliśmy z minutowym opóźnieniem względem czuba peletonu. Była 7:30 i wychodziło słońce. Robiło się cieplej. Ale ciągle częstowało nas mrozem.
Ciekawie zaczęło się robić w okolicach drugiego punktu, gdzie okazało się, że płaskie odcinki pokonuje się dziwnie wolno – bo leży sporo śniegu, który maskuje wszystkie nierówności. Do tego czuliśmy w nogach poprzedni dzień. Zatem co tu ukrywać: wlekliśmy się. Potrzebowaliśmy trochę czasu by się rozruszać, a teren na niewiele pozwalał. Wiele punktów kryło się pod hasłem „początek strumienia” i leżało gdzieś w połowie zbocza. Należało do niego albo spaść, albo do niego się dowspinać. Na pierwszorzędnie stromych zboczach. Szczególnie zapamiętaliśmy punkt 5., który krył się na wypłaszczeniu pod skałami Łysiny. To takie superstrome skaliste urwisko, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem, dopóki go nie zobaczyłem. Dojście do niego ścieliła masa niezebranych drzew, do tego były maliny, dolinki strumieni i sieć dróg, która nijak nie grała z zimową rzeczywistością.
– Rysowaliśmy to z obrazów z lidara – tłumaczył mi Włodek Dyzio, jeden z organizatorów, a zarazem rysowników map. – Na komputerze było wszystko świetnie widać, ale w terenie nie ma gwarancji, że tylko raz kiedyś przejechał traktor i została koleina.
Nawet nie klęliśmy, tylko pracowicie wspinaliśmy się na ten punkt 5., wyznaczając swoje położenie po rzeźbie terenu. Ta na szczęście była pięknie odtworzona. Fajna to przygoda, kiedy liczysz, że na punkt dojdziesz tą czy tamtą drogą, a w terenie jest sieczka i jedyne co Ci pomoże to poziomice (które musisz sobie wyobrazić).
Ale znaleźliśmy tę piątkę i zbiegliśmy w poszukiwaniu szóstki – już ostrożniej. Ale w międzyczasie popsuła mi się stopa. Zewnętrzny bok zaczął bardzo boleć. Zupełnie nie wiem z jakiej przyczyny. Pół godziny wcześniej podkręciłem tę stopę, ale nic nie wskazywało na poważny uraz. Jak dolecieliśmy do asfaltu to już mocno kulałem i rozpatrywaliśmy wycof.
Na szczęście miałem ze sobą ibuprofen. Wziąłem jedną małą tabletkę i pospacerowaliśmy okrężnym wariantem przez asfalt. Już zupełnie nie myśleliśmy o ściganiu. Raczej o przetrwaniu. Choć generalnie to było pięknie. I słońce świeciło i czasem jakaś sarna się trafiła. A do tego przekroczyliśmy już półmetek i kolejne punkty zapowiadały się lepiej niż początek.
I rzeczywiście z Oblaka spadało się pysznie! Stromy zaśnieżony stok. Mało kamieni i gałęzi. A potem nawet coś na kształt drogi się trafiło. I jeszcze skakanie po strumieniach. Kawał dobrej zabawy. Potem dosyć łagodne podejście i ścianka w dół, z której nijak się nie dało zbiegać. Raczej spadać. Tak było stromo. Tam chyba było najweselej. Zwłaszcza, że na końcu czekała rzeka i moczenie nóg. Niewiele jest zabawniejszych rzeczy niż dorośli faceci (informatyk i dziennikarz) w przemoczonych butach, gdzieś w krzakach pod wioską. Mogliby sobie przyjechać autem i popatrzeć na góry. Ale wybrali zjeżdżanie na tyłku między modrzewiami.
Hujdy
Nie wiem co to znaczy, ale tak zwał się szczycik w pobliżu punktu 8. skąd na dobre zaczęliśmy finiszować. Jeszcze kilka nieznacznych podejść i czekał nas piękny zbieg do mety. Śladem setki stóp – świeżą ścieżką zrobioną przez takich jak my niezbyt poważnych krzakobiegaczy.
Jak pojawiliśmy się na mecie – już trwała dekoracja zwycięzców. Triumfatorzy wszystkich kategorii już mieli statuetki, a myśmy mieli makaron i herbatę. No i ten uśmiech i mapę na pamiątkę. A Robert nowe doświadczenie i umiejętność nawigacji. A! I Garmin pokazał tym razem „zaledwie” 40,3 km.
Amen
GEZnO zadziałało na mnie bardzo odświeżająco. Ścigaliśmy się bez presji o wynik. Dla samej przyjemności bycia na trasie. Po pierwszym błędzie zrobionym kwadrans po starcie już było wiadomo, że nic nie ugramy. I może to dobrze. Bo gdybyśmy próbowali podgryzać liderów, czy wbijać się na pudło – nie wiem czy potrafiłbym się tak cieszyć mgłą czy śnieżnymi czapami na świerkach. Żółtymi koronami modrzewi i śladami jeleni. A tak to wiem, że pięknie było.
Zostaw odpowiedź