Poznajcie Mikołaja. Nie całkiem świętego. Całkiem pochłoniętego bieganiem i tym, żeby jak najwięcej ludzi się o nim dowiedziało. Najczęściej można go spotkać ostatnio w sercu Łemkowszczyzny. Jego własne serce wymagało naprawy, ale dziś bije rytmem beskidzkich pór roku.
Oskar: Na mieście szepczą, że Mikołaj nie pochodzi z Laponii. To złe języki, ludzkie pomówienia?
Mikołaj: Mikołaj pochodzi z Laponii w lustrzanym odbiciu, czyli z Beskidu Niskiego. Nie z północy tylko z południa. Poza tym prawie wszystko się zgadza: też jest zimno i też jest na odludziu. A, no i reniferów u mnie nie ma.
Ale są Łosie, wieś taka…
To jest Łosie, w liczbie pojedynczej – najbardziej łemkowska z łemkowskich wsi. Jest tam skansen „Zagroda Maziarska” i można zjeść prawdziwego łemkowskiego pstrąga w barze „U Eda”.
A Mikołaju, jak to jest z tymi prezentami? W tym roku podobno więcej ich dostałeś, niż rozdajesz…
– Oj! Chciałbym rozdawać więcej, bo sam dostałem taki wór prezentów od losu, przyjaciół i w ogóle całego świata, że trudno byłoby mi się odpłacić choćby w części za wszystkie dobre rzeczy, które mnie spotkały.
Lubisz dawać?
– Bardzo… Umówiliśmy się na szczerą rozmowę, więc nie będę ściemniał. Nie jestem Mikołajem altriustą. Mam dobre odruchy, angażuję się w pomoc innym, ale robię to też dla siebie. Czerpię z pomagania energię, która mnie napędza.
Bad santa…
– No święty nie jestem.
O! Ho, ho! Mikołaju, pozwól, że pociągnę Cię jeszcze trochę za brodę i wyrwę zeznania o tych prezentach, które dostałeś. No, nawijaj, nawijaj…
– Na Mikołajki pobiegłem w Kilimanjaro Extreme Marathon. Wyjazd do Afryki to był prezent od Michała Gawrona i spółki. Na Kilimanjaro przez ponad tydzień podpatrywałem Piotrka Hercoga. Na urodziny też dostałem niesamowity podarunek: zaproszenie na Cappadocia Ultra Trail do Turcji. Organizatorzy zafundowali mi nawet lot balonem nad niesamowitym parkiem narodowym wpisanym na listę UNESCO. Wcześniej zaufał mi Marcin Świerc, dzięki czemu mogę pod jego okiem trenować i zdobywać doświadczenie. Otaczają mnie niesamowici ludzie, których lubię, cenię, uczę się od nich i czerpię inspirację.
W tym momencie dzwoni telefon komórkowy i Mikołaj zaczyna negocjować zakup nowych sań, to znaczy skutera śnieżnego przed sezonem biegówkowym. Laponia, renifer Rudolf, dzwoneczki, gwiazdeczki i biały puszek na zakrzywionych bucikach słodkich elfów, jakoś ulatują w oparach aromatycznej kawy, która przed nami stoi. Z Mikołajem Kowalskim-Barysznikowem umówiłem się na szczerą rozmowę. Jest postacią niepowtarzalną na scenie polskich ultra. Co tu kryć: próżno go szukać na czołowych miejscach najważniejszych ultra wyryp w kraju, a jednak jest go pełno wszędzie. Raz jako współwłaściciel magazynu ultra, raz jako uczestnik biegów, innym razem jako szalony kibic wydzierający się na mecie. Trudno przejść koło niego obojętnie. W mediach społecznościowych dorównuje popularnościom czołowym polskim ultrasom. Wrażenie robią jego pomysły na życie. Budzi zachwyt, podziw i niechęć niektórych, ale z hejtem sobie radzi.
