To moje najstarsze wspomnienie sklepowe. Leżał w pustym pokoju u Gawła w mieszkaniu. Traf chciał, że Gaweł miał trochę miejsca. I tam na materacu zrobiliśmy pierwszą wystawkę.
Trochę mapników, kilka kompasów, plecaki marki Deuter, bukłaki. Do tego papier pakowy, folia bąbelkowa i ręcznie wypisywane paragony.
Tak startował sklepnapieraj.pl . Podczepiony pod portal. Sklep, którego misją było zaopatrzenie rajdowców w to, czego nie dało się łatwo kupić na naszym rynku.
Przesyłki szły 2-3 razy w tygodniu. Czasem słał je Gaweł, czasem pomagała mu żona. Nie było mowy o kurierach. Wszystko załatwialiśmy pocztą. Na szczęście w pobliżu znajduje się urząd czynny całą dobę.
Poczta jak żadna inna
Najlepiej przyjść do niego przed północą. Jest mało ludzi, ale za to ciekawych. Tuż przed zmianą daty robiło się nerwowo, bo często trafiali się “agenci”, którzy pilnie potrzebowali wysłać jakieś pismo sądowe i musieli mieć stempel z konkretną datą. Więc tuptali nerwowo po sali z numerkiem i patrzyli na zegar. Uda się przed zmianą cyferek w pieczątce, czy nie? Czasem taki gość docierał do okienka o godzinie 00:03 i starał się coś wynegocjować. Że żona, że pieniądze. Że co tam jej zależy przestawić na moment jedną cyferkę. Potem się awanturował, coś wykrzykiwał i opluwał okienko. Zdarzało się że wychodził trzaskając drzwiami.
Było naklejanie znaczków na listy, niekończące się druczki i wypisywanie numeru konta, na który ma spłynąć pobranie.
Jakoś to wszystko działało. Pamiętam jak przed świętami w 2008 roku zrobiło się gorąco i jednego dnia we trójkę musieliśmy pakować plecaki i inne graty, by wszyscy dostali sprzęt na czas. Bo wówczas było trzech wspólników – Gaweł Boguta, z wykształcenia informatyk, potrafił postawić serwer z oprogramowaniem OS Commerce (oczywiście darmowym), Adam Foland, doświadczony rajdowiec, który wahał się czy zostać doktorem psychologii i pracować na uczelni, no i ja, Krzysiek Dołęgowski. Ja wskoczyłem do sklepu w biegu, kiedy miał już półtora roku.
Na “pępkowe” sklepu, chłopaki złożyli się po 5000 zł. To był kapitał założycielski. Ja żeby móc dołączyć, musiałem wyłożyć ponad trzy razy tyle (bo towaru w międzyczasie przybyło).
To była partyzantka. Z czasem do oferty dołączyliśmy kolczaste buty Icebuga. One już przyjeżdżały kurierem. A czasem jeździłem po nie wprost do magazynu pod Puszczą Kampinoską. Wiozłem do domu, umawiałem się z klientem (który był często moim znajomym) i zaczynało się mierzenie. I dyskusje w kuchni. O sprzęcie, o butach. Miałem specjalną dechę, na której należało przymierzać Icebugi, bo na parkiecie zostawiały głębokie ślady.
Mieliśmy wtedy dużo gości. Najpierw u Gawła, potem u mnie w domu. A magazyn raz po raz się przenosił (bo rósł). Wkrótce zamieszkał u Adama w piwnicy. Tam zajmował już całe pomieszczenie. To był rok 2009 i 2010. Wówczas sklep tylko wchłaniał pieniądze. Jakieś wypłaty trafiały się z rzadka i traktowaliśmy je jako miłą niespodziankę, a nie regułę.
W 2010 roku żaden z nas nie czuł się gotowy by rzucić pracę i zająć się napierajem w pełnym wymiarze czasu. Cały ten handelek był malutki i oparty na sieci kontaktów i znajomych. Zdarzało się, że jechaliśmy na Harpagana i tam zawodnicy dosłownie rzucali się na nasze kompasy. Bo na rynku ich nigdzie nie można było dostać. A wielu klientów wciąż bało się korzystać ze sklepu internetowego. Taki wyjazd to było wydarzenie. Przygoda sama w sobie. Starą drogą z Warszawy przez Płońsk, Wąbrzeźno i wszystkie żółte drogi. Sześć godzin jazdy. Potem stoisko ułożone na szkolnym stoliku. Albo nawet na stole do ping ponga. Pięć godzin intensywnej pracy, a potem pakowanie i kolejnych 6 godzin do domu. Tak, że wyjeżdżałem o 10 rano, a wracałem kiedy robiło się jasno, a w radiowej jedynce podawali wiadomości dla rolników i wędkarzy.
Od spodni z kwadracikiem do plecaków UD
Sprzedawaliśmy nieśmiertelne spodnie Dobsom R-90, które stały się znakiem rozpoznawczym biegaczy na orientację i rajdowców. Potem Gaweł nawiązał kontakt z Francuzami i do naszego “repertuaru” dołączyły produkty RaidLight. To przez wyjazd Gawła na Marathon Des Sables. To w związku z tym startem zainteresował się sprzętem, który wówczas był nieodłącznie kojarzony z tą imprezą. RaidLight miał pozycję niemal monopolisty jeśli chodzi o wyposażenie zawodników. Plecaki z dziesiątkami kieszonek, troczków, z przednimi torbami przystosowanymi do butelek dawanych na trasie Marathon des Sables. Do tego stuptuty zwykłe i stuptuty pustynne.
To był dla nas skok na głęboką wodę.
Nagle magazyn urósł i plecaki zajmowały już kilka sporych pudeł. Kawał salonu i wystawka na materacu.
Zanim w listopadzie 2011 r. powstała pierwsza stacjonarna wersja sklepu napieraj.pl. Mieliśmy jeszcze dwie przeprowadzki. Z każdymi przenosinami trzeba było więcej kursów autem by spakować wszystkie graty. W międzyczasie dorobiliśmy się kilku regałów. Takich z blachy i płyty paździerzowej. Lokalizacje miały wspólną cechę. Były mroczne, piwnicowe. Pewnego razu odkryliśmy, że ściana, do której przylegają pudełka butów jest wilgotna, a grzyb zasmakował w tekturze. Oprócz tego wgryzł się w płytę, z której wykonano półki. Towar na szczęście nie ucierpiał, ale kilka sprzedanych par miało inny zapach…
Rośliśmy stopniowo, bo ciągle mieliśmy ograniczenia finansowe. RaidLight słał nam plecaki, ale co chwilę w paczkach trafiały się nie takie produkty jak zamawialiśmy. I zwykle były spóźnione. Potem udało się dogadać z Anglikami z inov-8. Nie dlatego, że marzyliśmy o tej marce. Ale dlatego, że nie udało się nic załatwić z Salomonem. Marzyliśmy by na półce postawić XA Pro 3D czy pierwszą wersję Speedcrossa. Przez kilka lat pukaliśmy do ich drzwi, ale bez odzewu.
Inov-8 też nie zaufał nam od razu. Sklep bez kapitału, jeszcze bez bazy, bez pracowników, nie rokował dobrze. Musieliśmy nadrabiać swoim zapałem i opowiadać o kontaktach w branży. Podchody trwały około roku. I w końcu zaprosili nas na targi do Monachium, gdzie podpisaliśmy kontrakt na wyłączność.
Ale to było maleństwo. Zamówienia na jeden niewielki sklep i dla jednego hurtownika, który był skłonny wziąć nasz towar w komis (Centrum Biegowe Ergo w Warszawie). W pierwszych latach naprawdę ciężko było namówić kogokolwiek by kupił tak agresywne buty do swojego sklepu.
Nauka na błędach
Nasz zapał przekładał się też na masę błędów. Np. w 2009 roku zignorowaliśmy fakt, że kobiety stanowią mniej niż 10% środowiska ultra i zaczęliśmy sprowadzać legginsy w kwiatki, damskie koszulki w kosmicznych cenach, damskie plecaki ze specjalnie wyprofilowanymi szelkami i pasami.