– Z tą krytyką w sieci to jest tak, że anonimowo, na odległość, to wiele osób wydaje kategoryczne sądy. Ale jak spotkamy się w realu, to już tacy krytyczni nie są. Wykręcają się, wycofują. Moim zdaniem ta kategoryczność reakcji to jest szerszy problem. W ultra jest to widoczne może trochę bardziej, bo tu ludzie bardzo emocjonalnie podchodzą do tego co robią i czują się przy tym wyjątkowi, bo robią wyjątkowe rzeczy. To czasem sprzyja niepotrzebnemu nadmuchiwaniu ego.
A przecież ultra mi kojarzy się bardziej z zen niż z „szukaj i niszcz”.
– No właśnie. Mnie ultra uczy pokory, cierpliwości i tego, że wszystko jest względne, przejściowe. Nic nie jest pewne. W biegu może zmienić się pogoda, nie wiemy jak zareaguje nasze ciało, wpływ na nas ma masa czynników. Mam takie przekonanie wewnętrzne, że radykalne definiowanie siebie, celów i środków do osiągnięcia tych celów jest groźne głównie dla osoby, która taką postawę w stosunku do świata przyjmuje. Trzeba być bardziej otwartym na odmienność, ciekawym, tolerancyjnym. Trzeba mieć dużo respektu dla ludzi i przyrody. Wtedy będzie nam łatwiej pokonywać trudności, znajdować rozwiązania.
Dużo znasz takich ludzi?
– To chyba przychodzi z doświadczeniem. Wraz z nim pojawia się pewność siebie. Ludzie, którzy znają swoją wartość, nie mają potrzeby obniżania wartości innych. Woli ciągnąć ludzi wokół siebie w górę, niż ich dołować. Nie czerpie mocy z poczucia, że jest mocarzem wśród słabych, tylko z tego, że są dobrzy, wśród dobrych.
To co odpowiadasz krytykom, którzy mówią, że nie jesteś topowym ultrasem?
– Mają rację. Nie jestem. Chciałbym, być mocniejszy niż jestem, ale wyżej dupy nie podskoczę. Znam swoje ograniczenia. Pracuję nad przesunięciem pewnych barier, ale wiem, że nie dotrę do miejsca, w którym jest Świerc czy Hercog. Jestem z tym zupełnie pogodzony i nawet tam nie aspiruję. Nie po to trenuję bieganie.
A jak określiłbyś siebie?
– Kiedyś przyjaciel spytał mnie o marzenie. Powiedziałem, że chciałbym być biegaczem górskim. I wiesz co? Nie jestem Francoisem D’Haenem a jednak żyję z biegania.
Tyle, że nie ze startów w zawodach.
– Zgadza się. Razem z Marcinem Rosłoniem i Jamesem Kamińskim od połowy 2015 roku robimy różne rzeczy w Kingrunnerze: między innymi grę, magazyny Ultra i Trail. Początkowo było bardzo ciężko i przez jakieś dwa lata musiałem sobie odmawiać niemal wszystkiego. Teraz to wszystko zaczyna przynosić korzyści – otrzymuję ciekawe zaproszenia, poznaję ludzi i żyję tak jak lubię.
Już trochę mi świta, ale nadal nie bardzo wiem jak siebie definiujesz.
– Jestem z Beskidu Niskiego… Jestem popularyzatorem biegania… Wciąż jednak nie czuję się dziennikarzem. Skończyłem iberystykę nie dziennikarstwo, nie kręcą mnie techniczne rzeczy związane z bieganiem, treningiem. Bardziej interesują mnie emocje. Chcę w tym być, uczestniczyć, zmieniać, bawić się.
A jak zacząłeś biegać?
– Kilka lat grałem amatorsko w piłkę nożną. W liceum nawet ćwiczyłem pod okiem trenera, w klubie. Wbiłem sobie do głowy, że żeby być lepszym muszę lepiej trenować. Czyli ciężej. Wstawałem więc po piątej rano i biegałem. 20 minut w trupa, aż plułem krwią. To było oczywiście całkiem bez sensu, ale na testach w klubie wypadałem bardzo dobrze. Nie dlatego, że miałem niezwykły talent, ale dlatego, że mi się chciało.
Z piłką skończyłem w 2004 roku, ale cztery lata później Marcin Rosłoń zaprosił mnie do drużyny piłkarskiej Canal+, w którym pracował.
Eeeee… a co z tym bieganiem?
– Te wątki się splatają. W 2008 r. okazało się, że mam poważną wadę serca. I to dzięki Rosołowi ją odkryłem. On już wtedy biegał, miał za sobą pierwszy maraton, miał też taki fajny gadżet: pulsometr. Na rozgrzewce przed jednym z meczów dał mi nadajnik na klatę i ganiałem z nim po murawie. Nagle patrzymy, a tam tętno dochodzi do 240.
Zepsułeś mu pulsometr?
– Rosół od razu wiedział, że sprawa jest poważna. Niedługo potem EKG potwierdziło, że miałem w sercu nadprogramowy nerw, który trzeba było usunąć w szpitalu.
Fatalna sprawa, to podobno kiedyś było śmiertelnym zagrożeniem, ale skoro rozmawiamy, to znaczy, że jakoś dali radę Cię naprawić.
– W styczniu 2009 roku miałem zabieg, a we wrześniu zadebiutowałem w Maratonie Warszawskim.
Ziomalu! To tak, jak ja!
(Ziomal łyknął shake’a z masłem orzechowym, ale nie zapytał mnie o czas i nie mogłem się pochwalić. Już chciałem się zafoszyć, ale przypomniałem sobie, że nie mam się czym chwalić, więc poczułem ulgę, że nie spytał).
No i tak sobie ten asfalt wycierałeś?
– Coraz mniej mi się to uśmiechało. Bieganie w mieście zaczęło mnie nudzić. Na szczęście w 2012 roku Rosół namówił mnie na pierwszy górski bieg (nie wiem, czy to ważne, ale Mikołaj chciał się umówić na rozmowę w Toan Pho na Chmielnej, bo tam jest „najlepszy wietnamski rosół”… tak tylko piszę… – wasz Oskar). Z biura polecieliśmy na nocny pociąg i rano wysiedliśmy w Zakopanem, żeby po chwili wystartować w Biegu Marduły. Miałem 27 lat, pierwszy raz byłem w Tatrach i to od razu na Mardule.
Ładujesz. Przecież ty z Beskidu Niskiego jesteś, to w Tatry daleko nie miałeś.
– Widziałem już Alpy widziałem, a Tatr nie. Byłem oczarowany.
Zmieściłeś się w limicie?
– Nawet jakiś niezły czas miałem. Chyba w pierwszej 1/3 stawki.
Ta, bo pewnie słaba stawka 🙂
– A żebyś wiedział. Wracałem na Mardułę w kolejnych latach i choć biegałem coraz szybciej, to w górę klasyfikacji się nie przesuwałem. Bardziej to świadczy jednak o tym, jak szybko poziom się biegów górskich w Polsce się podnosi.
Czy teraz nastąpi tradycyjna opowieść o tym jak zakochałeś się w biegach, ale lizałeś rany przez miesiąc, choć szybko zapisałeś się na kolejną imprezę?
– Właśnie wtedy jeszcze piękne było to, że nie trzeba było zapisywać się rok wcześniej. Dowiedziałem się, że na początku sierpnia jest pierwsza edycja Chudego Wawrzyńca. Pełen spontan. Wziąłem plecak i pojechałem. Pakiet startowy kupiłem dzień przed biegiem, na miejscu.
Wypas. Ale beskidzkie wiewiórki plotkują o twoich przygodach telewizyjnych.
– Znów wszystko przez Rosoła.