W pełnej cenie sprzedaliśmy kilka procent naszego zapasu. A reszta dojrzewała na półkach i kiełkowała jak kartofle pod zlewem. Bardzo się cieszę, że nikt nam wtedy nie dawał kredytu. Wydalibyśmy pieniądze na idiotyczne projekty (choć wówczas wydawały się całkiem składne). Wydawało się nam, że niektórych produktów nie ma na rynku, ale nie spodziewaliśmy się, że nie ma bo…. Nie ma prawa być. Bo to się nie opłaca. Czasem chcieliśmy być Stevami Jobsami polskiego biegania. Chcieliśmy kształtować świat.
Jak już zaopatrzyliśmy się we wspinaczkowe graty, które miały pomóc rajdowcom w zadaniach linowych, jak opracowaliśmy najlżejszy zestaw do podchodzenia po linie (około 360 g zamiast standardowego zestawu ważącego 1,5 kg) rynek rajdów zaczął zdychać. Kurz pokrył multisportowe kaski, znikły z oferty karbonowe wiosła, ultralekkie karabinki Petzla leżą gdzieś jeszcze na zapleczu jak wyrzut sumienia.
Ale to dobrze. Bo z czasem coraz więcej naszych pomysłów zaczęło lądować w tarczy, a nie obok. No i sam czas wziął się do roboty. Stale budowaliśmy bazę wracających klientów. Mogliśmy zatrudnić pierwszych pracowników.
Ten zupełnie pierwszy wpadał tylko na dwie godziny. Jego zadaniem było spakowanie kilku paczek, przewiezienie ich rowerem do punktu odbioru dla kuriera, nadanie rzeczy na pocztę.
Własny kawałek podłogi
To od czego startuje większość firm, pojawiło się u nas dopiero po 4 latach pracy. Lokal z prawdziwego zdarzenia. Pod lasem, koło górki. Niewielki i z małym czynszem. Ideał. No, może to mocno powiedziane, bo żeby dostać niższy czynsz, musieliśmy schować się daleko od głównej ulicy.
Ale to wystarczyło. Klienci nas znaleźli. Zresztą nadal tam działamy i nadal zdarzają się telefony od “poszukiwaczy napieraja”. Bo budynek, w którym się mieścimy jest rozległy.
Starczyło na to by opłacić pracownika, lokal, towar, ale na meble już nie. I tak przez pierwsze 3 lata na froncie stało stare biurko zwane “fortepianem”. Strefę klienta od zaplecza oddzielały dwa bannery. Przymierzalnia?…. Yyyy… no nie mamy. Skaner kodów kreskowych? No też nie. Ale było przynajmniej lustro. I sporo dobrych chęci.
Nasz pracownik, Piotrek, wcale nie przejmował się spartańskimi warunkami na froncie i zapleczem podobnym do wnętrza łodzi podwodnej. Jeździł do pracy rowerem 22 km i czasem po godzinach robił jeszcze biegowy trening. Wówczas okazywało się, że jest już tak późno, że szkoda jechać do domu. Rozkładał więc karimatę i kładł się spać.
Zdarzało mi się przyjść pół godziny przed otwarciem i zastać go bez koszulki za “fortepianem”, z widelcem w jednej ręce i konserwą w drugiej. Był na tyle ogarnięty, że do godziny 11:00 wszystko już było schowane, a śniadanie można było wykryć tylko dzięki subtelnemu zapachowi sardynek.
Przełomy
Sporo zmieniło się, gdy zdecydowaliśmy się wreszcie na meble. Zainspirowała nas ekipa Sport-Guru z Gocławia. Zrobione surowo, ale funkcjonalnie. Od razu wzrosła pojemność magazynowa, a na zapleczu można było wreszcie pooddychać. No i wizerunek sklepu zyskał.
Kolejny etap wiązał się ze skokiem na głęboką wodę w dziedzinie hurtu. Inov-8 zaproponował nam lepszy rabat na zakup towarów, jeśli ściągniemy go bezpośrednio z Chin i od razu cały kontener.
Mieliśmy już kilku niewielkich kontrahentów, ponadto dogadaliśmy się z dystrybutorem z Węgier i Bułgarii, by razem zrzucić się na 12-metrowe blaszane pudło. O ile sam proces przerzucania kartonów i sortowania ich sprawił nam sporo radości, tak formalności związane z cłem i obsługą przesyłki trochę nas przerosły. Wyszło drożej niż się spodziewaliśmy, wyszło dłużej. Generalnie nie tak. I jeszcze musieliśmy to wytłumaczyć naszym zagranicznym partnerom. Oczywiście w dniu odbierania towaru padał deszcz i było zimno jak cholera. A trzeba było każdy karton otworzyć i rozparcelować buty dla trzech krajów.