Jest taka seria książek o Mikołajku. Tam jest dyrektor Rosół. Może to o Was?
– Pojechaliśmy z ekipą Canal+ na UTMB. Byłem całkiem zielony. Nie znałem zawodników, ale znałem języki: angielski, francuski, hiszpański i trochę portugalski. No to on mnie wysyłał i mówił: idź z nim pogadaj, tym w czapce, białej koszulce itp. To ja leciałem i nadstawiałem mikrofon. Potem pytałem: kto to był? „A, taki Seb Chaigneu, Miguel Heras, Jez Bragg”. Trochę wiedziałem, kim jest Francois D’Haene, bo on tego roku wygrał i leciałem z nim końcówkę z kamerką.
Wiesz, że teraz połowa polskich ultrasów uważa, że właśnie dopuściłeś się świętokradztwa, bluźnierstwa i trzeba Cię spalić na stosie. A ty sobie tak po prostu dalej latałeś z Rosołem po różnych biegach?
– To UTMB bardzo mnie pobudziło do poznawania ultra. Potem razem zrobiliśmy reportaż o Rzeźniku, który też pojawił się w Canal+. Wiele osób dzięki temu materiałowi w ogóle dowiedziało się, że istnieje coś takiego jak ultramaraton, że można biegać inaczej. Do dziś jestem z tego reportażu dumny.
No i sam zostałeś Rzeźnikiem.
– W 2014 roku zabrakło nam z Rosłoniem 6 minut do złamania 10 godzin. Wówczas zachłysnąłem się ultra. Jednego roku zrobiłem Mnicha, Mardułę, Rzeźnika, Chudego Wawrzyńca, 7 Dolin i jeszcze ŁUT150. Zupełnie nie potrafiłem mierzyć sił na zamiary. Nie miałem kiedy trenować, tylko katowałem te biegi jeden po drugim. Efekty był taki, że po Łemko straciłem entuzjazm do biegania i życia w ogóle. Byłem wypalony, wyeksploatowany i nie wiedziałem co robić dalej. Ma rację Marcin Świerc, żeby wybrać 2-3 imprezy w roku i mocno w nich pobiec a nie dziubać co się da.
Czego jeszcze nauczyłeś się od Marcina?
– Marcin dał mi poczuć smak półprofesjonalnych treningów. Ale dostałem też od niego coś znacznie ważniejszego: zaufał mi. To dla mnie naprawdę ważne. Byłem nawet na jego weselu, więc można powiedzieć, ze się zżyliśmy. W ogóle nasza wspólna „Droga do UTMB” to jedno z moich najważniejszych życiowych doświadczeń.
Miałeś też okazję pobiegać z Piotrem Hercogiem.
– Byliśmy niedawno razem w Afryce na Kilimandżaro. Zobaczyłem, że można biegać na bardzo wysokim poziomie mając inne podejście do sportu. Marcin od 15 lat systematycznie buduje swoją profesjonalną karierę. Precyzyjnie, wytrwale, w przemyślany i zaplanowany sposób, gromadząc ogromną wiedzę. Piotrek też jest profesjonalistą, ale idzie bardziej w przygodę, wyzwania, nieznane.
Te Kilimandżaro to też dla Ciebie droga w nieznane i omal nie była to droga w jedną stronę.
– Faktycznie, byłem tam już jedną nogą po drugiej stronie.
O! Lubię takie straszne historie. Jak umierałeś?
– Serio mówię. Dostałem obrzęku mózgu z powodu choroby wysokościowej.
Faktycznie brzmi nieciekawie. Jak to się objawia?
– Maraton startuje ze szczytu. Program imprezy zakłada, że wszyscy najpierw wchodzą na samą górę, potem schodzą 100 metrów niżej do obozu, następnie rano znów ładują się na szczyt, żeby z niego zbiegać. Wszystko szło zgodnie z planem do momentu, kiedy nie zszedłem z góry do obozu. Chciałem być tam jak najwcześniej. I byłem, wcześniej nawet niż tragarze. Na miejscu nie było jeszcze moich rzeczy. Zrobiło mi się zimno. Usiadłem i dosłownie czułem jak odpływa ze mnie cała wola walki. Pamiętam tylko, że siedzę w namiocie, potem jakieś migawki, gdy bełkoczę coś bez sensu, w końcu noc i maska tlenowa na mojej twarzy. Ratowała mnie Ania Gregorczyk z polskiej ekipy medycznej. Razem z Michałem Gawronem i resztą ekipy zastanawiali się czy sprowadzać mnie od razu, czy poczekać do rana na rozwój sytuacji. W końcu zapadła decyzja, że ewakuacja w środku nocy jest zbyt niebezpieczna.
Hę. A ja na fejsie widziałem, że ty jednak pojawiłeś się na mecie…
– Bo rano poczułem się dobrze, a że trasa zejścia w 99 % pokrywała się z trasą biegu, założyłem buty biegowe i poleciałem na dół.
Pozwolili ci wejść na górę na start po tym, jak omal się nie przekręciłeś?
– Nie nie pozwolili. Wystartowałem z obozu. Za te skrócone 100 metrów w pionie dostałem 2 godziny kary, za reanimację tlenem, kolejne 2 godziny. Ostatecznie zostałem jednak sklasyfikowany i czuję się pełnoprawnym finiszerem Kilithonu (wygrał Piotr Hercog z Salomon Suunto – 4:28:40).
No to masz na koncie szczyt z Korony Ziemi. To jakiś początek?
– Bardziej interesuje mnie np. Korona Beskidu Niskiego (śmiech). Jestem lokalnym patriotą i w Beskidzie czuję się najlepiej. Tu są moje korzenie.
Urodziłeś się w Beskidzie?
– Nie w Warszawie. Moi rodzice kupili w „Malutkim” gospodarstwo gdy miałem 2 lata. Całe dzieciństwo spędziłem we wsi Przysłup. Wyjechałem stamtąd żeby się uczyć, pracować, ale wciąż siedział we mnie wieśniak i ten wieśniak pchnął mnie znów w rodzinne strony.
Opisz swojego wewnętrznego wieśniaka?
– Jako wieśniak czułem dyskomfort w biurze w korporacji. Cały czas w tym samym sztucznym środowisku: temperatura klima, świat zmienia się za oknem, a ty nawet tego nie czujesz. Ja lubię czuć zmiany pogody. Teraz w Afryce usłyszałem, że są tam 2 pory roku. Wiele osób pomyśli, że to fajne, że jest ciągle ciepło. Ja wolę żyć w rytmie czterech pór: wiosna lato, jesień zima. Czasem słońce, czasem deszcz. Ciepło, zimno.
Jesteś takim wieśniakiem z krwi i kości, co to krowę wydoi, siano skosi, obornik przerzuci?
– Prowadzę gospodarstwo agroturystyczne. Jestem więc wieśniakiem, który pokazuje miastowym, jak fajnie jest być blisko przyrody. W sercu mam wieś, na grzbiecie miastowe ciuchy.
Czyli to nie był taki banał: rzuciłem pracę w korpo i pojechałem w Bieszczady?
– Beskid Niski to nie Bieszczady! Korpo rzuciłem, ale nie paliłem za sobą mostów. Starałem się podtrzymywać dobre kontakty. W efekcie dziś mój były pracodawca firma Cushman & Wakefield wspiera moją walkę o UTMB.
Ty nie pasowałeś do ich świata, ale przyciągnąłeś ich świat do siebie?
– Myślę, że jestem łącznikiem pomiędzy tymi dwoma światami.
A co lubisz oprócz biegania?
– Ludzi. I przestrzeń. A najbardziej lubię dobrych ludzi w tej mojej przestrzeni.
Zostaw odpowiedź