Ale udało się. Z tym i następnym.
A potem warunki zmieniały się jeszcze i jeszcze.
I kolejnym przełomem stało się przywyknięcie do zmian i niespodzianek. Dziś gdy ktoś mi pisze, że towar przyleci z Filipin, już się nie martwię i z grubsza wiem co złego może się stać. Poznaliśmy lotniskowy Sanepid, bułgarskich kierowców o dłoniach czarnych od smaru, faktury z taką ilością załączników, że można zrobić małą książeczkę.
Twardo na gruncie
Gdzieś koło 2013 roku zaczęło się trzęsienie ziemi na rynku sklepów biegowych. Nagle w Warszawie podwoiła się powierzchnia sklepów. W promieniu kilometra od nas pojawiły się dwa inne lokale. W Warszawie było ich kilkanaście. Wydawało się, że rynek będzie rósł w nieskończoność, ale ten powiedział nagle “Sprawdzam!” i położył karty. Okazało się, że klienci nie są tak bogaci jak się wydawało. Nie są tak lojalni. Nie kupią tych wszystkich dóbr, które leżały na półkach. I w ciągu następnych paru lat zaczął się ruch w drugą stronę. Zwijanie i sprzedawanie interesów.
Nam udało się przetrwać i tą burzę. W dużej mierze dzięki niskiemu budżetowi i pracy w “niszy w niszy”. Nie staraliśmy się zgarnąć z ulicy biegaczy szukających swoich pierwszych butów na asfalt. Zrezygnowaliśmy z ambicji by stać się sklepem “dla wszystkich”. Trochę z powodu spartańskiego wnętrza, które ciągle czekało na remont. Trochę ze strachu “co będzie jak się mocarnie zapożyczymy?”. Zobaczyliśmy, że naszym miejscem są krzaki. Szlaki. Że pasuje nam ta górka i las w pobliżu. Nie będziemy nigdy konkurować ze Sklepem Biegacza. Raczej dogadamy się z nimi by wrzucili na swoją półkę nasze “glebogryzarki”, zaprosimy chłopaków z adidasa na organizowane przez nas zawody, a jak ludzie zaczną pytać o buty Hoka to też je wstawimy na półkę, choć mogą być postrzegane jak śmiertelny wróg inov-8.
Powoli, ale uporczywie do przodu. Tak jak nauczyliśmy się na rajdach.
Fajny i „klimatyczny” tekst
Świetna historia! 🙂
Podziwiam, tak trzymać.
Faktycznie ciekawy tekst, który jednocześnie okazał się kolejny elementem poznawczej układanki o ekipie Inov, dopełnieniem chociażby „Zakochanych”. Jednak to wszystko jest tylko słowem pisanym. A co jest jego najlepszym weryfikatorem? Oczywiście, życie, które jak się okazuje płata również miłe niespodzianki. Taką niespodzianką było niedawne mieżdunarodnyje spotkanie towarzyskie (V&I dziękuję). To właśnie w trakcie tego jakże radosnego spotkania mogłem poznać ludzką stronę twarzy ekipy Napieraczy. Okazało się, że Napieracze, to tacy sami ludzie jak my, z którymi można porozmawiać, popląsać i popić. Mnie osobiście ujęli tym, że cenią i jakże ekspresyjnie interpretują Kult i nie mam tu na myśli kultu pieniądza. Mam nadzieję, że wspomniane już życie, dopisze szanse na poznawanie kolejnych odcieni twarzy Napieraczy.
P.S.
M: Wybacz ale interaktywna atmosfera nie pozwoliła na spokojne zapoznanie się z Jaskółką. Chciałbym usłyszeć jej opowieść.
K: Wielkie uznanie za 15m. Może kiedyś zdarzy się dołożyć do Twoich 4 moje 2.
D: Będzie dla mnie wielką radością możliwość spotkania się z Tobą w okolicznościach odpowiednich do wypicia „strząśniętego”.
M&K: Wspomniana atmosfera, nie dała mi szansy dowiedzenia się ciut więcej o kolejnych strofach. Jestem naprawdę ciekawy 🙂